Marek Maj „Obrzeża i skraje”, Wydawnictwo FORMA i Książnica Pomorska im. Stanisława Staszica, Szczecin 2012, str. 66

Kategoria: port literacki Utworzono: poniedziałek, 12 listopad 2012 Opublikowano: poniedziałek, 12 listopad 2012 Drukuj E-mail



Jolanta Szwarc
 

SĄ GŁOŚNIEJSI, CO LEPIEJ SIĘ ZNAJĄ

Nie obchodzi mnie, co pierwsze powstało – kura czy jajo. Ważne, że zjeść można razem i z osobna. Piersi w jajku spanierować, jajo kurą sfaszerowć. Są potrawy z samej kury i z jej jaja, a smak i wygląd dań zależy od kucharza. Jeśli dobry, to mniam, mniam, zły zepsuje każdą kurę, jajo spieprzy i zmarnuje. I choć jaja i ptaszki od wieków mają swoje miejsce w sztuce kulinarnej, cieszę się, że dotąd nikt nie wpadł na pomysł, żeby ogłosić przeżytek i śmierć tych produktów.

Tak samo nie obchodzi mnie, co ma być pierwsze – muzyka czy poezja. Czy muzyk komponuje do tekstu, czy poeta układa wiersz do muzyki. Po prostu jedno i drugie powinno być dobre. Nie zniszczyli Białoszewskiego „Karuzeli z madonnami” Konieczny i Demarczyk, wręcz przeciwnie, wzmocnili tekst i przybliżyli zwykłym zjadaczom jaj, ale też wiersz Białoszewskiego i muzyka Koniecznego zachwycać będą także, gdy się rozłączą.

Z przyjemnością przeczytałam wiersze zawarte w Obrzeżach i skrajach Marka Maja. Są one dowodem na to, że tak jak w muzyce można skomponować jeszcze wiele pięknych utworów w C-dur, tak samo można napisać mnóstwo pięknych tekstów literackich, wykorzystując poetykę odesłaną przez wielu współczesnych twórców na odpoczynek i dobrze, że nie wieczny. Na literackich pokazach mody znowu na wybiegu afiszuje się sonet, pokazując swój kunsztowny krój, biega haiku w zdeformowanym kimonie – element wprowadzany na wybiegi w kraju, który miał się stać drugą Japonią, ale już bez samurajów.
Jednak prym wiodą coraz lepiej funkcjonujące na rynku utwory do bólu sprozaizowane, bo przecież „śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”. Dlatego śpiewają tak, jak potrafią. Zbędna się stała wiedza z zakresu poetyki o systemach numerycznych, o gatunkach wypełniających worek liryki.
Czy to objaw chorobowy? Na pewno znak czasu. Jakie czasy, taki język przyswajają sobie użytkownicy wszechobecnych komórek, Internetu, uczestnicy codziennego zabiegania. „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie.” W najśmielszych myślach nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co będzie z poezją, jak potoczą się jej losy, sprozieje do końca czy nie? Tymczasem, na przeczekanie może lepiej posłuchać Turnaua, gdy śpiewa: „liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal.”

Ech, ten Gałczyński. Ponad pół wieku dzieli nas od jego śmierci, a jeszcze wielu porusza, tak jak poruszył Marka Maja. Przypomniał go wierszem – pastiszem „Naszprycowana taksówka”, doskonałą stylizacją pierwszej części „Zaczarowanej dorożki”. Poetycki żart, czy krytyczne spojrzenie debiutanta na utwór legendy? Późne debiuty często, okazuje się i w tym przypadku, idą w parze z dojrzałością myślenia, z dostrzeżeniem różnic w duchu czasów. Innymi oczami patrzy na współczesny sobie Kraków Gałczyński, a innymi autor Obrzeży i skrajów na miasto z Wałami Chrobrego i Jasnymi Błoniami, w którym dzisiaj przyszło mu żyć. Zza lekkiej, żartobliwej formy wychyla się zgroza rzeczywistości.
Tu już nie wystarczy „fiakrowi w oczy błysnąć specjalną broszką”, żeby zaczarować jego, dorożkę i konia. Czasy się zmieniły. Nie ma dorożek. Zamiast nich kursują taksówki. Żeby je naszprycować potrzeba dealera od Pruszkowa, żeby panu szoferowi / błysnąć nabitą spluwką. Już nie dzwoni się do maga Ben Alego, daleko lepszy jest Internet i vel „Czarny”. Wszystko uzyskać można wirtualnie, wystarczy kliknąć. Oj, nie chcę dalej iść tą drogą, bo już wyzierają z wiersza smutne puby Szczecina, / jak śnieg, co z dachów ociekł.

Wiem jak nie jest i nie wiem jak jest… Poeta zdaje sobie sprawę, że dotarcie do jądra, sedna jest ponad ludzkie możliwości, ale to nie zwalnia z próbowania i chcenia więcej. Przedtem jednak trzeba zapomnieć, że niemożliwy jest kaktus na ręce.
Niektórzy twierdzą, że tradycyjne poetyki zanikają. Bardzo się boję tego zanikania, wypierania, upraszczania, odcinania. Zdecydowanie wolę drzewo od słupa. Są teraz sposoby, żeby nawet stare drzewo ostrożnie przesadzić razem z marzącymi wariatami – poetami, korzeniami i liśćmi. Nie strącajcie wariatów z drzew / Niech realność ma czym zaszeleścić (…) Nie strącajcie ich – oni tam / Mają miejsce nadane wieczyście, / I historie, i klucze do bram… Co można uzyskać ze słupów? Ile poezji i liryki w drzewie żywym, a ile w martwym słupku. Stąd ostrzeżenie przed udawaniem, przed ubieraniem się w cudze piórka, przed sztucznością. Nie strugajcie wariatów z drzew / Bo się w wióry rozsypią i w próchno, / I owoce wydadzą jak gniew, / I bezlistnym szaleństwem wybuchną.

Marek Maj nie ucieka od tradycyjnego pisania, nie udaje, że narodził się poetą bez przeszłości, nie przekreśla i nie odkłada do muzeum tych, którzy odeszli. Oni żyją w jego wierszach. Sam ze sobą poszymborzę, / Poszymborzę, pomiłoszę, / Groch zapachnie mi, jak groszek. / Osobiście potuwimię, / Ulechonię swoje imię, / Przypadkowo pobarańczę, / Poleśmianię i zatańczę, / przeherbercę jakiś cytat. Nadal się nimi cieszy. Korzysta z ich dorobku mądrze, na własny sposób. Mocno zaczepiony korzeniami w osiągnięciach literatury, wydaje dojrzałe, smaczne owoce. Raczy czytelnika swoją pomysłowością, zachęca do myślenia i do uśmiechu.
Rzadko się zdarza tomik wierszy z tyloma zaletami, bo albo poeci zmuszają odbiorców do wielkiego wysiłku intelektualnego przy odkodowywaniu znaczeń, albo osłabiają zwyczajnością i miałkością tekstów. Wiersze szczecińskiego poety można czytać i wyśpiewać. Pełnym głosem i po cichu. Wiele z nich wywołuje na twarzy uśmiech, jak choćby ten. Niezmierzone plany Boskie / Toczą nam literaturę / Poprzez losy – Bóg wie które – / I przez rymy częstochowskie – / zgłoska w zgłoskię – / I przez Polskię, / Miasto, wioskię, - Lasy z wojskiem, / Kurę nioskię, / Czasem troskię. // Jeszcze jest poezja biała / Co się rymom nie poddała.

Jak dobrze, że są ludzie, którzy dbają o higienę psychiczną i kondycję przepony odbiorcy. Tak mało radości we współczesnych wierszach, a tu jest powiązanie uśmiechu z grafomańskich rymów i zadumy nad dalszym rozwojem poezji.
W wierszu z naukowo brzmiącym tytułem „Systematyka” mamy do czynienia z dychotomicznym podziałem świata. Myszy dzielą świat na ser / I na kota łajdaczysko (…) Koty dzielą świat na psy / I na myszy (z apetytem); / Psom złorzeczą trzy po trzy, / Myszy zaś są wyśmienite. Tylko ser, jedno z dóbr do podziału nie dzieli, bo sam wrażliwy na podziały – / cenę swoją ma i smak. No cóż, taki sobie banalny wierszyk, mógłby ktoś orzec, ale ten właśnie banał po paru czytaniach na trwałe wszedł mi do głowy, zaskoczył mądrym tytułem i przerodził się w alegorię, stał się pożywką do prób różnych klasyfikacji. Pewnie nie dojdę do sedna, nie zrozumiem świata, ale choćby okruch, bo trafił swój na swego. Tytułowy wiersz tomiku zamyka myśl – I z głupimi się jednam / I prostotę wyznaję. Mnie też z głupimi jest bardziej po drodze, gdyż tak naprawdę nie chcę jasnego świata, bo nie chcę jego końca. Może nie jestem tak śmiertelnie łatwowierna, ale potrafię zrozumieć pragnienia nielotów, wyobrazić sobie klucz pingwinów, a nawet kur i strusi.

Każdy zamieszczony w tomie wiersz zachwyca lekkością prowadzonej myśli, spostrzegawczością marzyciela, realisty, impresjonisty, niby zdystansowanego do świata, ale chłonącego go wszystkimi zmysłami, jakie Bozia dała. Po jednej literce / Odnoszę wrażenie na miejsce. Do wierszy, które jednocześnie opisują, malują i wyśpiewują świat poety jak w utworze „Autoportret ze światem”. Wiersz dziecinnie prosty, przeznaczony dla czytelnika od wczesnej młodości do późnej starości. Taki prosty, a jednak nie wpadłam na to, że Noce po wtóre / nie mają imion, / przez co w dniach dziurę / do spania czynią. Jest humor, refleksja, obraz. Weźmy na przykład taki wtorek, zresztą którykolwiek dzień tygodnia – ma dwie noce: jedną od północy do świtu, drugą od zmierzchu do północy. Na ogół mówimy, że coś się stało w nocy z wtorku na środę. Sama noc nie ma własnego imienia, a nienazwane nie istnieje, jest „dziurą”. W innej zwrotce Ziemia ma rocznik i przebieg jak nasze samochody. Otacza ją niebo – takie spostrzeżenie prowadzi do prostej myśli – Ziemia jest w niebie, a ponieważ świat składa się z atomów, okruszynek, autor objaśnia, mrugając figlarnie do czytelnika: Atom – to atom, / kuleczka taka – / w szklance z herbatą / i w brwiach robaka.

Nie ma człowieka, który posiadłby wszystkie nauki. Na ogół coś tam wiemy, nawet z dyscypliny, którą się zajmujemy, mamy wiedzę fragmentaryczną. Powtórzę raz jeszcze za Markiem Majem Wiem jak nie jest i nie wiem jak jest…, ale on w wierszu „Lecz” dodaje – Lecz znam się na oddali (…) Lecz wiatr mam w małym palcu (…) Lecz znam się na ogrodach, a to już bardzo dużo, właśnie ta wiedza pozwala mu być poetą, który może krytykować układ słoneczny i prawo ciążenia, w wierszu „Entropia” inaczej niż Miłosz w „Przypowieści o maku” spojrzeć na świat. Niby przestarzałą poetyką potrafi tu i teraz spojrzeć na rzeczywistość, w której współczesny „NN” funkcjonuje między PINen a REGONem (…) między NIPem a PESELem, a chłopaki z naszej dzielnicy wcale nie takie gieroje, jakby się wydawało.
W rzeczywistości są słabi, bezbronni, tylko w snach mają nadzieję, bo los obszedł się z nimi okrutnie i głuszy wołanie o pomoc. Mają pieski żywot. Nie będą jak Kopernik rozmyślać „O obrotach sfer niebieskich”, mają ważniejsze codzienne sprawy. A te sfery nad pieskami / Radzą sobie z obrotami. Jakoś radzi sobie też przerysowana, groteskowa menelka z ulicy Robotniczej. Pomieszanie języków naukowego z potocznym każe zastanowić się, kim są menele i skąd się wzięli w kraju Norwida, w kraju prześlicznym pelargonii i wiśni, w którym miało być tak dobrze, a niestety wiersze „Ojczyzna w porze kwitnienia” i „Tramwaj” wywołują wrażenie, że analogiczne sytuacje już były w okresie słusznie odrzuconym, że tak naprawdę wleczemy za sobą wyliniały ogon.

Czy Marek Maj wlecze też za sobą wyliniały, przeterminowany ogon wpływów starych poetyk? Sądzę, że nie, że jego wiersze są świadomymi i oryginalnymi poetyckimi realizacjami. Mają spory zakres tematyczny, przemawiają w sposób żywy, komunikatywny, stają się źródłem przypomnień, przemyśleń, uśmiechu. Zachwycają zdolnością rymotwórczą. Kiedyś napisała o poetach Wisława Szymborska: „Jak świat światem, nie było takiego, który by na palcach liczył zgłoski. Poeta rodzi się z uchem. Z czymś wreszcie musi się urodzić.” Marek Maj ma ucho, ma erudycję literacką, czuje język. Ja – czytelnik nie czułam sztuczności, nie widziałam szwów i wysiłku. Autor nie okłamywał, nie narzucał swoich racji. Czułam, że równie prawdziwie kocha swoją kobietę, co lubi flirtować z liryką.
 
Podobały mi się frazy, które mają szansę na wejście do grona skrzydlatych słów: Codziennie inaczej się mylę, Nim zsiwieje złota jesień, Tułów maleńki noszę u głowy, Mam na imię – na prąd czasem nie, Umarzam dni co nie nadeszły, Próg odjeżdża – ja zostaję, Rozejdziemy się po kościach, Z alkoholem uważaj na księżyc, by się w język nie wplątał i w grację.

Marek Maj „Obrzeża i skraje”, Wydawnictwo FORMA i Książnica Pomorska im. Stanisława Staszica, Szczecin 2012, str. 66

Jolanta Szwarc