Adriana Szymańska „Złoty dzięcioł”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2015, str. 56

Kategoria: port literacki Utworzono: wtorek, 14 kwiecień 2015 Opublikowano: wtorek, 14 kwiecień 2015 Drukuj E-mail


Leszek Żuliński

NIĆ ADRIANY

Czas biegnie… Tak się porobiło, że Adriana Szymańska należy dzisiaj już do starszego pokolenia pisarzy. Zajmowała się poezją, krytyką literacką, translatorstwem, pisała też książki dla dzieci. Debiutowała w 1968 roku tomikiem wierszy pt. Nieba codzienności. Została dość szybko zauważona i doceniona.

Ukazał się nowy tomik poetki pt. Złoty dzięcioł. Coś takiego jest, że Poezja różni się od poezji. Jednak istnieje gruba krecha między „pospolitym pisaniem” (co niekoniecznie znaczy, że złym), a pisaniem wybiegającym ponad miary i formuły, którymi karmimy się na co dzień. Szymańska należy do czołówki – to poczujecie już po przeczytaniu kilku pierwszych wierszy.

Ale ad rem… Moja pierwsza refleksja z lektury była taka: ależ to „gęsty” tomik… Gęsty swoją ciemnością i stoicyzmem. Te wiersze pisane są z perspektywy wszystkiego, co minęło. Pozbawione nachalnie funeralnych treści opowiadają jednak tę cezurę, przed którą zdarzyło się całe życie i po której pozostaje jego rozpamiętywanie. Codzienność w nich boli, bowiem wypełnia ją przeszłość, a nie przyszłość. Innymi słowy Szymańska zdaje nam bolesne sprawozdanie z własnej „schyłkowości”.

Nie, nie jest ono ani histeryczne, ani dramatyczne. Jest stoickie, aczkolwiek spleen tego typu sytuacji egzystencjalnej stanowi główną nutę tych wierszy. Znajdziemy tu niepamięć i obojętność, samotność i głód miłości, znajdziemy ślady, których nie stawiamy, bo już je kiedyś postawiliśmy. Ostatnią instancją jest nieznana nam transcendencja: Tłum nas zniechęca, wybrańcy / gaszą nasz zapał. Ale jakaś iskra z głębi płuc / wciąż domaga się świadectwa. Czyżby Bóg / był tak intymną cząstką nas, / że wystarczy oddech, żeby buchnął blask? Transcendencja nie pozbawiona nadziei, jak widać, ale też wcale nie traktowana z pewnością.

A jednak nie zaryzykowałbym tezy, że w tym „schyłkowym” tomiku Szymańska poddała się bólowi atrofii. Oto wymowna strofa w tej kwestii: Z mroku biologii wydzieram to pierwsze: / to jasne, śpiewne, czyste i zwierzęce, / to ciepłe, ludzkie, to mroczne i groźne, / to koło żywiołów, tę roślinę mowy, / ten głos krwi, wracającej w swe podziemne strony, / snop żyta, snop słońca, snop przeszłego lata, / co zapadło we mnie pradawnym upałem /i żywym płomykiem z ust córki krwawi. Ale to jest wiersz napisany w roku 1979. W tym tomiku Szymańska pomieściła więcej wierszy pisanych dawnymi laty. Był powód: one pasują do nastrojów, jakie dominują teraz. Jakby to przeczucie schyłkowości nosiła w sobie poetka od zawsze. Teraz ono gęstnieje, narzuca się, staje się być może najważniejsze. Nie jest jednak syndromem wieku – jest nieprzypadkową i uniwersalną kwintesencją Losu. Ta nić się snuje przecież nawet wtedy, kiedy jeszcze o niej nie wiemy.

Ale faktograficzne i somatyczne źródła naszego przemijania nie wyczerpują całego wymiaru tych wierszy. Ślad transcendencji pojawia się w nich nie jeden raz. Jest tu na przykład cudowny wiersz o nadmorskiej mewie, która odróżniała poetkę spacerującą po plaży po czerwonym berecie. W końcu czytamy: Ta mewa / jak zwiastun z kosmosu dowiodła, że widzi mnie / w tłumie, choć czułam się niewidzialna. / Czy tak właśnie Bóg / wskaże mnie kiedyś uważnym palcem, / bym nie łudziła się, że jestem bezkarna?

Tego poczucia winy nie rozumiem, ale to chyba ekspiacja wobec całej naszej marności, jakby ją nie rozumieć. Te wiersze trudno byłoby uznać za hedonistyczne, może to więc wiara poetki w vanitas vanitatum, na jakie skazuje nas istnienie biologiczne, tu, na Ziemi? Tego typu domysłów autorka nie precyzuje, ale to chyba i dobrze. Wdałaby się wtedy w quasifilozoficzne dywagacje, a tu mamy do czynienia z czymś ważniejszym: z trawieniem żywota prawdziwego i z „religią poezji”, która w liryce ważniejsza niż zastane księgi.

Arcyważnym tu wierszem jest utwór pt. "W sprawie filozofów". Oto pierwsza strofa: „Cogito ergo sum”. Cóż za pycha filozofa! / Myślę, więc boję się być tym, kim / jestem – czyż nie to raczej winniśmy recytować? / „Wiem, że nic nie wiem”. Tak lepiej. / Zostaliśmy stworzeni, żeby nie wiedzieć. / Ale czy owo „nic” nie znaczy nazbyt / wiele dla obolałego umysłu, który / wciąż kuśtyka przez ugór wszechświata?

Jestem skłonny takie wywody uznać za najistotniejsze. Nie znamy rozmiarów własnego agnostycyzmu, ale on prawdopodobnie jest oczywisty. Szymańska pięknie toczy swoją opowieść poetycką, zostawiając nam znaki zapytania. Opowiada swój stan egzystencjalny, zgłasza swoje domniemania, sejsmograf jej przemijania huczy w tym tomiku na pełnych obrotach, a jednak wiersze te pozostają „dziełem otwartym” – nie wiemy, co tu jest obiektywne. Toteż niech będzie pochwalony subiektywizm poezji. Ona nie musi nas uczyć. Ona musi nas otwierać na światy, jakie zdarzają się innym i często rymują się z naszymi.

Zawsze po takiej lekturze denerwuję się na „młodych poetów”. Ach, jakie piruety oni wywijają, a gdy kurz lektury opadnie, to nie bardzo jest co sprzątać. Po lekturze Szymańskiej sprzątać nie można, bo ona opowiada bardzo subiektywny los, który – co osobliwe – rymuje się z naszym. Ale do tego trzeba dorosnąć całym bólem swojego istnienia, wspólnotą przemijania, ciszą nadziei. Pogodną klęską życia, skądinąd wspaniałego.

Tak jak Ariadna dała nić Tezeuszowi, która pomogła mu wydostać się z labiryntu Minotaura, tak mnie Adriana dała nić, która łączy nasze bardzo podobne znikanie w nienasyconej paszczy Potwora Czasu.

Adriana Szymańska „Złoty dzięcioł”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2015, str. 56

Leszek Żuliński