Asymetria; Człowiek, którego nie było

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 11 listopad 2010 Drukuj E-mail


Mirosław Majewski

 

ASYMETRIA

Makary zerwał się z łóżka cały oblany potem, przez chwile łapał zachłannie powietrze niczym ryba rzucona na brzeg. Ponury brzeg, pełen suchych kości.
Gdzieś z dala dobiegały krótkie, urywane serie z erkaemu, przeplatane pojedynczymi strzałami z pistoletów. Tak, jakby ktoś dokonywał bezlitosnej egzekucji, eksterminacji…
Pomieszczenie tonęło w ciemnościach, nie wiedział gdzie jest. Przez maleńkie okno wciskało się anemiczne światło księżyca. Makary podszedł do okna, odsunął zasłony… Noc…
- Gdzie ja jestem? – zapytał samego siebie widząc ponury widok na zewnątrz. – Śnię?
Na ulicy zobaczył jakąś skradającą się postać, właściwie cień. Cień liżąc ściany starych, czynszowych kamienic przesuwał się w kierunku oplecionego kolczastym drutem muru…
- Tak. Śnię! – uspokoił się, ale tak, jakby nie do końca. Pisał powieść o powstaniu w getto. O tych skomplikowanych, niczym gordyjski węzeł, relacjach żydowsko-polsko-niemieckich. – Śni mi się, że jestem Żydem Aaronem Sznajdermanem.
Uśmiechnął się pod nosem. No Makary, czas się obudzić, czas wracać do bezpiecznej rzeczywistości.
Tak, czas wracać…, ale nie wracał, nie wiedział czy nie chciał? Czy raczej nie potrafił wrócić? I jeszcze ten cień. Wyostrzył wzrok, cień był już prawie przy murze, i wtedy Makary usłyszał stukot podkutych butów. Kilku SS-manów oświetlając sobie drogę światłem latarek podążało za cieniem.
Smugi światła nadały cieniowi ludzkich kształtów.
- Szybciej! - Makary zacisnął dłonie.- Uciekaj do jasnej cholery!
Odsunął się instynktownie od okna, kiedy światło latarek oświetliło twarz uciekiniera. To on! To przecież on, Makary Hanuszkiewicz. SS-mani otoczyli go, rycząc demonicznym śmiechem. Zaczęli najpierw kopać, a potem bić go kolbami karabinów. Makary, ten w oknie czuł każde uderzenie, każde kopnięcie.
Jak tak można? Dziwił się. Przecież jestem człowiekiem, takim samym człowiekiem jak wy!
Takim samym? Czyżby! Nie, nie jestem takim samym. Jestem… No właśnie…, Kim jestem? Nie pytaj, komu bije dzwon Makary. Bije on tobie. I wtedy padł strzał, który ognistym promieniem przeszył jego świadomość. I nie czuł bynajmniej bólu. A jedyne, co odczuwał, to bycie człowiekiem, człowiekiem złożonym w ofierze Bogu, którego nigdy tak do końca nie rozumiał. W ostatnim mgnieniu świadomości zobaczył swoją ukochaną żonę Sarę, i ten skarb, który mu urodziła, Martę.
SS –mani odeszli. Jeden z nich wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował kolegów. Chłopcy częstowali się korzystając z okazji, że w ogóle ktoś ich częstuje. Inny powiedział jakiś dowcip na temat Żydów i wszyscy zarechotali chłopięcym śmiechem. Dopiero teraz Makary zobaczył, że są w krótkich spodenkach. W takich tyrolskich czy bawarskich śmiesznych strojach.
Pod murem leżało ciało cienia, a właściwie były to już tylko suche kości. Chłopcy z SS zniknęli, zaszyli się w jakimś podrzędnym kabarecie, w którym podstarzałe prostytutki z obrazów Toulouse- Lautreca profanowały młodość i kankana.
Makary zbiegł po schodach, schodach, które wiły się w nieskończoność. Ale nie poddawał się tym zdradliwym schodom, wiedział, że musi uratować ten Cień usychający pod murem, że musi zebrać te uschłe kości i porosić IHWH, aby tchnął w nie Ruach, ożywczy oddech. Dlatego biegł pokonując bezlitosną rzeczywistość niekończących się schodów.
I pokonał…
Kości oddychały spokojnie, ułożone zgodnie z symetrią gwiazdy Dawida. Gdzieś z dala dochodziły dźwięki rogu. Dźwięki napawające nadzieją.
Makary spojrzał w górę, w niebo, potem w dół, w ziemię.
Ale nic się nie działo. Czuł, że za jego plecami zbierają się inne cienie, ale nie obejrzał się. Nie bał się cieni, nie bał się demonów ani ciemności, którą sobie upodobały na mieszkanie. Bał się tylko tych ludzi- nieludzi. Bał się Kainów. Bał się Kainów wszech czasów! Cienie za jego plecami stroiły instrumenty, aby po chwili zalać getto smutną, klezmerską muzyką.
- No wstawaj! – powiedział suchym kościom.
I kości wstały, ubrane w ścięgna, mięśnie i skórę. I wtedy Makary przeżył iluminację! Zrozumiał, czym jest Mur. Czyż dwunastu braci, to nie dwanaście plemion Izraela, czyż to nie dwunastu apostołów, czyż to nie dwanaście miesięcy, dwanaście godzin, dwanaście…
A ten głos z poza Muru, czyż to nie głos Sary? A może to głos Marty. Trzeba to sprawdzić. Tak, koniecznie trzeba to sprawdzić. Z tym, że najpierw musi załatwić coś innego. Musi załatwić tych chłopców w tyrolskich czy bawarskich śmiesznych strojach. Tych chłopców, co mówią idiotyczne dowcipy na temat Żydów. Tylko gdzie oni są? Musi ich odnaleźć. Musza ponieść zasłużoną karę.
Zostawił więc Aarona Sznajdermana i jego jedenastu braci, zostawił klezmerską kapelę i pobiegł w byle stronę szukać podejrzanej knajpy z obrazów Toulouse- Lautreca.

***

Knajpa nazywała się "Pod Koboldem". Makary znalazł ją w jakiejś nordyckiej dzielnicy. Trafił tam z trudem błądząc w labiryncie ulic, uliczek, przejść i pasaży.
A kiedy wreszcie tam wszedł, zapomniał, po co przyszedł. W jakim celu zadał sobie tyle trudu, aby znaleźć się w tej, co tu dużo gadać, podejrzanej spelunie.
Nikogo tu nie znał. Chociaż chłopcy w tyrolskich czy bawarskich strojach wydawali się dziwnie znajomi.
Pili ciemne piwo, chyba portera, z wielkich litrowych kufli z grubego szkła. Śpiewali przy tym w jakimś tonalnym, podobnym do niemieckiego języku sprośne przyśpiewki o dupie Maryny.
Za kontuarem stał Leszek. Leszek? Co on tutaj robi? Znał Leszka. Ale nie był pewien czy to jest ten, którego znał. Makary podszedł do baru, bacznie obserwowany przez pijących piwo chłopców.
- Dużą wódkę. – Zamówił nie wiedząc, dlaczego to robi. Że niby wypada, że speluna, że podstarzałe kurwy zachowujące się jak podfruwajki.
- Słuchaj stary, właściwie nie powinno mnie to obchodzić. Ale nie dostaniesz wódki, jeżeli z siebie tego nie ściągniesz.
- Niby, czego? – Zdziwił się Makary prężąc każdy mięsień na ewentualne mordobicie.
- Tego, o! – Leszek wskazał głową.
Dopiero teraz Makary zauważył, że na swoim ubraniu, zarówno na piersi jak i na rękawie ma przyszytą gwiazdę Dawida.
- Wódkę! – wycedził przez zęby Makary. Wszyscy przecież wiedzą, że nie jest Żydem, że to tylko jakiś chory żart! Po czym dodał już spokojnie.- Koszerną,
- No dobra, już dobra… Tylko cię sprawdzałem – barman jakby się skurczył.
Nie, nie był to jednak Leszek, ani ten, którego znał Makary, ani ten drugi, którego nie znał. Był to tylko gruby barman, zwyczajny statysta bez nazwiska w tej powieści…
A więc to powieść! Jednak powieść, i tylko powieść. Wszystko jest umowne i zależne od kaprysów autora.
Ale czy on, Makary Hanuszkiewicz może jednocześnie być autorem i bohaterem swojej powieści?
Czy tak zwyczajnie, i bezkarnie może przetransportować samego siebie z rzeczywistości w literacką fikcję.
Fikcję, fikcję!
A kto, i jakim prawem śmie twierdzić, że to tylko literacka fikcja!?
Czyż nie jest to jego wewnętrzny, naturalny świat? Czyż nie myśli, ba, nie troszczy się o swoich bohaterów?! Czyż nie spędzają mu oni snu z powiek, kiedy ich tak zostawia zastygłych w bezruchu, w zatrzymanej fabule. Czyż nie zrywa się w środku nocy, aby po kolejnej mocnej kawie, pchnąć akcję chociaż o kawałek?
Przecież oni wszyscy żyją, istnieją, czy nam się to podoba, czy nie, a ramy powieści czyż nie są ich wszechświatem?
Powieść…
- No właśnie. Kto dziś pisze jeszcze powieści?
- Ja piszę powieści - przyznał się przed samym sobą Makary.
Kiedy był w wieku Karla Gutmanna, o którym poniżej, jego ojciec dostał na imieniny pięknie wydany album Toulouse- Lautreca. Ze względu na akty w niej zawarte ojciec trzymał tę książkę wysoko na szafie, i to był błąd! Błąd brzemienny w skutkach. Z czasem okazać się miało jak bardzo.
Póki co, Makary korzystał z każdej nadarzającej się okazji, aby uczyć się anatomii kobiet z kolorowych rycin w nim zawartych. Tak, to była magiczna książka małego Makarego, i jak każdy zakazany owoc, godna pożądania…
Dlaczego w ogóle wziął się za pisanie powieści? Cóż to za idiotyczne pytanie? Nie kombinuj Makary, uwolnij wreszcie Karla ze swojej głowy.
No dobra, wyłaź Karl!
Ale Karl nie wyłaził. Wolał błąkać się wraz z milionami innych myśli, które rozsadzały głowę Makaremu.
Karl. Karl. Karl. Karl…
- Wiesz co Karl? Wiesz co? Jak już wreszcie wyjdziesz, jak cię już oswoję, okiełznę odpowiednimi frazami, to cię ożenię z wdową. Z wdową z trójką dzieci. I żadne z nich nigdy cię nie polubi. Nigdy nie zaakceptują cię jako ojca. No, może tylko ten najmłodszy Gromek. Gromisław. Co ty na to Karl? Wchodzisz w to, czy nadal wolisz błąkać się jako embrion w chaosie, w oceanie myśli? I wiesz co ci powiem. Lepsze to niż bycie niewysłowioną myślą.
Powołuję cię do życia Karl, więc przestań się stawiać i wyłaź!
- O co ci chodzi człowieku? - To odezwał się jeden z chłopców w bawarskim stroju. Mógł mieć 10-12 lat. Pod nosem miał wymalowanego wąsika ala Charlie Chaplin. - Jestem Karl Gutmann. Wołałeś mnie?
Makary jednym haustem wypił zawartość szklaneczki. Nie czuł smaku alkoholu, chociaż był świadomy tego, co pije.
-Tak, to mógłbyś być ty Karl. Gdybym tylko tego chciał, byłbyś SS-manem. Ale nie chcę. Mam inne plany w stosunku do ciebie. Spolonizuję cię. Odetnę od niemieckich korzeni. Nie dbam o to czy ci się to podoba, czy nie. Zwyczajnie nie dbam o to Karl! Tak to już jest. To ja jestem pisarzem a nie ty. Więc siadaj teraz na dupie i przestań mieszać w fabule. No…
- To znaczy że nie będę SS-manem? – Nie wierzył swojemu szczęściu.
- Nie. Nie będziesz. Nie będziesz żadnym pieprzonym SS-manem. Chociaż mógłbyś nim być. Miałbyś wtedy przesrane Karl.
- A oni? – Karl wskazał na kolegów.
Makary zastanawiał się przez chwilę, przypominając sobie ten ból, jaki mu zadali kiedy był Aaronem Sznajdermanem. Widział śmierć na swoim ciele, a jej widmo na ciele Sary i Marty.
- Jeszcze jedną wódkę – zamówił zwlekając z odpowiedzią. Co zrobić z tymi młodocianymi SS-manami?
Chłopcy czekali w milczeniu na werdykt, który mógł diametralnie zmienić ich życie. Cisza stawała się nie do zniesienia. Chłopcy patrzyli to po sobie, to na Makarego. Ten przechylił szklaneczkę, przełknął tym razem gryzący gardło alkohol.
Wierzchem dłoni wytarł usta.
- Oni też nie Karl. Zostaną twoimi kolegami z podwórka. Myślę że tak będzie lepiej. No to co? Teraz wyjdziesz Karl?
Karl uśmiechnął się, był to dziesięciolatek o słomianych włosach i niebieskich oczach. Czekał teraz z niecierpliwością na sygnał od swojego starszego brata.
Chłopiec był bardzo podekscytowany, dziś w nocy, po raz pierwszy, mógł wreszcie pójść do tego największego kopca pod lasem.
Kraść kartofle!
Ale zanim to ustalono, ta jędza Gertruda, ich siostra, długo była przeciwko zabieraniu Karla na tę nocną, i co trzeba zaznaczyć, niebezpieczną wyprawę.
Po okolicznych lasach, twierdziła, włóczyły się nie tylko potwory i kłusownicy, ale przede wszystkim niedobitki wermachtu.
Brat Karla, Fritz, ten, na którego sygnał czekał chłopiec, i tym razem stanął na wysokości zadania, biorąc w obronę najmłodszego z braci, a potem przekonał wahającego się Gerarda.
Tego samego Gerarda, który później wyjedzie do NRF.
No i byli górą!
Górą na wysokości. Alleluja!
Gertruda, najstarsza z rodzeństwa, zastępowała im nie tyle wiecznie schorowaną matkę, co ojca. I chłopcy często, choć bez rezultatu, buntowali się przeciwko niej, ale tym razem postawili na swoim.
- Nie jesteś naszą matką, tylko siostrą! -Przywracali ją do porządku w krytycznych dla siebie potyczkach na argumenty.
- Tak! Ale jak coś się stanie Karlowi to nie będzie moja wina!
- A co się ma stać? – Pytali z wysokości swojej chłopięcej racji, z kciukami włożonymi za szelki swoich tyrolskich, czy bawarskich krótkich spodenek.
- Nie wiem, co, ale licho nie śpi. Ciekawe, co byście powiedzieli mamie, jakby coś się małemu stało?
- Przestań krakać - gromili ją nieco ornitologicznie.
- Nie jestem mały!
- Ale…
- Ale, ale, gorzkie żale!
I na ale się skończyło.
A jak się zaczęło?
Jakiś czas temu władze peerelu przeniosły ich z przejściowego obozu dla Niemców, do sześciorodzinnego budynku z czerwonej cegły we wsi Jeziorna, nad jeziorem Jeziorko, szmat drogi od ich rodzinnego Darłowa.
Budynki należały do pegeeru. Pracownikami pegeeru w większości byli Niemcy, tak jak ich matka, rodzina Szwarców, Jahnzów, Weissmanów czy Hanushkiewitzów, Niemców o polsko brzmiącym nazwisku.
Wszyscy Niemcy również należeli do pegeeru. Peger należał do peerelu, a peerel do zeteseseru.
Oczywiście wszystko to w wielkim uproszczeniu, ale w tych klimatach…

***

Klimaty…
Brakuje mu właściwego klimatu w tej opowieści o Karlu.
Las, kopiec, kartofle, peerel…
Nie, nie, to nie to! Nie to…
Co prawda widzi ten obraz, czuje go w sobie, ale nosi jak niechcianą ciążę.
A więc jaki ma plan? Jak widzi tę powieść? Przecież nie przeżył tego, nie zna niczego z autopsji. Nie było go wtedy jeszcze na świecie. Ma zaledwie jakieś mdłe pojęcie o tamtych czasach.
Czyż nie bezpieczniej wrócić do tego, co zna? Co przeżył osobiście.
- Nie jestem autentyczny w tym tekście o Karlu – przyznaję patrząc w sufit. – I chyba to widać, co?
- Co widać Makary? – słyszy czyjś głos z okolic sufitu. To Hanuszkiewicz.
- Chodzi mi tylko o to… - machnął ręką – Znowu to samo.
Od zawsze słyszał jakieś głosy.
A jakiś czas temu powołał do życia Adama Hanuszkiewicza. To było wtedy, kiedy pisał pierwszą swoją powieść Performance. A teraz nie może uwolnić się od tej postaci. Uwolnić? Przecież on nie chce się uwalniać. Nie chce! Udaje tylko, że chce, że Hanuszkiewicz jest mu niepotrzebny, i takie tam…
- Męczy cię Karl?
- To nie jest tak, że męczy… - Makary rozkłada ręce godząc się na rozmowę z sufitem. - Odnoszę wrażenie, że ten tekst jest banalny. Infantylny i niedojrzały.
- Skoro tak, pisz o czymś innym.
- A o czym?
- O tym, co sam przeżyłeś. Pamiętasz Irenkę, czy raczej Irynkę?
- Jasne !- ożywił się zalany falą ciepłych wspomnień. – Przyjeżdżała z Rosji na wakacje do Zakrzewskich.
- Nie z Rosji, tylko z Mołdawii.
- Jak zwał tak zwał. A co to za różnica? Z Rosji czy z Mołdawii?
- Będę się jednak upierał przy swoim, że jest wielka różnica pomiędzy Rosją a Mołdawią, szczególnie dla Mołdawian.
- No dobra, nie ci będzie, że z Mołdawii.
- Tak już lepiej chłopcze. Odpocznij sobie od Karla przy Irynce.
- Irynka… - rozmarzył się Makary, i po chwili zaczął stukać w klawiaturę.

IRYNKA

Po policzkach Makarego spływały ciepłe łzy.
Tak jak wtedy, gdy pędził wtulony w plecy dziadka starą motorynką.
Nie wierzy własnym oczom. Droga wije się pośród pól. To jest ta sama droga! I te same wierzby. Rosochate przygarbione strażniczki jego starej drogi…
Tak, jego starej drogi!
Kawałek dalej, za pagórkiem, droga opadała w dół. Makary wiedział, że najpierw zobaczy rudy dach strażnicy, i serce zaczęło łopotać mu niczym ptak w sieci ptasznika. Wierzchem dłoni wytarł łzy. Wrócił! Przyśpieszył kroku, ale pagórek nie miał zamiaru przybliżyć się choćby o metr. Coś było nie tak! Jak to, nie tak? Czyż to nie jest ta droga? Jest! Czyż to nie są te wierzby? Są! Więc co? Może to tylko głupi sen? Nie! To nie sen!
Na zbitej byle jak ławeczce, przy naruszonym zębem czasu płocie gospodarstwa Zakrzewskich, siedzi Stach. Stach Zakrzewski. Siedzi i pali papierosa. Siedzi, pali papierosa i patrzy w ziemię. Siedzi pali papierosa, patrzy w ziemię i obraca głowę w kierunku Makarego. Najpierw taksuje go wzrokiem, po czym na jego zarośniętej, przepitej twarzy pojawia się uśmiech.
- Cześć Makary! Ty skubańcu! Jak tu trafiłeś?
- Cześć Stachu. Jak to, jak trafiłem? Zwyczajnie, jak zawsze - Makary urwał w pół zdania. Właściwie to nie miał zielonego pojęcia jak tu się znalazł. Pamięta jedynie przebłysk świadomości, że jest na drodze do Boru. Ale czy to ważne? Najważniejsze jest to, że jest. Że wierzby, że Olimp…

Widzi jego majestatyczny, ośnieżony szczyt z plaży, z brzegu morza Egejskiego… Morze? Wierzby? Woda jest jak ciepła zupa, chłopaki rzucają w siebie galaretowatymi meduzami, fale liżą stopy Makarego.
Chłopaki…
Kilka metrów na lewo, leży kobieta, ma pięknie opalone ciało. Na jej lśniącą olejkiem do opalania skórę przykleiły się drobinki wszędobylskiego piasku… Piasek… Piasek parzy w stopy, Makary podchodzi do kobiety i delikatnie otrzepuje drobinki z jej ciała. W tym geście jest coś więcej niż przyjacielska przysługa... Coś więcej. Ona podnosi okulary, uśmiecha się na jego widok.
- Kąpałeś się? - osuwa okulary na czubek nosa.
Od kiedy są w Grecji? Nie wie. Zwyczajnie nie pamięta. Najpierw upalne lato w Borze, którego też nie pamięta. Potem Kiszyniów, a teraz Grecja. Przyjechali na urlop? Czy zwyczajnie są w kolejnym śnie Makarego? Pamięta, że mieli pojechać na Huculszczyznę. Bardzo chcieli i dlatego pamięta…
- Nie? No to chodź ze mną - Jaki ona ma dziwny rosyjski akcent. - Podaj mi rękę… - domaga się zalotnie.
On podaje, pomaga jej wstać z plażowej maty. A ona wstaje, wtulając się natychmiast w jego ciało. Całują się, ale inaczej niż wtedy na wierzbie, dojrzalej. Smakując ulotność chwili.
- Jak ci na imię? – zadaje dziwne pytanie.
- Przestań głuptasie! - I już biegnie do wody, ciągnąc Makarego za sobą.

Makary wita się ze Stachem mocnym uściskiem dłoni. Stach jest jakiś taki dziwny, inny… Taki Stach, Nie- Stach… I ten jego wzrok, taki… No, jaki Makary? Jaki wzrok? Naigrywający się wzrok. Tak!
- Ty nie jesteś Stachem! - Makary wyrywa swoją dłoń.

Wbiegają do wody uwalniając swoje dłonie, splecione do tej chwili uściskiem. Makary zachłystuje się wodą. To sama sól. Potem długo trzeba walczyć z tym słonym niesmakiem w ustach, w przełyku. Na chwilę traci z oczu kobietę, której imienia zapomniał. O, jest! Biel jej zębów kontrastuje z opalenizną ciała. Podpływa do niej klaurem w dobrym stylu, fala jest niska, przecież to zatoka, chroniona dwoma cyplami. Jest już przy niej, ale jego wzrok przykuwają śniegi Olimpu. Olimp, góra bogów z gromowładnym Zeusem ciskającym swoje pioruny…
- Tu jestem! Makary… Pokochajmy się w wodzie. Co?
- Tu? W wodzie?
- Tak… - kładzie się na plecy i oplata nogami biodra Makarego. Nie kochałeś się nigdy w wodzie?
- Kochałem… - kłamie. - Ale nie przy tylu ludziach… Wiesz, chciałbym wejść na
Olimp.
- Nie zmieniaj tematu… - teraz oplata ręce wokół jego szyi… Chcę się z tobą kochać… Teraz Makary… Chyba nie jesteś aż tak nieśmiały.  Prowokuje, kusi i prowokuje raz jeszcze.

- Pewnie, że nie jestem. Siadaj. Nie-Stach wskazuje miejsce na ławeczce. Ławeczka jest porośnięta mchem, zmurszała, Makary zdaje sobie wreszcie sprawę, że nikt na niej już od dawna nie siadał.
- Siadaj, coś taki strachliwy?
Makary siada. Wszyscy wiedzą, że nie jest strachliwy, więc siada na zmurszałej, porośniętej mchem ławeczce.
Nie jest strachliwy.
- Bo widzisz Makary, każdy człowiek wraca. Każdy człowiek wraca Makary, Musi wrócić, dlatego wraca, do tych wierzb, do tej drogi, co wije się od lat pośród pól i poletek ze zbożem, brukwią i pastewnym burakiem. Nie- Stach przerwał na chwilę, wziął patyk i zaczął coś bazgrolić na ziemi, po czym spojrzał na bezchmurne niebo i zakończył trzema wyrazami.
- Zostawiłeś mnie Makary.
- Jak to, zostawiłem cię?
- Ano, tak to. Zostawiłeś mnie samego w tej wierzbie, naprzeciw okna stołowego pokoju Zakrzewskich. Wyjechałeś sobie w świat, a ja tu zostałem sam. Sam… - odrzucił patyk i spojrzał na Makarego. - Co, nie poznajesz mnie?

Knajpa u Nikosa, zwyczajnie nazywała się U NIKOSA, i nie była bynajmniej przeznaczona dla turystów, lecz dla Mołdawian, mieszkańców Kiszyniowa.
Makary stał przed U NIKOSA, stał już tak od dłuższej chwili. Od bardzo dłuższej chwili… Zapadał wieczór i pasaż zapełniał się gwarnym tłumem turystów spragnionych mołdawskich klimatów. Uśmiechnięci właściciele knajpek i kafejek zapraszali przechodniów kusząc dobrym menu i niskimi cenami.
Kiedy tu był po raz ostatni? Nie pamiętał. Wieki całe! Zostawił ją u Nikosa, wsiadł w autobus i pojechał. Uciekł? Bez słowa? Nie wiedział!
Wiedział ze musi wrócić w ten zastygły czas, zamrożoną chwilę. Wszedł do środka, wszedł do Nikosa. Knajpka była pełna gości, starzy Mołdawianie grali w swoje karty i lokalne gierki, notując coś przy tym na kartkach.
Makary znalazł wolny stolik, w kącie po przeciwległej stronie kontuaru. Nikos stał za barem, ale dyskretnie obserwował nowo przybyłego gościa, nie odrywając się od nalewania piwa do kufla. Kiedy wreszcie napełnił kufel piwem, spojrzał jeszcze raz na siadającego przy wolnym stoliku Makarego, a na jego czole pojawiły się zmarszczki. Skądś go zna? To na pewno nikt z tutejszych, więc kto?
Zawołał kogoś, żegnając uśmiechem starszego Mołdawianina z piwem. Z zaplecza wyszła opalona kobieta, jej uśmiech kontrastował z brązem jej twarzy. Nikos szepnął coś o nieznajomym, kobieta spojrzała w stronę Makarego, ale półcień nie pozwolił jej na identyfikację gościa, wzruszyła tylko ramionami i chciała wracać na zaplecze, ale widocznie Nikos poprosił ją, aby obsłużyła nowego gościa, ponieważ zmieniła zamiar i z uśmiechem na twarzy zaczęła zmierzać w kierunku Makarego. Ten opuścił głowę, starając się uspokoić szalejącą w jego piersiach pompkę do tłoczenia krwi.
- O mój Boże! - kobieta wyszeptała po polsku z rosyjskim akcentem, opierając się o blat stolika.
- O mój Boże! - powtórzyła widząc spływające łzę po policzku Makarego.

- Teraz poznaje. Tak, teraz poznaje. Jesteś moim diabłem stróżem.
- O, zaraz tam diabłem. Jestem polnym słowiańskim czartem, stróżem tej drogi, tych pól i tego nieba nad polami. Popatrz… Widzisz? To jastrząb!
Jastrząb kołował nad zabudowaniami Boru, nad rudym dachem strażnicy, zaglądał do kominów, z których uwalniał się siwy dymek z palonego w piecach drewna. Makary z ręką przy czole obserwował lot ptaka. Tak, to jastrząb.
- A twoim stróżem, to tak do końca nie byłem.- Kontynuował swój wywód Czart. Nie lubię być niczym stróżem. Ale lubię dzieci, - Uśmiechnął się. Pamiętasz jak… Ech… To były czasy Makary!
- Co pamiętam?

Makary wstał. Nikos obserwował uważnie całe zajście. Kobieta wtuliła się w Makarego całym swoim jestestwem. Pierwszy zaczął bić brawo Nikos, potem po kolei wszyscy Mołdawianie, część z nich teraz skojarzyła Makarego.
Wrócił. Gdyż zawsze się wraca tam, gdzie wrócić się powinno.

Czart kiwnął głową w kierunku wierzby.
- Są tam jeszcze. Te deski, które wyniosłeś dziadkowi z piwnicy. Zrobiliście sobie gniazdko na mojej wierzbie. Nie pamiętasz? Irynka. Irynki nie pamiętasz? Wdrapywaliście się z Irynką na wierzbę, siadaliście w swoim gniazdku zbitym z dziadkowych desek i całowaliście się. Nie pamiętasz? Nie pamiętasz swoich pierwszych pocałunków?
- Pamiętam. Teraz sobie wszystko przypominam. Cały czas miałem wrażenie, że ktoś nas obserwuje z ukrycia, a to byłeś ty.- Makary uśmiechnął się do obrazów z przeszłości, które nie wiadomo, jak, ale wróciły świeżą bryzą.
- Powiedz mi, czy to się już nigdy nie wróci?
- Nie wróci? O czym ty mówisz. To ciągle trwa, jest takie, jakie jest, a nie takie, jakie było, więc nie ma potrzeby wracać, to ty masz taką potrzebę, i tylko ty, i nikt więcej Makary. Dlatego wróciłeś. To dobrze, że wróciłeś.
- Ale, to jakoś tak, ciężko. Wszystko, i niebo jakby inne, jakby cięższe, jakby można było je skubać. Tak! Wracać jest ciężko Stachu.

Makary przywitał się najpierw z Nikosem, potem z pozostałymi Mołdawianami.
Irynka czekała na niego w tej kobiecie, której imienia nie mógł sobie przypomnieć, wtedy tam na plaży. Czekała na niego, tak jak tylko kobieta czekać potrafi.
Nikos na pytające spojrzenie kobiety kiwnął tylko głową.
Irynka wróciła się jeszcze po torebkę na zaplecze i wyszli od Nikosa, przeszli krótki odcinek drogi pasażem, przecięli drogę i wbiegli na zacienione już, o tej porze aleje. Z jakiejś j kafejki dobiegała ich uszu znana, etniczna melodia…

- Nie marudź Makary, zawsze jest ciężko, ale tylko na początku. Wracanie nie jest proste, i nie jest dla wszystkich, nie każdy potrafi wrócić. Ludzie jedynie, co potrafią żyć to wspomnieniami i marudzić potrafią, ale ty wróciłeś, to tak jakbyś nigdy nie odszedł, jakbyś zawsze tu był. Tu, gdzie ta twoja droga i twoja wierzba z gniazdem, gdzie twoje pierwsze pocałunki, gdzie zapach koszonej łąki, zresztą, co ja będę dużo gadał… Spójrz!
Makary spojrzał. Do wierzby od strony strażnicy zbliżała się młoda dziewczyna.
- To Irynka - szepnął.
Irynka przyjeżdżała co roku na wakacje ze Związku Radzieckiego. Była jakoś spokrewniona z Zakrzewskimi. Nie wiedział do końca, jakie to było pokrewieństwo, w każdym bądź razie sięgać miało czasów ostatniej wojny, kiedy Józef Zakrzewski poznał w oflagu dziewczynę z Mołdawii.
Ale Makary już jest przy wierzbie. Gdzieś z daleka dobiegł warkot traktora, szczekanie psa i szum wiatru w koronach starych świerków. Siedzi teraz pod wierzbą i wbija swoją harcerską finkę w trawę. Czeka na Irynkę.
Jakże jest spragniony jej bliskości, jej ciepła, zapachu, pocałunków. A przede wszystkim tego śpiewnego akcentu.
Musi udawać, że jej nie widzi, a ona podchodzi cicho, cichutko, skrada się, i zakrywa mu oczy dłońmi.
- Kto to? - pyta z tym jakże znajomym rosyjskim akcentem
- To ty! Słonko Mołdawii.
- Skąd wiedziałeś?
- A potem się całowaliście i całowaliście. - relacjonował Czart. - A ja siedziałem sobie cichutko w mojej wierzbie i zazdrościłem wam tych pocałunków, ale przeżywałem waszą młodzieńczą miłość całą swoją czartowską naturą, i czarowałem dla was śpiew ptaków, zapach łąki i sypałem pyłek z polnych kwiatów na wasze głowy, i byłem szczęśliwy waszym szczęściem. To było piękne Makary, to nie to samo, co podkładanie nogi koniom, aby potykały się na prostej drodze, czy wrzucanie starych ropuch do studni. Tak, to były chwile, kiedy chciałem być śmiertelnym człowiekiem. A potem odjechałeś.
- Aleś ty romantyczny Stachu.
- Stachu? A wiesz, ze Stachu Zakrzewski zapił się na śmierć. Pił, pił i się zapił. I już nie wróci. I już nie zbije ławeczki pod płotem. To niedobra rzecz się zapić Makary. Niedobra. No i teraz ja będę siedział sobie na tej ławeczce, i będę musiał wyczarowywać na swojej czartowskiej gębie, gębę Stacha, aby uratować ten krajobraz, ten krajobraz Makary ratować. Taka już moja rola. Ratować krajobraz Karl.
- Nie jestem Karl, jestem Makary.
- Pamiętasz Karl skrót NSDAP?
- Jasne, że pamiętam.- Makary przywołał wspomnienia ze stanu wojennego.- Dotyczył branżowych związków zawodowych. Niezależne, Samorządowe, Demokratyczne, Ale Partyjne.
- Widzisz, ojciec Karla był w prawdziwym NSDAP. I był nie dlatego że chciał, że popierał Hitlera, ale że nie miał wyboru, miał czwórkę dzieci do wykarmienia i nie chciał narażać się faszystom.
- A więc był zwyczajnym konformistą. – źachnął się.
- Dziwny z ciebie człowiek Makary, dziwny… Osądzasz człowieka, a więc osądzasz samego siebie, ponieważ najprawdopodobniej zachował byś się tak samo jak Otto Gutmann.

***

Karl jak przez mglę pamiętał swojego ojca. Odwiedzał go często w lesie, gdzie pracował przy wyrębie drzewa. Jego starsze rodzeństwo opowiadało mu, że ojciec Otto wcześniej był latarnikiem, tak jak ich dziadek, po którym Karl odziedziczył imię.
Lecz po jakimś czasie przyszli żołnierze, rosyjscy i polscy. I nie byli to bynajmniej uśmiechnięci chłopcy z propagandowych plakatów. A wtedy rodzina Karla, i nie tylko Karla, wkrótce musiała opuścić swój rodzinny dom. Mogli wziąć jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Matka, jak to matka płakała, jakby zdziwiona faktem, że historia zatoczyła koło, ojciec był smutny, i taki jakiś blady. Długo tulił swojego najmłodszego syna, a potem żołnierze gdzieś go zabrali. Podobno do odgruzowywania Warszawy. Ale kto ich tam wie…
Mama tłumaczyła, że Warszawę zburzyli źli Niemcy, a teraz dobrzy Niemcy muszą ją odbudować. Tak mówiła mama i za każdym razem wycierała ukradkiem łzy.
- Karl! Już pora.
To był głos Fritza, który wyrwał go z marzeń, i z czającego się za zamkniętymi powiekami snu.
Chłopcy wyszli przez okno, aby nie budzić śpiącej w przejściowym pokoju matki. Był środek październikowej nocy. Fritz wetknął mu w ręce parciany worek i ruszyli opłotkami w stronę lasu. Towarzyszyło im ujadanie wiejskich kundli. Zaczęło mżyć.
Pierwsza maszerowała Gertruda, za nią Gerard, potem Karl a pochód zamykał Fritz.
- Karl.
- Co?
- Boisz się?
- Trochę boję. Te psy tak… Tak szczekają.
- Cicho tam - Gerard brutalnie przerwał im beztroską konwersację.
W domu sołtysa paliło się światło. Dzieci nie miały pojęcia, że Nowakowski miał gości. Gości z groźnej Ubelandii. Przykucnęły więc za stodołą naradzając się, co dalej. Musieli przejść kilka metrów drogą skapaną teraz światłem naftowych lamp. Z chałupy dochodziły głośne rozmowy, jakieś śpiewy. Ktoś grał na akordeonie.
- No i co teraz? – Zapytał Fritz.
- Wrócimy kawałek i pójdziemy rowem - postanowiła Gertruda.
- Ale tam jest woda - przestraszył się Karl.
- Jak się boisz to wracaj do domu…
Drzwi Nowakowskich otworzyły się, a światło padające z mieszkania jeszcze bardziej oświetliło drogę.
Dzieciaki przywarły do ściany stodoły.
Pijany mężczyzna zrobił kilka kroków w kierunku stodoły i zaczął sikać, nucąc przy tym partyzancką pieśń.
- Szumi dookoła las, czy to jawa czy sen…
- Ziutek! – Uusłyszeli z wnętrza chałupy.
- Ci… - Gertruda przesunęła się trochę do tyłu, szykując chłopców na ewentualną ucieczkę.- Mówiłam żeby nie brać małego.
- Nie jestem mały! 
- Cicho. Zamknij się.
- Ziutek!
- Czego tam kapralu?
- Bo procenty uciekają!
- Co ci przypomina, co ci przypomina… Idę już idę! Wyszczać się nawet nie dadzą.- Mężczyzna zapiął rozporek, zapalił papierosa, i po chwili był już w mieszkaniu. Wszystko ucichło.
Gertruda ostrożnie wyjrzała za węgła stodoły. Akurat ktoś zasłaniał kotary w oknach. To była Nowakowska. Zrobiło się ciemniej, bezpieczniej.
- Chodźmy!
Przebiegli ten niebezpieczny odcinek najszybciej jak to tylko było możliwe, a potem skryli się w ciemnościach. Udało się. Tu już im nic nie groziło. Przynajmniej ze strony sołtysa. Szli teraz w milczeniu po grząskim polu, kopiec był już blisko.
Od strony lasu dochodziły charakterystyczne fukania żerujących dzików.  Dziki często podchodziły do domostw, dlatego zdarzało się, że gospodarze mieszkający pod lasem puszczali na noc psy. I na tę ewentualność Gerard uzbrojony był w ciężką drewnianą lagę nabitą gwoździami.
Gdzieś z głębi lasu dobiegł ich głuchy strzał. A chwilę potem przejmujące kwilenie.
- Kto to?- Zapytał lekko przestraszony Karl.
-Co? To dziki…- improwizował Gerard.
-Albo kłusownicy…
-Zamknij się kozo! - Zganił dziewczynę Wielki Improwizator, po czym sprytnie zmienił temat - Dobra. Przygotujcie worki.
Rodzeństwo zaczęło rozkopywać kopiec, każąc Karlowi stać na warcie i mieć oczy szeroko otwarte.
- No dawaj swój worek.
Karl patrzył przed siebie, w stronę dochodzących z lasu tajemniczych odgłosów. Słychać było wyraźne pochrząkiwania dzików, jakieś urywane, chrypiące poszczekiwania, trzaski łamanych gałęzi.
Chłopiec bał się, ale był zbyt dumny, aby się do tego przyznać.
- Nie ładuj mu tyle. Nie udźwignie.- To był głos siostry.
- Karl, dasz radę?
Fritz podał worek bratu. Mogło być tam z piętnaście kilo oblepionych czarną ziemią kartofli.
- I, co?
- Jest… Jest ciężki. Ale dam radę.
- Zarzuć sobie na plecy. Czekaj, pomogę ci… No… Nie za ciężki?
- Nie.
- Dobra. Idziemy… Karl, co z tobą?
- Idę.
- No to chodź.
Po kilku krokach Karl źle postawił w bruździe stopę i przewrócił się, a worek spadł mu na głowę wbijając swym impetem jego twarz w rozmiękłą od deszczu ziemię. Pomogli mu wstać.
- Trzeba wziąć od niego trochę kartofli. Nie da rady.
- A mówiłam!
- Dam radę!
- Weźmiemy każdy po trochę Karl, nie chcemy abyś się przewracał… I bez gadania!
Gerard otworzył worek i każdy dołożył sobie trochę od Karla. Potem pomogli mu zarzucić na plecy i już bez przygód wrócili do domu.
Matka z niecierpliwością czekała na dzieci. Udawała przed nimi, a przede wszystkim przed samą sobą, że o niczym nie wie. Broniła się przed tymi natarczywymi myślami, że jej gromadka musi kraść, aby zapełnić puste żołądki. Po przegranej wojnie poznali smak prawdziwej biedy. Głód był od wielu lat integralną częścią ich egzystencji.
Ale już są. Wchodzą cichutko do mieszkania. Słyszy ich zakonspirowane szepty. Gertruda nalewa z wiadra wody do miski. Przy króciutkim knocie lampy naftowej zmywa błoto z twarzy Karla, który po chwili gramoli się przez okno do swojego pokoju.
Kobieta, wzdychając ciężko a zarazem z jakąś nutką ulgi, odwraca się na drugi bok. Z Warszawy dochodzą sprzeczne wiadomości. Otto nie żyje. Otto jest ciężko chory. Otto uciekł do Niemiec. Jaka jest prawda? Nie wie.
Polska to nie jest teraz dobry kraj dla Niemców. Tak jak Niemcy Hitlera nie były dobrym krajem dla Otto Gutmanna. Jej Otta. Jej rodziny. Jej samej. 

***

Makary przerwał pisanie. Zmrużył obolałe od światła monitora oczy. Przeciągnął się mocno, aż zachrzęściło mu w stawach
Ten rozdział jakoś mu się nie kleił. Jego myśli wracały niczym bumerang do Irynki…
Nie potrafił rozwarstwić rzeczywistości. Być może do tego wróci po mocnej kawie. Albo rzuci to wszystko w diabły. Ostatnio zaniepokoił go list od Krytyka. Krytyk napisał, aby ostrożnie podchodził do RYNKU. Napisał, że literatura ma w dupie prawa rynku.
Która to już godzina? Po pierwszej! O rany. Ale się zasiedział.
- Czy ja piszę dobrą literaturę? - podrapał się po głowie. Wstał z krzesła i poszedł do kuchni zaparzyć kawę. Obiecał Krytykowi, że wyśle mu kilka rozdziałów za miesiąc. Kiedy mu to obiecał? Zaraz…
Obiecał jakieś dwa miesiące temu. A to wszystko przez ten brak rozwarstwienia.
Za każdą podłością człowieka - przekonywał w myślach Krytyka - kryje się zawsze jeszcze bardziej podła istota z innego wymiaru. Ej! Nie chcę nic słyszeć o twoim zasranym agnostycyzmie!
Ale jak to rozwarstwić? Nie wiedział.
No…
A te strzały w lesie, które słyszą dzieci. Co się za tym kryje? Jaki dramat, i kiedy się wyjaśni? Może nigdy się nie wyjaśni.
Zalał wrzątkiem kawę.. Może nigdy…, Po co wyjaśniać? Pomyślał.
A jak to było z Irynką? Dlaczego ją zostawił bez słowa. Aby ją kiedyś odnaleźć? A może odnaleźć siebie. Irynka mogła być tylko pretekstem do odnajdywania siebie.
Wrócił do biurka, postawił szklankę obok klawiatury. Zaczął kręcić się na stołku wymyślając scenariusz dramatu w lesie. Kto strzelał? Może kłusownik? A może lepiej jakiś Niemiec ukrywający się w lesie. Albo grupa Niemców.
A więc chce wyjaśnić, bo myśli o tym i to o pierwszej w nocy. Zamiast spać, myśli, kto strzelał…
Repatriant za Buga strzelał. Za Buga! Był głody i poszedł z obrzynem na dzika. Tak. Najprościej zwalić na tych za Buga. Pomyślał nagle o Mołdawii. A jak miał głodne dziecko? Małe głodne dziecko. Takiego rudego i piegowatego Kostka, Konstantego. Tak to dobre imię. Konstanty IIdefons…
Upił łyk kawy. A może by tak zmienić Ubelandię na zwyczajne UB. Nie. Nie. Ubelandia to kraina demonów. Demon to niematerialny pasożyt. Demon, to gość, który potrzebuje ciała, aby zrealizować swoje demoniczne plany.
Tak. Demon potrzebuje ubeka, faszysty czy innego jakiegoś tam komunisty…
Ubelandia-Demonolandia.
A co z Kostkiem?
Zobaczymy.
Ale najpierw musi wypić kawę.
No a potem jeszcze to getto!
I po chwili zamiast wirować bezmyślnie na krześle zaczął wystukiwać miarowy rytm na klawiaturze qwerty.


***

- Karl!
- No?
- I jak?
- Co jak?
- Nie świruj… Idziesz na zabawę?
Karl wyłączył maszynę. Wytarł pakułami smar z dłoni i podszedł do umywalki.
Po chwili namysłu odkręcił ebonitowy kurek mosiężnego kranu. W rurach najpierw coś zacharczało, potem plunęło brunatną mazią, ale już po chwili pojawiła się czysta woda.
- Idziesz?
- A, bo ja wiem… - nabierając z puszki pastę BHP do mycia rąk, zastanawiał się, co odpowiedzieć. Prawdę mówiąc nie miał z kim iść na zabawę. Nie miał jeszcze dziewczyny. Polki go ignorowały, a Niemki były jakieś takie… ortodoksyjne..
- Raczej nie - spojrzał na zegar. 12.43. W sobotę pracowali tylko do 13.00 I to na pół obrotach.
- Jak tam sobie chcesz.
- Ty idziesz? – wytarł dłonie w nie pierwszej świeżości ręcznik
- Idę z Martą.
Marta… Boże, Marta!
Marta podobała się wszystkim chłopakom. Była tak bardzo podobna do Sophii Lorenz. Miała niezwykłe powodzenie. Karl podkochiwał się w niej odkąd tylko pojawiła się w Jeziornie. Jej matka przyjechała aż z Białegostoku, aby zostać kierownikiem szkoły we wsi. To było latem 1958.
Marta szybko zakochała się w tej okolicy. A okolica jeszcze szybciej zakochała się w Marcie. I nie było w tym nic dziwnego.
- Staszek…
- ???
- Nie, nic! – Karol machnął ręką. Weszli do szatni.
- No co? – Staszek otworzył metalową szafkę, i nie patrząc na kolegę zaczął się przebierać.
- Kochasz Martę?
- Co ci odpierdoliło?!... E! – uśmiechnął się z powodu nagłego oświecenia - Karl… Ty?!
- Co ja? – Karl przerwał, aby ściągnąć robocze spodnie. Dzięki temu zyskał trochę na czasie.- Zwyczajnie podoba mi się i tyle…, Co ja?
- Karl! – usłyszeli głos Kostka z drugiej strony rzędu szafek.
- Marta do Żydówka. Lubisz Żydówki Karl?
Staszek złapał za ramię przyjaciela, próbując zmienić bieg wydarzeń.
- Daj spokój, to idiota.
Ostatnia bójka pomiędzy Karlem a Kostkiem została nierozstrzygnięta. I wszyscy czekali na okazję, aby to wreszcie, raz na zawsze rozstrzygnąć.. Teraz była dobra okazja.
- A ty się kurwa, nie wtrącaj ćwoku jeden! – Kostek, jakiś taki rozwarstwiony, pojawił się w ich rzędzie.
- W porządku! – postanowił Karl.- Dziś na zabawie.
- No i bardzo dobrze ty szwabska gnido. To będzie twoja ostania zabawa! To co? Hajhitla! - zasalutował tupiąc obcasami, po czym splunął i wyszedł z szatni.
- A więc jednak będziesz na zabawie – zauważył słusznie, ale jakoś tak smutno Staszek.
Karl zamknął na kłodkę swoją szafkę. Nie odpowiedział koledze. Myślał o Gerardzie, swoim bracie, który w zeszłym roku wyjechał do NRF. W takich chwilach jak ta, żałował, że nie pojechał z bratem. Ale, od kiedy uświadomił sobie, że zaczyna myśleć po polsku a nie po niemiecku, coraz bardziej czuł się Polakiem. Ale kogo to obchodziło?
Kogo to kurwa obchodziło?! Nikogo to nie obchodzi Karl. Jesteś pierdolonym Niemcem Karl. Rozumiesz? Pierdolonym Szwabem Karl! Oto, kim jesteś!
- Chodźmy - rzekł w końcu.
Staszek, jakby wiedząc, co się dzieje w środku Karla podsunął mu papierosa.
- Pal!
Zapalili i ruszyli w stronę wyjściowej bramy fabryki.
Wycie syreny na dachu remizy oznajmiło właśnie godzinę 13.00.

***

Bywa, że zastana rzeczywistość jest, przynajmniej przez jakiś czas, tą jedyną, akuratną i niemającą żadnej alternatywy.  A kiedy już zaczynasz cokolwiek rozumieć z tej rzeczywistości, to nawet nie jesteś w stanie przekroczyć granicy kołyski, smaku mleka z piersi swojej matki, i kilku kolejnych kroków ograniczonych bryłą mieszkania-twojego wszechświata. Jest jak jest, bo nie może być inaczej.
W ten sposób pojmowana rzeczywistość przywitała narodzenie Marty. A była to rzeczywistość tragiczna, tak bardzo, jak tylko może być przyjście na świat w getto. Matka Marty, Sara była pół Polką i pół Żydówką. Ojciec Aaron Sznajderman był Żydem, neofitą, przed wojną zwyczajnym fotografem, szanowanym obywatelem miasta, nieopuszczającym żadnej niedzielnej Mszy Świętej. Niestety na okupantach nie robiło to żadnego wrażenia. Neofita czy nie, Żyd to tylko Żyd i nic więcej. Fersztejn? Brutalnie eksmitowani ze swojego mieszkania znaleźli się wraz z wieloma tysiącami Żydów po drugiej stronie muru.
Po drugiej stronie życia…
Ból, jaki przenikał duszę Sznajdermanów był bólem nie do opisania. I nie chodziło tu bynajmniej o jakieś głupie i prostackie standardy mieszkaniowe, a nawet o głodowe racje żywności. Chodziło tu o coś o wiele ważniejszego. O godność. O bycie człowiekiem. Niemcy zabrali im przede wszystkim człowieczeństwo.
Ludzie z czasem upodabniali się do bezrozumnych bestii, głód powodował niesamowite spustoszenie w psychice, wiele szanowanych przed wojną osób popełniało samobójstwo, aby uwolnić się od tego koszmaru, od zezwierzęcenia.
Z czasem w getto nie było już żadnej żywej istoty poza błąkającym się Homo sapiens. I czymś jeszcze, czymś trudnym do zdefiniowania. To coś było jakby z innego wymiaru, było okrutne i przerażające. Pojawiało się w półmrokach, jako zwiastun śmierci. Mieszkańcy getta bali się tego bardziej niż SS-manów, bardziej niż głodowej śmierci. Na widok tych istot, psy podwijały swoje ogony, koty jeżyły sierść, szczury z piskiem uciekały do swoich nor, a życie zamierało w bezruchu..
Z tym, że wszystkie psy, koty, szczury, myszy stały się już jedynie pięknym wspomnieniem wystawnych uczt.
Istniał, co prawda czarny rynek, dla którego ani Niemcy ani mur nie był przeszkodą. Dopóki któryś z rezydentów getta miał dolary, lub jakąś wartościową dla Polaków rzecz, dopóty miał szansę na przedłużenie swej marnej egzystencji.
Rodzina Sznajdermanów miała sporo oszczędności, zarówno tu, jak i tam, po drugiej stronie muru. Ale wszystko się kiedyś przecież skończy. Aaron zdawał sobie z tego sprawę. A poza tym z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc tracił nadzieję na rychłe zakończenie wojny. Informacje, które zdołały do nich dotrzeć nie napawały optymizmem. Naród wybrany przez samego Boga, miał ulec zagładzie.
Skoro tak, dobry Boże, to, dlaczego dopuszczasz, aby w tym piekle rodziły się dzieci? Te niewinne istoty? Dlaczego też one mają cierpieć za grzechy swoich ojców? Dlaczego? Ale Wszechmogący nie odpowiadał ani na te, ani na inne pytania Sary i Aarona. Milczał przejęty grozą tego, co człowiek może uczynić człowiekowi.
Homo homini lupus!
Czy to kara za ukrzyżowanie Twojego Syna? Przecież wszyscy apostołowie byli dziećmi Izraela?!
A może to kara za to, że zdradziliśmy naszą świętą wiarę w jedynego IHVH i przeszliśmy na wiarę gojów?! Zawsze jest jakieś wytłumaczenie tego koszmaru, prawda Adonaj?
Zawsze…
Większość mężczyzn zdawała sobie bolesną świadomość, że nikt nie ujmie się za ich losem. Świat póki co, nie wychodził z roli biernego obserwatora tego okrutnego teatru wojny. Wielcy tego świata przymykali oczy i nie zrobili nic, aby uchronić naród swojego Boga, do którego, paradoksalne, co niedziela wznosili swe nadęte modły.
Synowie Izraela walczyli samotnie…
Aaron załamał się. Przestał wierzyć w Boga i bogów w ogóle. Łapał się na tym jak bardzo irytowały go żarliwe modlitwy żony. On teraz wierzył w powstanie. Wierzył w godną śmierć na barykadach. Wierzył w człowieka. Tak, mimo tych wszystkich okropności nadal wierzył w człowieka…
Boga nie ma! Nie ma! A jeżeli był to umarł. A jeżeli umarł to niczego już nie trzeba wyjaśniać. A jedynie, co trzeba, to umrzeć. Umrzeć godnie! Po męsku!, Walcząc ze starodawnym smokiem, z niemieckim potworem w doskonale skrojonym uniformie.
- Aaronie, Bóg nie umarł. Przestań bluźnić. A jeżeli umarł, to umarł jedynie w ludzkich sercach, i nie pozwól, aby umarł i w twoim Aaronie, mój kochany…
A potem wtuleni w swoje chude ciała płakali przed Bogiem, a Adonaj płakał przed nimi, i tylko Aniołowie widzieli stygmaty na boskim ciele.
Ci co ocaleli z pogromu powiadali, że Aaron został zamordowany strzałem w tył głowy, zaraz po samobójczym powstaniu, w czasie likwidacji getta. Inni natomiast twierdzili, że seria z niemieckiego erkaemu przecięła go w pół…
Jakkolwiek by nie było, Aaron miał zginąć zaledwie kilka dni po tym, jak za resztę oszczędności udało mu się cudem przerzucić żonę i córkę na drugą stronę muru.
Na wolność, której nie dano było mu doczekać.



Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010




CZŁOWIEK, KTÓREGO NIE BYŁO

(fragment)

Karol wbił wzrok w małą, zielonkawą pigułkę, którą ściskał pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem. Mała, zielonkawa pigułka przynosiła mu spokojny sen, ale też i silne uzależnienie. Karol zdawał sobie sprawę, że jest bardzo, ale to bardzo uzależniony od tej małej, zielonkawej pigułki. Wpatrywał się w nią od dłuższego czasu, trzymając dłoń na wysokości okna, aby widzieć ją dokładnie skąpaną w świetle zachodzącego Słońca. Wnikał w jej strukturę, można by założyć, że widział misterną zależność atomów, które zawierały w sobie przedziwną moc przenoszenia go do onirycznych światów.

Mała, zielonkawa pigułka od jakiegoś czasu stała się integralną częścią Karola, tak jak woda i powietrze. I tak jak bez wody i powietrza, Karol nie mógłby normalnie funkcjonować bez tej małej, zielonkawej tabletki.

Dochodziła 20.00, a więc zgodnie z rozkładem dnia Karolowi zostało jakieś minimum dwie godziny do połknięcia tabletki, która w tej chwili odłożył na stolik, aby nie kusić losu. Plan miał taki, popisze jeszcze dwie, może trzy godziny. No dobra, dwie godziny, a potem pigułka i do łóżka.

 

Jesteś człowiekiem którego nie było, którego nie ma...

Otwierasz oczy, rozglądasz się po swojej mansardzie, jakbyś widział ją po raz pierwszy w życiu...

W życiu? W życiu...

A może wszystko jest po raz pierwszy, może sam jesteś po raz pierwszy, po jakiejś nieopisanej tragedii, osobistym armagedonie, który rozmył przeszłość, rozbił na miliony kawałków uwalniając cię od tych wszystkich obrazów w  muzealnej sekcji twojego życia, obrazów których lepiej nie pamiętać!

Masz teraz carte blanche, ale gdzieś w jej niezdefiniowanym tle, gdzieś w otchłani jej niezmierzonych głębin, kotłuję się w popiołach bezkształtna przeszłość, z której za każdym razem otrząsasz się niczym pies wychodzący z wody.

Wstajesz. Dotykasz bosymi stopami zimnej podłogi. Zastanawiasz się, czy jesteś u siebie, i co to znaczy, być u siebie? Świat jak to świat. Może być twój, kogoś innego i niczyj jednocześnie.

Wmawiasz sobie, to mój świat, moja pidżama, moje ciało! Wszystko wydaje się być bezdyskusyjne, ale czy aby na pewno? Może to nic innego jak tylko wizualizacja zrozpaczonego umysłu?

Prawą dłonią dotykasz swojej twarzy, opuszki palców wyczuwają kilkudniowy zarost, a gdzieś z tyłu czaszki pojawia się pojęcie, abnegacja...

Twój wzrok pada na znoszone kapcie, abnegacja na krótko rozbłyska pojęciem abnegata, po czym gaśnie.

Wsuwasz swoje stopy w znoszone kapcie abnegacji i ciężko wzdychając wciskasz się w 177 centymetrów swojego wzrostu.

Nazywasz się Zbigniew Leszczyński, lat 61, oczy szare, nos prosty, głowa trójkątna, włosy mocno przyprószone siwizną. Ble, ble, ble... Widzisz to zanim przejrzysz się w lustrze.

Jesteś literatem, poetą, parasz się też krytyką. Jakie to ekscytujące odkrywać tę wiedzę.

Wiedzę o sobie, czyli o kim?

Co to znaczy być literatem? Nie potrafisz znaleźć odpowiedzi.  Prawdę mówiąc wcale jej nie szukasz, wiesz tylko tyle, że ta cała literatura jest jakimś twoim przekleństwem, fatum, czymś tak bardzo niekomercyjnym, że aż pasożytniczym. Przez chwilę próbujesz rozgryźć dlaczego w tym siedzisz, dopóki nie zrozumiesz, że jest to bez sensu.

Literatura i jej pochodne nieodwołalnie odcisnęły swoje piętno na twojej mentalności. Ale jakkolwiek by na to nie patrzeć to tylko stan mentalny, przejściowy, być może jakiś nie do końca zatarty ślad z poprzednich wcieleń, lub prolog tych, które dopiero mają nadejść. Dlaczego myślisz o reinkarnacji? Dlaczego teraz? Nie wiesz, nie wiesz....

Egzystencja. Czyżby literatura stanowiła kręgosłup twojej egzystencji? Była jej esencją?

Zawsze chciałeś być pisarzem, chociaż nie było ku temu najmniejszej przesłanki, no, może poza tą....

Wrzucasz kamyk w zastygłą toń twoich wspomnień, kręgi powiększają się w nieskończoność...

Widzisz kilkuletniego chłopca, który dopiero co nauczył się czytać. Chłopiec wyciąga z szuflady staromodnej toalety z trzema lustrami, książkę, jest to podrzędny, amerykański kryminał z listą bohaterów na pierwszej stronie, czytasz ich obcobrzmiące nazwiska, kapitan policji Arthur Mekjakiśtam, komisarz Brown, pani Taylor, podobają ci się te nazwiska, są z innego świata w którego istnienie nawet nie starasz się uwierzyć. Słyszałeś już co prawda o Ameryce, ale pojęcie to maszeruje w tym samym szeregu co Atlantyda. Bo tak naprawdę w twoich spostrzeganiu rzeczywistości, Ameryka nie istnieje, a twój wszechświat kończy się na rogatkach miasteczka w którym przyszedłeś na świat. Zapamiętujesz tylko kapitana Arthura Mekjakiegośtam, jako herolda innego świata i póki co, to najstarszy obraz, który wyłonił się z niebytu.

Odkładasz książkę, ustawiasz dwa skrzydła lustra toaletki tak, aby były naprzeciw siebie i odbijały twoją postać w nieskończoność. Zastanawiasz się, czy ten najdalszy „ty” to nadal ty? Czy żyjesz w tej najbardziej zanurzonej w lustrzanym odbiciu rzeczywistości?

Kręgi już dawno zniknęły, toń jest niezmącony niczym blat marmurowego stołu z epoki Ludwika XVI. Pamięć kryje się w niepamięci. A ty ponownie jesteś w swoim zakurzonym, zawalonym książkami pokoju. Ile tu tych książek? Prześlizgujesz wzrokiem po ich grzbietach. Tysiące...

Czujesz... No właśnie, co teraz czujesz? Niepokój? Święty niepokój, który obezwładnia każdego profana rzuconego w sam środek życia! Profana odzyskującego przytomność, odzyskującego pamięć w jego Sanktuarium, w miejscu Najświętszym! Co to za miejsce? To twoje mieszkanie, twoja mansarda, twój wszechświat, twoja złota klatka, twój chory umysł!?

Wszystko wiruje! Wirują regały, szafki, stoliki, a na szafkach, stolikach, półkach wirują tygodniki i miesięczniki społeczno – kulturalne! Wirują białe kartki papieru, wirują drukowane litery, wirują ściany, a na ścianach zamiast wirujących14 stacji drogi krzyżowej wirują  reprodukcje artystów pop – artu, Richarda Hamiltona i Andy Warhola!

STOP!

Przez chwilę zastanawiasz się, czy nie zażywałeś wczoraj jakiejś nielegalnej substancji. Cóż za niedorzeczne pytanie, jakby nie z twojego umysłu. Ale dzięki Bogu wszystko się uspokaja. To dobrze. To bardzo dobrze...

Nie wiadomo dlaczego przypomina ci się zdanie kolegi po piórze: Artyści to pijacy, narkomani i zboczeńcy... To Chyba powiedział Sławek, a może tylko kogoś cytował... Nie wiesz...

Czy to moje życie? Zadajesz kolejne banalne pytanie na które nie oczekujesz odpowiedzi.

Nad małą umywalką lustro, na szklanej półeczce pod lustrem pędzel do golenia, wyciśnięta do połowy tubka taniej pasty do zębów, obok mydło do golenia w sztyfcie. Takie mydło można kupić tylko w specjalistycznych sklepach dla koneserów. Dostałeś to kiedyś na urodziny od Heleny...

Helena.

W lustrze widzisz twarz zmęczonego życiem mężczyzny. Mężczyzny, który w tej chwili zastanawia się, gdzie podziało się jego 61 lat?

Ty wraz z mężczyzną z lustra zastanawiasz się nad odpowiedzią.

Cholera jasna! Kiedy próbujesz ogarnąć to wszystko co pamiętasz, możesz upchać to do 5-cio minutowego życia. W takim razie, co zresztą? Przecież te 61 lat to naprawdę szmat czasu, który nie powinien konkurować z tubką pasty do zębów w którą można by je upchać!

Wyciskasz resztę pasty do zębów chcąc zilustrować bezsens dywagacji nad sensem życia.

Nie ma nic gorszego niż nadawanie czemukolwiek sensu!

Nie było cię, nie ma i nie będzie.

Odkręcasz kran, pozbywasz się pasty.

Trzymasz w dłoni wyciśniętą tubkę...

W takim razie czym jest życie? Iluzją, teorią strun, pustką, bezsensowym pędem w czasoprzestrzeni? Po kolejnej porcji banalnych pytań zdajesz sobie sprawę, że zawsze je zadawałeś. To twoja obsesja.

Skąd do diabła biorą się takie pojęcia jak: „ja”, „moje”? Nie potrafisz przestać, uwolnić się od irracjonalnego zadręczania samego siebie.

Milczysz chwilę zastanawiając się co zrobić z pustą tubką po paście do zębów. Gdzie jest kosz? Dostrzegasz go przy zawalonym papierami biurku, postanawiasz zabawić się w koszykarza i rzucasz tam tubkę. Trafiasz! Jesteś z siebie dumny. Trafiłeś w sam środek kosza, wyczyn ten nadaje sens twojemu istnieniu, możesz przecież specjalizować się w rzucaniu pustej tubki po paście do zębów do kosza. Możesz napisać o tym pracę magisterską, albo powieść, a może nawet... Nie. Nie zapędzaj się w absurd, w groteskę, w tragifarsę, życie mimo wszystko jest reglamentowanym towarem...

I wtedy mówisz do swojego odbicia: Jestem człowiekiem, którego nie było, którego nie ma i którego nie będzie. A to, co definiuje twoje życie to zaledwie dym z gasnącego ogniska.

Patrzysz na mydło do golenia w sztyfcie i nie potrafisz uwolnić się od myśli, że posiadasz świadomość istnienia mydła do golenia w sztyfcie.

Wyrzucona tubka taniej pasty do zębów przypieczętowuje twoje istnienie, ale czy to nie aby sztuczki jakiegoś kosmicznego demiurga, znanego również jako architekt wszechświata, albo Bóg?

Bóg? Słowo, które tak bardzo się zdewaluowało.

Skąd o tym wszystkim wiesz? Kto cię zaprogramował?

W górnym, prawym rogu lustra dostrzegasz odbicie zegara z wahadłem i dopiero teraz zdajesz sobie sprawę, że słyszysz jego charakterystyczne „tik-tak”, a może bardziej „bim – bam”, które odmierza upływ czasu. Brakuje tylko leniwego brzęczenia tłustej muchy aby podkreślić spleen sytuacji w której nie wiadomo z jakich powodów zostałeś umieszczony.

Umieszczony wbrew swojej woli.

Nie urodziłeś się, urodzono cię!

Wzdychasz...

Odchodzisz od lustra z przeświadczeniem, że jednak miałeś wpływ na swoje zaistnienie. Jakież byłoby to okrucieństwo rodzić bez zgodny rodzonego!

Reinkarnacja...

Okno. Otwarte okno. Otwarte okno wpuszczone w dach. Okno tak typowe dla wszystkich mansard świata. Na parapecie doniczka z czerwono kwitnącym kwiatem, którego nazwy nie znasz i nigdy nie znałeś. Nawet nie wiesz dlaczego tu stoi. Podchodzisz do okna, wychylasz się. Zdumiony kontemplujesz świat zewnętrzny z wysokości trzeciego piętra. Na dole wije się klaustrofobiczna uliczka, widzisz markizy sklepików z owocami, pamiątkami, parasolami i nakręcanymi sprężyną zabawkami z epoki której nie ma. Bruk lśni wodą. Padał deszcz lub przecisnęła się tędy przed chwilą miejska polewaczka. Jest południe lub północ, lub każda inna pora pomiędzy południem a północą Kocie łby lśnią niczym diamenty. Mleczarz wiezie bański z mlekiem. Bańki tłuką się o siebie. Kot płoszy parę gołębi. Z kamienicy naprzeciw dochodzi dźwięk harfy...To gra żona tego zapijaczonego Walijczyka zakochana w celtyckiej muzyce. Helena...

Stare Miasteczko już dawno przestało być endemicznym miejscem. Martwi cię to odkrycie, chociaż nie wyrywasz sobie z tego powodu włosów z głowy.

A jednak to świt, Słońce z trudnością przebija się przez miejski smog zawieszony nad czerwonymi dachami naznaczonymi smukłymi kominami z których wydobywają się szare strużki dymu. Gdzieś, jakby z innego wymiaru dochodzi dźwięk przejeżdżającego tramwaju, jakieś strzępy rozmów, klakson samochodu. Ta kakofonia dźwięków jest jednocześnie w tobie i poza tobą, ponieważ możesz wygenerować z nich ciszę, ciszę w której można się zatopić, aby odpocząć od myśli - insektów, na które nie wynaleziono żadnego środka, aby się od nich uwolnić. Uwolnić raz na zawsze.

Nobla dla tego, który wskaże drogę do zbawiennego bezmyślenia!

Kawa. Poranna kawa. Ta myśl zwalnia cię od porannej quasi filozofii. Przypominasz sobie prost rytuał jej parzenia. Z górnej szafki wyjmujesz pojemnik na kawę. Jest pusty. No tak, przypominasz sobie, że miałeś wczoraj rozpocząć nową paczkę arabiki. Kawa jest w dolnej szafce, jej półkilogramowa zawartość lśni czerwienią sześcianu. Z ociekacza wyciągasz potrzebny do rytuału mały nożyk którym nakłuwasz sześcian w którym uwięziona jest zmielona drobno kawa. Sześcian protestuje mdłym „pssss”, po czym flaczeje. Teraz, zgodnie z rytuałem próbujesz rozciąć brzeg, niestety, nie jesteś zbyt uważny i jakaś część kawy wysypuje się na podłogę. Odkładasz sflaczały sześcian na szafkę, rozglądasz się za kuchennymi nożyczkami, są tam gdzie być powinny, w drewnianym bloczku na noże. Tniesz równo, starannie zgodnie z codziennym rytuałem, który trochę zepsułeś odchodząc od ustalonych reguł, próbując zastąpić nożyczki nożykiem.

Teraz przesypujesz kawę do pojemnika. Koniec. Tylko jedna wpadka, których śladów za chwilę się pozbędziesz. Sięgasz po zmiotkę i szufelkę, dokładnie sprzątasz brązowe drobinki, niestety, wiaderko na śmieci, te pod zlewozmywakiem jest pełne, z tak zwanym czubkiem, większość śmieci to byle jak zmięte, zapisane kartki papieru, na jednej z nich, tej niczym wisienka na torcie widzisz litery, czytasz, człowiek, którego nie było.

Nie chcesz tego widzieć, (czyżby jakieś traumatyczne przeżycia) wyciągasz wiadro i wkładasz w nie swoją prawą nogą, papier poddaje się bez oporu, historii pozostałych śmieci nie pamiętasz. Wyciągasz nogę, ale wiadro więzi znoszony kapeć, próbując go wyciągnąć, drugą nogą stajesz na odłożoną na bok szufelkę, ta podnosi się i wysypuje się z niej przed chwilą zmieciona kawa. Klniesz, bo co masz innego zrobić w takiej sytuacji. Uwalniasz zakleszczony kapeć, (do którego czujesz jakąś magiczną empatię) jeszcze raz zamiatasz kawę, którą wsypujesz do ubitego wiadra. Uf!

Człowiek, którego nie było...

Nie chcesz sobie zadawać więcej banalnych pytań, wiesz, że tam gdzie nie zadaje się pytań, nie udziela się też odpowiedzi. A ty, jak zawsze masz więcej tych pierwszych.

Odkręcasz wodę, namydlasz dłonie mydłem w sztyfcie. Chyba nie masz innego mydła oprócz tego. Przynajmniej nie ma go teraz pod ręką. Wycierasz dłonie w ściereczkę wiszącą na plastykowym haczyku przylepionym do szafki. Po czym nalewasz wody do czajnika. Jesteś oszczędny ponieważ nalewasz odrobinę więcej niż wypijesz, niż mieści się w szklance, do której sypiesz teraz dwie łyżeczki aromatycznej kawy. Woda zagotowuje się błyskawicznie i po kilkunastu sekundach twoja mansarda przepełniona jest aromatycznym zapachem tak charakterystycznym dla wszystkich kafejek świata.

Szklanka z kawą niczym kadzidełko uwalnia przyjemny aromat. Czasem odnosisz wrażenie, że to przedsionek nieba, ale tylko czasem, tylko wtedy, kiedy budzisz się zresetowany, kiedy przeszłość nie obszczekuje cię niczym wiejskie kundle.

Przenosisz wzrok na wiadro ze śmieciami, przydałoby się wyciągnąć worek i założyć nowy, a stary wystawić za drzwi, potem, kiedy pójdziesz błądzić w labiryncie uliczek Starego Miasteczka wyrzucisz go na śmietnik. Ale najpierw poranny rytuał picia kawy? Śmieci wyrzucisz później. Tak, zrobisz to później, pewne czynności trzeba odłożyć na później, choćby takie, jak umieranie... Przyklejasz wzrok do szklanki z kawą, no tak, zapomniałeś przykryć ją szklanym spodkiem jak to robiła twoja mama, szybko naprawiasz swój błąd i teraz kawa zaparza się jak należy. Patrzysz jak fusy powoli opadają na dno. Na dno... Dno? Boisz się tego słowa. Wypierasz je ze swojej świadomości. I nie zadajesz więcej pytań, poza tym ostatnim, paradoksalnym – po co w ogóle zadawać pytania?

Nie wiadomo czym kierowany rozglądasz się po mansardzie, jakbyś szukał jakiegoś zagrożenia ukrywającego się gdzieś w jej zagraconych kątach, za uginającymi się pod ciężarem książek regałami, albo w lustrze, kiedy na nie nie patrzysz. Tego ostatniego boisz się najbardziej, że zobaczysz obcą twarz tuż obok twojej. Skąd ten nagły niepokój? A jednak nie uchronisz się od pytań na które nie ma odpowiedzi.

W takich chwilach dobrze jest podejść do otwartego okna, aby zaczerpnąć świeżego powietrza tak potrzebnego dla uspokojenia. Podchodzisz. Kamienica w której mieszkasz jest na najwyższym wzniesieniu Starego Miasteczka. Słońce na dobre muska już swoimi promieniami czerwień dachów, dachów pokrytych wypalanymi z gliny dachówkami. Ten widok ma na ciebie kojący wpływ i jeszcze ta bryza z pobliskiego jeziora. Jest dobrze. Oddychasz głęboko zapominając o demonicznym odbiciu w lustrze.

Nie ma czego się bać oprócz wspomnień.

Żona... Helena. Dwie żony. Dwie Heleny. I trzecia, żona Walijczyka. Pierwsza Helena urodziła ci syna, druga Helena córkę. Trzecia gra na harfie. Widzisz ich twarze, pamiętasz głos swoich dzieci, dzieci, które nie chcą pamiętać ciebie. Muzyka cichnie...

To zabolało. Zabodło! W ogóle skąd się wzięło? Może bezpieczniej skonfrontować się ze swoim demonem w lustrze niż bolesnymi wspomnieniami?

Może...

Za oknem ciemnieje, wiatr przygnał ciężkie chmury, nieprzespane noce, zmięte kartki zapisane drobnym maczkiem i mnóstwo dymu z wypalonych papierosów.

O czym tak namiętnie piszesz po nocach? O swoim nieudanym życiu? O psie, którego znalazłeś na skraju drogi przywiązanego do drzewa? Tak, o psie. O tym zwierzaku, który wzbudził twoją litość, zupełnie nieświadomy tego, jak bardzo się z nim utożsamiłeś, z tą różnicą, że ciebie nikt nie przygarnął, że nad tobą nikt nie okazał współczucia...

Być może słusznie! Gdybyś był psem, zapewne skończyłbyś w lesie przywiązany do drzewa.

A więc stoisz przy oknie miksując wspomnienia zapachem kawy. Dedalus, bo tak dałeś mu na imię odwdzięczył ci się niespotykaną wśród ludzi wiernością...

Kolejne westchnienie, kilka kroków po kawę, upity łyk po drodze i ponownie stoisz przed oknem. Przyglądasz się parze gruchających gołębi na dachu sąsiedniej kamienicy, która wydaje się być na wyciągniecie ręki.

Stare Miasteczko jest ścieśnione do granic absurdu niczym dębowe deski w beczce. Pamiętasz jednego bednarza, ale nie pamiętasz jego imienia, jego twarz przypominała twarz Lenina. Uśmiech zapijasz kolejną porcją kawy. Lubisz takie wspomnienia, neutralne, nawet ciepłe... Jakiś czas temu nawet cię odwiedził... Edward! Przypominasz sobie jego imię. Był zdziwiony sposobem w jaki zaparz kawę... Powiedziałeś, że ten rytuał przejąłeś od swojej mamy. Mama... Mama wydaje ci się teraz dwa razy większa niż była w rzeczywistości, ma niebiesko – szare oczy nie wyrażające niczego poza kolorem. Nigdy nie odczułeś od niej nadmiaru ciepła, wręcz przeciwnie. Pamiętasz jej wykrzywioną twarz nad sobą i słowa, które zabiły w tobie coś ważnego, zabiły ciebie samego. Żadna matka na świecie nie powinna wypowiadać takich słów:

G d y b y m  w i e d z i a ł a,  ż e  b ę d z i e s z  t a k  s i ę  z a c h o wy w a ł   t o  b y m  c i ę  u d u s i ł a,  k i e d y  b y ł e ś  j e s z c z e   n i e m o w l a k i e m !

A więc jesteś niedopatrzeniem, pomyłką, kimś kto zajmuję przestrzeń komuś lepszemu, zdolniejszemu. Zostałeś urodzony do zadań, których nie jesteś w stanie zrealizować, do celów, których nie osiągniesz. Jesteś, ale tak, jakby cię nie było. Twój wzrok podąża za matką, która nie jest już twoją matką, a może nigdy nią nie była. Ale ty, jako kilkuletnie dziecko tak bardzo potrzebujesz matki, matki o piwnych, ciepłych oczach. Idziesz za nią do kuchni i obserwujesz jak nigdy dotąd, jak dzieciak, którego nie ma. Matka gotuje wodę, sypie do szklanki dwie łyżeczki kawy, od czasu do czasu patrzy na ciebie z góry. Nie wiesz co teraz sobie myśli ta 26-cio letnia blondynka, i nie możesz o tym wiedzieć. Czajnik gwiżdże, mama zalewa kawę, szklankę nakrywa szklanym spodkiem, patrzysz jak fusy opadają na dno. Mama zapala papierosa, dorośli ludzie palą papierosy i piją kawę, to przywilej dorosłych, ty też chcesz być dorosły, też chcesz pić kawę i palić papierosy. Mama zdejmuje zaparowany spodek ze szklanki, odkłada na zlew. Zlew jest stary, mosiężny, brzydki. Brzydki jak cały wystrój waszej kuchni, waszego mieszkania, które służy jedynie do spania, picia kawy i palenia papierosów. Zahipnotyzowany całą tą sytuacją, tymi słowami, których nie powinieneś nigdy usłyszeć suniesz za matką, dla której już nie jesteś synem, do dużego pokoju. Duży pokój zawiera w sobie trzydrzwiową szafę, bukowy stół otoczony sześcioma tapicerowanymi krzesłami. Między oknem a balkonowymi drzwiami stolik z lampą z olbrzymim abażurem, na stoliku telewizor. Mama nie zwraca na ciebie uwagi, tak, jakbyś przestał dla niej istnieć, prawdę mówiąc to początek twojego bezistnienia, właśnie zacząłeś być człowiekiem, którego nie było.

Mirosław G. Majewski

 

portal LM, sierpień 2015

 

 

Przeczytaj też w dziale „port literacki” recenzję debiutanckiej powieści M.G. Majewskiego Performance (2009) pióra Irminy Kosmali