Pani Borak

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 13 czerwiec 2012 Drukuj E-mail


Maurycy Witkowiak

To takie dziwne, ale ani ona, ani nikt z jej rodziny nigdy się o tym nie dowie. A ja – wiedziony dziwnym impulsem postanowiłem napisać o niej, aby ocalić ją od dręczącej ciszy. Być może, gdybym był malarzem, namalowałbym jej obraz, jak zgarbiona pochyla się nad stołem. Gdybym potrafił rzeźbić – wyrzeźbiłbym okno, i ją w nim. Potrzeba było miesiąca od naszego przypadkowego spotkania, aby poraziła mnie skondensowana beznadzieja jej istnienia. Aby uderzyła we mnie świadomość przemijania i zapomnienia, które rośnie, nim jeszcze zgaśnie płomień. Które pokrywa wszystko zapachem naftaliny, grubą warstwą kurzu.

W moich oczach pani Borak ma swe istnienie przełamane na dwie części, na dwie połowy o wyraźnych obrysach. Pierwsza z nich mieści się w  przestrzeni mojego dzieciństwa i ulicy, w której Pani Borak była drugorzędnym, aczkolwiek charakterystycznym gościem. Miała wtedy około sześćdziesięciu pięciu lat. Mówiono o niej, że była kroniką całej okolicy, ale – zarazem bano się jej, gdyż zdarzało się, że była natrętna i wścibska. Chodziła do cukierni na ulicy Zgoda i kupowała kruche ciastka z cukrem, albo bezy z kremem kawowym, potem , po mszy niedzielnej, przechodziła ze swoimi koleżankami środkiem ulicy Ostrobramskiej w triumfalnym pochodzie. Koleżankami tymi były zazwyczaj Pani Olejnik i zawsze trzymająca się nieco z boku Pani Kaczmarek.
Pani Olejnik, mała, o wyglądzie starej żydówki, mechanicznie potakiwała głową a pijąc kawę siorbała niemiłosiernie . Pani Kaczmarek natomiast próbowała brać żywy udział w dyskusji, ale skutki niedawnego wylewu nie pozwalały jej mówić wyraźnie. Dlatego Pani Borak miała nad nimi władzę, sama czyniła z nich swoje nieme i ciemne audytorium, które na wszystko musiało się zgodzić. I im było wygodnie i jej.

A gdy przechodziła  ludzie szybko zamykali okna i ukrywali się przed jej wzrokiem, który wszystko chciał wypatrzyć i, zdaje się, wnikał przez każdą szparę do wnętrza mieszkań, wydobywając zazdrośnie strzeżone sekrety.

Druga część, jakże niepodobna do tamtej. Kolory płowieją i ciemnieją zarazem. Kilka miesięcy temu przypadkiem znalazłem się w moich rodzinnych stronach. Spacerowałem Ostrobramską i na chwilę przystanąłem, mając kamienicę z jednej a zbór ewangelicki z drugiej strony. Obróciłem oczy na budynek sąsiadujący z tonącym w promieniach zachodzącego słońca zborem . I wtedy, w oknie na poddaszu ujrzałem Panią Borak, zastygłą w jednej pozie, sprawiającą wrażenie  zmartwiałego polnego świątka, zabłąkanego gdzieś w górach. Nie zastanawiając się ani chwili, podszedłem bliżej do kamienicy, a po chwili wchodziłem już po schodach. Pachniały jak dawniej – niedzielną mszą z czasów mojego dzieciństwa, stęchlizną. Miały ten sam beżowy kolor, teraz jednak przyblakły. Jedyną różnicą były kolorowe ulotki supermarketów leżące na parapetach. Dziwne, zielono-żółte światło z witraży  padało na stopnie i poręcze schodów. Pani Borak mieszkała w małym korytarzu na samej górze, gdzie wreszcie się wspiąłem. Zapukałem do jej drzwi…

Ogarnęło mnie dziwne podniecenie, tak jakbym miał za chwilę rozmawiać z umarłym. Usłyszałem brzęk odsuwanych zasuw i odkluczanych zamków. Drzwi delikatnie uchyliły się i ujrzałem żółtą, pomarszczoną twarz staruszki, zastygłą w króliczym grymasie. Fałdy tworzyły niemalże okrąg wokół jej sinych ust, oczy były wytrzeszczone i szare , mimo to patrzyły badawczo.
Wybąkałem swoje imię i nazwisko. Twarz przypominająca maskę ożywiła się, a  koścista ręka pokryta plamami w ciągu sekundy zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Zbity z tropu, usłyszałem tylko odgłos zdejmowanego łańcucha.
Drzwi się otworzyły , i oto stała przede mną Pani Borak.
– Aha! – wyrwało się z jej ust
("Chyba mnie z kimś pomyliła" – przeszło mi przez myśl)
– Proszę, proszę wejść– dodała z pozorną swobodą.  Kim Pan jest?
Powtórzyłem wszystko raz jeszcze, opisując moją genealogię trzy pokolenia wstecz. Mówiłem  o osobach, które powinna znać. Zacisnęła dłonie. Czułem, niemalże fizycznie, jak walczy ze sobą, starając się odnaleźć myśli i ludzi. Milczała.
W ciemnym korytarzyku widziałem tylko część jej twarzy. Pachniało smażonym masłem i kawą.

– Proszę, niech Pan przejdzie do pokoju – powiedziała Pani Borak i sama ruszyła przede mną, kolebiąc się na boki.
Ujrzałem jasny i nawet obszerny salon, na ścianach obrazy, na których na chwilę zawiesiłem wzrok.
– To Tetmajer. Wiejskie wesele. – Pani Borak skinęła na obraz.
Zdziwiłem się. Przed chwilą zapominała kim jestem, a teraz błyskotliwie wychwyciła moje niedbałe spojrzenie, wymówiła nazwisko malarza i tytuł obrazu. Jej świat skurczył się. Wpełzła z ulicy do wnętrza własnego mieszkanka, okopała się w nim.

Rozejrzałem się. Na półkach, stolikach, parapetach porozstawiane były obrazki, bibeloty, wycinki z gazet, łyżeczki, kredki, nożyce, karty do gry, długopisy, zdjęcia i krzyżówki. Obrus na stole był zatłuszczony i wyblakły.
Pani Borak przysunęła się do stołu trzymając w ręce talerz malowany w niebieskie wzory.
– Akurat jadłam taki późny obiad, wie Pan – powiedziała, i zaczęła ostrożnie gryźć gotowane brokuły. Bo widzi Pan, ja tam, lubię takie warzywka zielone. Taką zieleninę, pan  rozumie.
Skupiała się tylko na jedzeniu, ale na jej twarzy rozlana była radość z powodu wtargnięcia niespodziewanego gościa. Spoglądała na przemian– to na warzywa ociekające roztopionym masełkiem, to na mnie.
– Ale ja Pana nie pamiętam... – zasmuciła się. Nie mogła odnaleźć mojej opowieści, nie była w stanie rozpocząć swojej, pochylona nad jedzeniem, nie potrafiła skupić się na niczym innym.

Zegar tykał. Życie płynęło w tym mieszkaniu inaczej, rozpaczliwie inaczej. Ludzie w biurach i sklepach pewnie kończyli właśnie pracę, wypisywali ostatnie faktury, pędzili, aby zdążyć na autobus, byli ciągle w ruchu. Zgiełk, zamieszanie wiosennego dnia. Tutaj nic się nie działo. Słońce mogło wyjść zza chmur, ale to byłaby jedyna zmiana. Nic. Cisza. Zegar tykał.
– Czym Pan się zajmuje? – Pani Borak spytała po chwili milczenia, wycierając ręce w chusteczkę.
Mówiłem i mówiłem, starając dobierać się słowa proste i zrozumiałe.
– Czy Pana dziadek mieszkał w kamienicy obok?– przerwała mi
– Tak, w kamienicy obok.
Co z tego, że niby wszystko sobie przypomniała, kiedy po chwili znów mówiła, że nie pamięta niczego i  płakała prawie.
Lepiej wychodziło jej opowiadanie o sobie. Nie tyle o młodości, bo o niej pewnie dawno zapomniała, ile o obecnym, jak to nazwała: planie dnia, składającym się z dwóch lub trzech czynności. Słuchając tego odniosłem wrażenie, że życie Pani Borak po śmierci jej męża w roku osiemdziesiątym siódmym trzymało się jeszcze jakiś czas bieżących wydarzeń, potem stopniowo odklejało się od nich, jak uschnięta gałąź odpada od drzewa. Jeszcze przez kilka lat ciekawość pchała ją do wielu inicjatyw, musiała bywać w kościele, odwiedzać sąsiadki,  plotkować, pić kawę z likierem, radzić, działać, podpatrywać.
Próbowałem raz jeszcze przypomnieć sobie, jak wyglądała za czasów mojego dzieciństwa. Pamiętam mantylkę z lisa, woalkę i dziarski krok. Teraz zatłuszczony fartuch i przybrudzone kapcie.

Pani Borak, odzyskując nieco rezonu, oświadczyła, że zrobi mi kawę, ale w końcu wziąłem się za to sam, z obawy, że staruszka poparzy się. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że rozpuszczalna Nescafe dotarła także do tego domu. Lałem ją z małego garnuszka do szarej filiżanki i piłem  czarną i gorzką, aby się lepiej skoncentrować, umysł mój bowiem otwarty był na zapisywanie wszystkiego. Słońce powoli pełzło po zasłonach, a  przez uchylone okno nie dobiegał żaden głos.
Na ścianie zauważyłem małe lusterko i zobaczyłem w nim odbicie swojej zmęczonej i poszarzałej twarzy.
Pani Borak zmartwiała w jednej pozie, ze wzrokiem utkwionym ni to w ścianie, ni to za oknem. Wyglądała jak figura woskowa lub wypchany, zgarbiony ptak, który nie może wzbić się do lotu.
– Czasem siostra mnie odwiedza, ale ostatnio rzadko przychodzi– rzuciła Pani Borak, jakby usprawiedliwiając się.
Nie było szansy na żaden dialog. Staruszka wyrzucała z siebie pojedyncze zdania, nie czekała na odpowiedź. Na niczym jej już nie zależało.
Bałem się chwili pożegnania, tych kłamstw, że jeszcze wrócę, że zdążę zanim ona umrze. Powoli przemieszczałem się w stronę drzwi od mieszkania, zostawiając nie dopitą kawę w filiżance. Słońce zupełnie zaszło i barwy zmieniły tonację. Korytarz był bardzo, bardzo ciemny i głęboki, jak Szeol.

***
Miasto było zatłoczone i z trudem przedostałem się na drugi jego koniec. Nie zwracałem jednak uwagi na potrącających mnie ludzi, na ścisk w autobusach i tramwajach, nawet na deszcz, który nagle lunął z nieba. Historia Pani Borak była już we mnie i nie chciałem nic z jej uronić, sam poczułem się bogatszy. To ona była ostatnim drgnieniem mojego dzieciństwa, które musiało się skończyć.

Zdjąłem przemoczoną marynarkę i koszulę. I zacząłem jeszcze raz odtwarzać w pamięci jej słowa, to co widziałem i co odczułem. Kolejne niedopałki lądowały w popielniczce. Pisałem do świtu, czując na przemian– straszny przymus, żal, że straciłem czas, radość, że odzyskałem to co na wpół martwe.

***
Jak musiało być upiornie, kiedy budziła się rano, patrzyła na słońce, które przesuwało się zasłonach. Tak trudno się podnieść… Może teraz iść na cmentarz. Albo nie, to za daleko, nie ma siły, a trzeba do sklepu po chleb i mleko, może ten serek, ten biały, półtłusty… nie...teraz już nie widzi dobrze... Jak te nogi bolą, jakim wysiłkiem jest zejście i powrót na tę górę... Nikt już jej nie poznaje, nikt się nie odzywa. O, to kroki na klatce...nie, nie do niej. Może pójdzie do Pani...no, jak jej tam... Olejnik? Nie, przecież ona już nie żyje, zupełnie zapomniała.

A w kościele jakieś dziwne rzeczy śpiewają z gitarami i takimi innymi, ona nie wie i nie rozumie tego. I księża wszyscy nie żyją, chociaż?. Bo ten jeden to niby w trumnie już leżał, ale potem jakby go znowu widziała. Co się dzieje? Jak przechodzi, wszyscy na nią patrzą, odwracają się i potrząsają głowami. Z głośników płynie jakaś dudniąca muzyka. A ona patrzy i patrzy z tego okna, jeszcze próbuje coś zobaczyć, jeszcze może coś zrozumieć. Mówią, że samotność mieszka w pustych oknach. Nie. Samotność mieszka w oknach, przez które ktoś wiecznie patrzy, trzymając starcze  łokcie na poduszkach. Czas jest już tylko jednostajnym przemijaniem. W jej domu odzywa się, mówi tylko zegar. Tyka. Ti– tak. Bim–bam–bom. Ti–tak. Bim–bam–bom. Może się znów zepsuje i zegarmistrz przyjdzie! Niech przyjdzie tutaj, to będzie zawsze jakaś odmiana. Niech tylko mówi głośniej, abym go dosłyszała...

Nie! Za szybko, za dużo na raz! Każdą myśl trzeba przefiltrować, wziąć do ręki i obejrzeć z każdej strony. A potem znowu. Musi ich przecież starczyć na te wszystkie dni! Można teraz rozwałkować te myśli, jak ciasto. Niebo takie białe i jakby ołowiane zawisło nad jej oknem. Ani kropla deszczu, najlżejszego wiatru, żadnego poruszenia. Nic. W ogóle, z wysokości trzeciego piętra ziemia wydaje się jeszcze bliższa niż była do tej pory.

***
Postanowiłem odwiedzać Panią Borak, raz na jakiś czas. Kupować jej te brokuły, serki, to co tam chce. Stała się w jednej chwili strażnikiem dawnych czasów, ostatnią nicią, na którą trzeba uważać, by nie została zerwana.
W moich rozważaniach szedłem dalej. Widziałem już siebie, jak opiekuję się grobem jej męża układając cyklameny w doniczce, jak przy kominku, wieczorem młody pisarz spisuje wspomnienia staruszki, ze zrozumieniem kiwając głową i elegancko popijając kawę. Brnąłem przez szczegóły, widząc już odbicie mojej twarzy w lustrze, twarzy wygolonej, odświętnej, niedzielnej, odpustowej..
Rękopis spakowałem do małej teczki. Padało. Rozgrzany asfalt przyjemnie pachniał. Na rynku kłębiły się setki ludzi, a czerwień truskawek biła po oczach.
Zadzwoniłem. Nic. Jeszcze raz. Szukałem Pani Borak w kościele, na ulicy. Nie, nie było jej.
Jeden z sąsiadów – Pan Szypulski, chudy, kościsty człowiek mieszkający na samej górze, opowiedział mi całą historię. Trumnę wyniesiono  dwa, może trzy dni przed moim przyjściem. Dopiero zapach uświadomił mieszkańcom kamienicy, że Pani Borak nie żyje. Nic więcej nie umiał powiedzieć. Nic więcej nie wiedział. Rozmowa z nim nie była początkiem nowej historii. Była końcem. To ja się spóźniłem.
Jeszcze chciałem przedłużyć tę chwilę….
– Napiłbym się kawy –  powiedziałem do pana Szypulskiego.
– Przykro mi, ale zaraz wychodzę. Śpieszę się –  odparł.

Poznań , 2010

(złożyć pod drzwiami na Ostrobramskiej, napisać do końca miesiąca)

                                                                        Maurycy Witkowiak



portal LM, czerwiec 2012