Nocturine

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 11 listopad 2010 Drukuj E-mail

fragment

Łukasz Drobnik

 

Kiedy mieszkałam w Poznaniu, bałam się chodzić ulicami nocą, za to w złożonym z nieskończonej liczby identycznych pięter domu zawsze było bezpiecznie, wieczorami świetlówki w oknach samoczynnie gasły, tak żebym mogła się wyspać i pracować wydajnie w dzień.
Pracowałam właśnie nad artykułem o portugalskich winach, musiałam skończyć go przed siedemnastą, zastanawiałam się, czy dam sobie radę, bo tekst był ledwie w powijakach, przypominały mi się różne urywki mojego życia ze Staszkiem, jazda brudną windą do jego mieszkania, spotkania w kawiarni, spotkania w pubie, to, jak siedzieliśmy razem, ucząc się do egzaminów, przypominały mi się autobusy i tramwaje.
Pomyślałam też o moim pierwszym spotkaniu z Przemkiem, mieszkał w tym samym bloku co Staszek, tyle że parę pięter niżej, kiedy zobaczyłam te jego rude włosy, szerokie barki, do krwi zaczęły się uwalniać nieznane wcześniej substancje, takie miałam wrażenie, coś głęboko w głowie nie pozwalało mi oderwać wzroku od mocnych nadgarstków, napiętego brzucha, linii ramion, zastanawiałam się długo potem, czy Staszek dostrzegł moją reakcję.
Zmęczyłam się pracą, wstałam od biurka i usiadłam na chwilę w fotelu, popatrzyłam na siebie spod przeciwległej ściany, w odcieniach szarości, monochromatyczna ja w miękkim czarnym fotelu, a za mną ciemnoszare tło w biały wzór: pionowe pasy, między którymi przepływały namalowane cienką kreską rurkopławy i meduzy.
Coś mi się chciało, nie wiedziałam co, ale na pewno nie pisać artykuł, pomyślałam, że to może głód nikotynowy, chociaż wtedy sobie jeszcze wmawiałam, że nie jestem uzależniona, wyszłam więc na klatkę, pomarańczowa miękka wykładzina, czerwony pięciokąt na białym tle, w połowie papierosa zorientowałam się, że jednak nie tego mi brakowało.
Poszłam więc do biblioteki, zimne świetlówki za nieprzezroczystymi szybami, wzięłam jakąś książkę, przeczytałam parę zdań, zaraz odłożyłam, przeszłam do beżowej sypialni, w sypialni zawsze było dziwnie ciepłe powietrze, usiadłam w fotelu, sięgające sufitu smukłe kolumny, nacisnęłam przycisk na pilocie, z kolumn popłynęła muzyka, carry my joy on the left, carry my pain on the right, brzmiały słowa piosenki, posłuchałam chwilę i wyłączyłam wieżę, jednak czegoś innego było mi trzeba, może by jednak wrócić do pisania.
Pochodziłam trochę po sypialni, potem pochodziłam trochę po bibliotece, aż wreszcie wyszłam na klatkę.
Po schodach na górę, otaczały mnie oplatające poręcz choinkowe światła, przemierzyłam może ze cztery piętra, na każdym taka sama wykładzina, taka sama tapeta, takie same pokoje za drzwiami, tyle że nie było w nich tych wszystkich moich śmieci, szaf nie zapełniały ubrania, na regałach nie zalegały książki.
Nieraz myślałam, że może by zapakować wszystko co najpotrzebniejsze w dwie walizki i przenieść się na jakieś wolne piętro, choć zawsze dochodziłam do wniosku, że i tak w ciągu paru miesięcy zrobiłabym tam taki sam bałagan, ot, druga zasada termodynamiki, zeszłam na swoje piętro, wróciłam do pracy.
Wysłałam artykuł z małym poślizgiem, byłam głodna, byłam zmęczona, czas na jakiś obiad, mule w białym winie z frytkami, z pisma kulinarnego, dla którego pracowałam, otrzymywałam mnóstwo kulinarnych gratisów, jedyna korzyść z tej pracy, potem siedziałam długo w necie i czytałam o parzydełkowcach, o różnych grupach parzydełkowców: krążkopławach, stułbiopławach, kubomeduzach i koralowcach.
Kiedy mi się znudziło, weszłam na czat, ruchacz81 był, jak zwykle, zalogowany, bawił się swoim fiutem.
Odważyłam się wystukać do niego parę wyrazów, odpisał po chwili, ile masz lat, co robisz, opisz siebie, i tak dalej, potem pisał, co będzie mi robił i gdzie będzie mi wkładał, masturbował się przy tym, ja pisałam mu, co chcę, żeby mi robił, i gdzie chcę, żeby mi wkładał, pisałam, że będę mu obciągać, świetlówki w oknach zaczęły się wyłączać jedna po drugiej, w końcu zapytał, czy mam kamerę, i owszem, odpisałam, zapytał, czy mogę ją włączyć, mogę, napisałam, ale może nie dzisiaj, i że muszę już iść, ale chętnie się jutro spotkam i poczatuję o świństwach.
Wyłączyłam czarno-białe okno kamery.
Potem czas na kolację, zrobiłam sobie sałatkę z owoców morza, a resztę wieczoru spędziłam przed ekranem komputera, czytając historie o parzydełkowcach, o miękkich zwierzętach zamieszkujących morza, tych wolno pływających i tych osiadłych, i o najniebezpieczniejszej ze wszystkich gigantycznej meduzie Rhizostoma pulmo.
Rano sprawdziłam szafkę pocztową, nic nie było, i weszłam do biblioteki.
Powietrze było jakieś dziwne, różowawe, dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że przestrzeń biblioteki jest gęsto przetkana neonowymi, świecącymi różowo nitkami, to były cieniutkie sznury kolonii stułbiopławów, żyły na nich drobne polipy poruszające mikroskopijnymi czułkami, nitki rozrywały się przy najmniejszym ruchu i w czasie wdechu wnikały głęboko do płuc.
Pomyślałam sobie o Staszku, o tym, jak budziły go w środku nocy koszmary i mówił jakieś niezrozumiałe rzeczy, coś o zagładzie, a potem przytulał się do mnie i długo płakał, a ja nie wiedziałam zupełnie, jak mu pomóc, chciałam go zaciągnąć do psychologa, tyle że on nie chciał, to było niedługo po tym, jak poznał na jakimś forum Przemka.
Pamiętam, jak spałam u Staszka w jego mieszkaniu na ostatnim piętrze wieżowca, z okna było widać bloki na Osiedlu Zwycięstwa, paliły się pojedyncze okna, panorama miasta, światła uliczne, białe chmury na czarnym niebie, księżyc, Staszek zasnął wcześniej, spał obok mnie, ja też po chwili zasnęłam, śniło mi się czarne morze pełne meduz, przebudziłam się, gdy usłyszałam ciche trzaśnięcie drzwi.
Staszka nie było, wymknął się gdzieś, poszłam sprawdzić w małym pokoju, z małego pokoju też widać Osiedle Zwycięstwa i panoramę miasta, zajrzałam do kuchni, stół, głośno pracująca radziecka lodówka, zajrzałam do łazienki.
Nie było go nigdzie, zaniepokoiło mnie to, pomyślałam sobie, że może znowu miał koszmar, że może znowu lunatykował, ubrałam się więc ciepło, nadchodziła zima, był być może grudzień albo inny parszywy miesiąc, i wyszłam na ciemny korytarz.
Światło księżyca, podeszłam do wind, zaraz jedna nadjechała, wysiadłam na parterze i po chwili byłam już na parkingu przed blokiem, był mróz, gołe gałęzie drzew, pętla tramwajowa, to było niedługo przed tym, jak zerwaliśmy ze sobą, a ja zapłakana zasnęłam w mieszkaniu na Ratajach i obudziłam w zbudowanym z niezliczonych pięter domu.
Wyszłam na chodnik i ujrzałam Staszka jakieś dwieście metrów od bloku, przy przystanku autobusowym, miał na sobie swoją czerwoną ciepłą kurtkę, zbliżał się do ronda, zastanawiałam się, czy powinnam go zawołać, Castorama, światła uliczne, nikogo na ulicy, ostatnie światła w blokach, postanowiłam go śledzić.
Przeszedł rondo na wskroś, nie jechał żaden samochód, minął sklep monopolowy i zniknął gdzieś na Osiedlu Pod Lipami, nie wiedziałam, co o tym myśleć, wróciłam do domu, Staszek wrócił po jakiejś godzinie.
Papierosy, pisanie kolejnych akapitów, coś do jedzenia, szybka kąpiel, mijały godziny, a ja coraz więcej myślałam o wieczorze, zastanawiałam się, czy nie stchórzę, czy rzeczywiście wejdę na ten czat i czy będzie tam ruchacz81, pisałam o kalmarach w kuchni śródziemnomorskiej, strasznie ciężko mi szło, trzeba zdążyć przed piątą, zdałam sobie sprawę, że od kiedy tu mieszkam, sprawdziłam może z dziesięć pięter nade mną i dziesięć pode mną, i może jednak te piętra się kiedyś kończą, i może jednak któreś jest zamieszkane albo tworzą coś w rodzaju pętli i jakbym przemierzyła, powiedzmy, pięćdziesiąt bądź sto pięter, znalazłabym się z powrotem w swoim mieszkaniu.
Ech, nie mogłam się skupić, czas na papierosa, potem na chwilę muzyki, nie mogłam znaleźć nic odpowiedniego, potem poszłam do biblioteki i przeczytałam parę wersów Rozbierania do snu, a zaraz wróciłam do gabinetu, do komputera, do kalmarów.
Wieczorem ustawiłam odpowiednio krzesło i kamerę, sprawdziłam, czy na pewno widać mnie od szyi do kolan, i zalogowałam się na czat.
Ruchacz81 już na mnie czekał, zagadał pierwszy, zapytał, dlaczego jestem ubrana, odpowiedziałam, że to się może po chwili zmienić, pisaliśmy o ruchaniu i robieniu sobie różnych rzeczy, ruchacz81 nagi od początku, a ja, mokra_kasia, coraz bardziej naga, kiedy już nam się znudziło po jakichś dwóch godzinach, po raz pierwszy zwróciłam uwagę na tło obrazu z jego kamery.
Ciemnoszare tło w biały wzór: pionowe pasy, między którymi przepływały namalowane cienką kreską rurkopławy i meduzy, identyczna tapeta jak ta u mnie, tyle że w odcieniach szarości, miałam już o nią zapytać, ale ruchacz81 powiedział, że czas na niego, przesłał całusy i się wyłączył.
W nocy słyszałam piętro wyżej jakieś szmery, jakieś trzaski.


(…)
Zahurgotało, załomotało strasznie i łoskotało, i łoskotało, i łoskotało tak w środku nocy, dudniło nad dachami, a ja się w środku nocy obudziłam, było czarno, obudziłam się, a tu tłukło tak i terkotało diabelnie głośno, i nie wiedziałam, co się dzieje, potem zorientowałam się, że to młyn, młyn ktoś włączył w środku w nocy, a ja nie miałam pojęcia, kto mógł włączyć, manekin na pewno włączył, a hałasowało tak niemożliwie głośno, hurkot poruszał ściany, młyn stał w środku nocy i poruszał mu się w środku mechanizm, kręciły się tryby, łomotały przekładnie, jakieś łańcuchy przesuwały się i naprężały stalowe liny, bo ktoś dźwignię przesunął i włączył młyn.
A ja potem stałam na korytarzu i patrzyłam na młyn, prawie nie było go widać, ale było słychać, jak przemieszczały mu się w środku przekładnie, dokładnie każdy z tysiąca trybów słyszałam i sprężyny, jak nakręcają się i rozprężają, a ja stałam w tej ciemności i przez myśl mi przemknęło, że może to Przemek po mnie przyszedł, żeby mnie ocalić i włączył młyn, żebym go usłyszała.
I dlatego po chwili byłam już na podwórku, i miałam lampę, i z tą lampą powoli szłam, było ciemno i czułam się, jakbym przechodziła przez tunele wydrążone w ziemi przez wielką dżdżownicę, nie wzięłam szczotki, chciałam wrócić, ale już stałam pod drzwiami młyna i nie opłacało się wracać.
Przypomniał mi się wtedy, nie wiedzieć czemu, wieczór, kiedy czekałam na Przemka, czytając Kocią kołyskę, kolacja czekała w piekarniku, miasto za oknem było czarne, odłożyłam książkę, kiedy tylko usłyszałam kroki na korytarzu.
Otworzyłam drzwi, rozgwar uderzył w uszy, spokojnie zatopiłam się w czerń młyna, miałam lampę, ale lampa niewiele pomagała, słyszałam, jak brzęczą puste w środku cylindry, słyszałam, jak poruszają się żarna i trzeszczą strasznie, bo ziarna nie było, i mączny kurz dmuchał, z powały wystawały pewnie tryby i przekładnie, i poruszały się, i wprawiały wszystko w ruch, ale nie mogłam tego widzieć, bo ciemno.
Wchodziłam spokojnie na piętro po schodach, z każdym krokiem robiło się głośniej, bo zbliżałam do mechanizmu, lampą tylko parę stopni przed sobą i parę za sobą oświetlałam, że poza kręgiem pełgającego światła, mimo że słyszałam, jak poruszają się tam żarna i tryby, mogło zupełnie nic nie być.
I weszłam w końcu w nieskończony tumult mechanizmu, i stałam przy pryczy, a grzmiący mechanizm był pełen ruchomych trybów i przekładni, nie widać Przemka, nie widać nikogo.
Postawiłam lampę na stoliku koło pryczy i stałam nieruchomo, i mechanizm się przede mną przemieszczał, tak że gdybym zrobiła jeden fałszywy krok, zmiażdżyłoby mnie w trybach, coś w głowie kazało mi iść przed siebie i zanim się obejrzałam, otaczała mnie zewsząd ruchoma żelazna gęstwina, a lampa była już daleko na stoliku przy pryczy i dawała trochę światła, i tryby rzucały straszne cienie, ale poza tym było zupełnie ciemno, a koło mnie, całkiem blisko, przemieszczała się z łoskotem jakaś przekładania.
Potem zobaczyłam cień, jak przemyka po trybach, i wiedziałam, że to cień manekina, barczysty ten cień i wielki, dookoła grzmiało wszystko, bolały uszy, ruszała się podłoga, a ja poszłam powoli w stronę lampy, bo musiałam stamtąd uciec, bo manekin, a jak szłam, to zobaczyłam, że zza trybu wystaje manekin, że jest naprawdę ogromny, dwa razy ode mnie większy i naprawdę barczysty.
Więc w drugą stronę poszłam, pogrążyłam się jeszcze głębiej w tym tumulcie i tej ciemności i z każdej strony łoskotało coś, z każdej coś tłukło, skrzypiało i terkotało, a potem zobaczyłam cień, a potem manekin biegł w moją stronę, nie widziałam go dokładnie, zaczęłam uciekać, i wszędzie dookoła tryby, więc chciałam go zgubić, wszędzie dookoła tryby, i tylko ciemność, ciemność.
Przestał chyba gonić, a wtedy zobaczyłam, że jest między trybami, ruszało się wszystko dookoła, więc znowu uciekałam, straciłam już orientację, w którą stronę biegnę, i nie potrafiłam powiedzieć, gdzie znajduje się lampa, i uciekałam, i nie wiedziałam już też, gdzie w tej ciemności i w tym rozgwarze manekin.
A potem klęczałam gdzieś w ciemności, a wielki manekin szedł na mnie i lampę gdzieś miałam za plecami, rzucała trochę światła, a szedł na mnie potężny manekin z gołego plastiku, i łyskał mu ten plastik, i ręce mu się nie ruszały, a w chwilę potem był już przy mnie.
Zdzielił ręką przez głowę, a ja się wyłożyłam na bok i skronią w podłogę przyłożyłam, a potem czułam, jak plastikowe ręce wymierzają mi razy, i tak silne były te ręce, nie znałam takiego bólu, myślałam, że kości mi połamie, a potem nie było manekina, a potem biegłam i lampa chyba zgasła, chyba manekin ją zdmuchnął, bo całkiem ciemno.
I kiedy biegłam w ciemności, poczułam ręce na szyi, dwie wielkie plastikowe, plastik zacisnął się mocno, nie mogłam oddychać, ręce z plastiku coraz mocniej ściskały gardło, sina musiałam się zrobić w tej ciemności.
Manekin w końcu puścił, a ja pobiegłam przed siebie i nagle poczułam, że rękaw swetra w tryby się wkręcił, a mechanizm młyna ciągnął mnie do środka, chciał w trybach przemielić, ale całe szczęście rękaw się popruł, wyswobodziłam rękę i pobiegłam dalej.
A potem stałam gdzieś w ciemności i ruszały się tryby i przekładnie, całe wnętrze młyna się ruszało, nagle natarło na mnie cielsko, to manekin skoczył i leciał na mnie przez ciemność, chwycił mnie, tak że w końcu oderwałam się od ziemi i lecieliśmy oboje w czarne ruchome wnętrzności młyna, jak tak lecieliśmy, prawie że w objęciach, zastanawiałam się, czy nasze głowy gdzieś w zębatki nie trafią i nie zostanie z nich miał, i lecieliśmy tak przez czarność, aż w końcu spadliśmy na podłogę.
Gruchotnęło ciężko, tak głośno, że nawet w tym tumulcie było słychać, a manekin najpierw się nie ruszał, tylko leżał na mnie jak gigantyczna koślawa lalka, nie mogłam oddychać, i wkładał mi gdzieś jedną rękę, drugą miałam pod plecami, i uwierał ten plastik, a potem wstał i zaczął okładać, krew mi się chyba z brwi polała, i zaczął kopać w krzyż i w nogi, a ja kuliłam się z bólu, a potem wstałam, a potem on mnie spoliczkował, że czułam, jak krew gdzieś w ciemność sika, i głośno było wszędzie dookoła, a potem ja go popchnęłam, ale tak lekko, nie wiedziałam, co się dzieje, ale plastik zatrzeszczał, jakby się chwiał, nic nie widziałam, ale usłyszałam, jak manekin się chwieje, jak upada, a potem jak pęka z trzaskiem plastik i jak na wiele kawałków się rozsypuje, a młyn się zatarł, zazgrzytał i wyłączył, i było cicho.
Stałam tak długo nieruchomo w ciemności, cały czas cicho, manekin się nie ruszył, tak jakby już miał nie wstać, bo pewnie leżał gdzieś zaraz przede mną nieruchomy i plastikowy, ale ja nie mogłam widzieć w tej ciemności, jak on tak w bezruchu leży, więc poszłam przed siebie i okazało się, że jestem zaraz przy pryczy, na stolik się natknęłam i odnalazłam w mroku lampę, odnalazłam zapałki, zapalałam jedną za drugą, ale gasły, aż w końcu zapaliłam lampę i zrobiło się trochę jaśniej.
Leżał przede mną plastikowy zewłok, ogromny i nieruchomy, zalegał tak zaraz przede mną i wcale się nie ruszał, i leżały obok skorupy głowy i część plastiku obrócona w drobny miał, a manekin leżał bez głowy, bo mu ta głowa w trybach w niwecz się obróciła, a ja obróciłam się potem w stronę stolika i oczy mi się duże zrobiły, bo na ścianie napisane, świeżo czarnym atramentem napisane:

                  choć bEZgłowy moCno śpi
                  jAk się zbudzI będzie zły
                  my się go boiMy
                  na palcacH chodzimy
                  a stodoła sZCzerzy kłY

A potem, zanim się odwróciłam, to manekin już wstał, Bezgłowy podniósł się bez głowy i podniósł do góry ramiona, nie miał zupełnie głowy, ale ta głowa chyba nie była mu do niczego potrzeba, bo zaraz na mnie ruszył, złapał wielkimi plastikowymi łapami moje ramiona i zgniótł mnie mocno, że kości strzelały, a potem runął mną o ziemię, i leciała krew, leciały łzy, i zanim wstałam, chwycił mnie plastikiem za włosy, głowę do tyłu odciągnął i zaciągnął w pobliże jakiegoś trybu, a potem zaczął z całej siły moją głową o ten tryb uderzać, że już za pierwszym razem puściła się ostro krew i na chwilę zemdlałam, i było czarno, a potem się ocknęłam, a Bezgłowy dalej tłukł moją głową o tryb i krew lała się potokami i wsiąkała w moje ubrania, i w podłogę wsiąkała, w szczeliny między deskami, i chlustała na boki, jak moja głowa przyłajała w tryb, i myślałam, że w czaszce mi się zrobi zagłębienie albo że pęknie mi czaszka, krew chlustała, a potem zemdlałam już na dobre i było czarno.



Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010