Opiłki świata w oku duszy

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: sobota, 27 luty 2010 Drukuj E-mail


Jan Hyjek

Wtedy piliśmy Ratafię. Wieża zamku chwiała się na wietrze, może być, że historii. Ale może nie być. Bo wieża cholernie solidna. Więc historia chwiała się poza wieżą. I co z tego, że miał w niej zamiar mieszkać pewien Adolf? Ważne, że my tu pijemy ze szklanek Ratafię, a wiatr wyje i nikt o nas nie pamięta, nikt o nas nie wie, jak tylko podejrzana cisza za ciężarnymi drzwiami. W nas wyje tęsknota. W nas wyją wilki nienasycenia. Głodu pisania, wrastania żywą tkanką ducha, tkanką wyobrażeń żywej materii, złudą tkanki w papier. Bo zanim spalą biblioteki... muszą powstać woluminy. I my im pomożemy powstać. My spiszemy opasłe tomiska i cienkie grzbiecikami ustawimy tomiki. Mrugniemy oczkiem do Niej. Ona jest taka. Może dać każdemu... radę. Może posiąść go powalić, zniszczyć, ośmieszyć, omamić, rozwieść, rozwodzić, rozdziobać, rozplenić, rozkulbaczyć, zborsuczyć, spętlić, spopielić, spoezjować, rozprozić, rozpierpieprzyć. I nie ma co się hihihi. Śmiać. Ratafię nalewa jeden. Widać, że ma wprawę, ale zbyt się stara i teraz mu łapska latają. O tak, mu latają drżączką tknięte. Leje. Gęstą jak syrop. I jak najbardziej czterdziestoprocentową. A może i więcej, a może i mniej. W sam raz natomiast. Poeci starsi ode mnie (który jeszcze wtedy nie jest poetą?) rozgadani i rozmilczeni, rozliczają serdecznie swoje bóle. Na różne sposoby. Na cztery strony, na strony róży wiatrów.
Ratafia powodukuje lekikie jąkokanie. Albo cmokotanie i ślamkotanie, cium, cium. Ale niczym myśliwska suka, Poezja chyba podeszła pod próg, tylko wystraszyła się dymunienia czachy jednego z obecnych. Nie wiem czy Stachury, czy Ogrodowczyka, a może nawet Barańczaka, a może mnie, czy może Grupińskiego, nie wiem, czy nie wieszxcza tego i tamtego, a co nazwisko to większe, a ja maleńkuję się pomiędzy nimi, oni mielą mnie, jak ziarenko kawy w młynku spojrzeń pod tytułem „Czego on tu szuka?” i „kto on jest?”, a ja karłowacieję z nieudolnością ustarych, zesmarkatanych form formikształtów i nowatorskich niewypróżnionych chęcichcic. Jestem po prostu długopisem, albo wiecznym piórem. Ale jeszcze mój tusz, mój atrament zastygły, zaschnięty, nie przebudzony do wieczności.
Obąbani Ratafijką zrzędzą poezją, krew wrze wyczuwalnie, bąbelki słów, jakby szampaniała, lecą gdzie chcą i tylko brak jej. Bo co ją ułapiesz, myk, uchodzi, podsuwa się ladacznica pod pióro kogoś tuż obok, a ciebie szlag trafia boś już ją miał, a ona dalej i myk, myk, i dalej. A oni, jak oczadziali za nią. Pogoń za wiatrem, pogoń za taktem, za faktem ujętym nietaktownie i ryzykownie, i za sobą w oczyszczeniu twórczego płomienia, a może tylko dymu z tego, co się tli li tylko li. Sami faceci, a ona czołga się pod drzwiami, wije się i jęcząc kusi, w szparce sezamu przeciągiem, który na byle skinienie nie drgnie. Trzeba mieć sposób, znać zaklęcia, ale i to za mało. Ale słyszę coś dobrego. I znowu. Coraz lepsze rzeczy słyszę, Ogrodowczyk kwitnie jesiennie, choćby i nawet wyglądał jak cieć w berecie. Chudy... Nawet ktoś zauważa jeden mój dobry tekst, tekstoklecik. Te konstatacje, konstelacje słówek gwiazdeczek mamią, ale Ratafia ciągle jest tylko pochylnią, po której się sprawa stacza pociągając za sobą.

***

Nie po to jest bohema? Żeby nią nie być?
-Co ty pieprzysz, po tej Ratafii ci tak dymi? Bohema zawsze śmierdziała wymiocinami, odorem szło od niej na drugi dzień i na trzeci, a może zawsze. A niechciane dzieci, rodziły te, co zbytnio polubiły bohemę, co się napaliły i namolnie wgniotły wypukłość swej pustki, celując w samo sedno, ale ona bohema nie dawała jeść tym dzieciom, nie martwiła się żadnym ludzkim dramatem, nie doznawała uczuć. A już w żadnym razie wyższych. Ot rzygała po prostu, wydalała, a jak już musiała nieco wytrzeźwieć, pożyczała pieniądze i piła dalej po to by w majakach coś tam wykręcić, coś wybzdyczyć, wypsnąć, wypierdkować, wypisać, wymamić, wyimaginować i pisać, gadać, spowiednikować się, odzierać, opleść się dookoła mitem, zwidem, w niewidce czapce nie widzieć swoich żon, swoich kobiet -babmuz, dzieci, nie wiedzieć tego, co trzeba wiedzieć, ale balansować na krawędzi mostu, nabrzeża, na krawędzi wytrzymałości własnej i przede wszystkim cudzej nerwowej odporności, epatować wrażliwością rzekomą ale nie mieć litości ani ani dla cudzej wrażliwości, i taka jest prawda, że bohema po prostu śmierdzi, ale ma nadwiedzę, nadjasność, a po co? Po to aby bohema dała się potem opisać w anegdocie psia jej krew. Ileż pięknych nadgniłych biografii syfilisu, demencji, psychozy, masochizmu, kanibalizmu, ileż zdrady, przekleństw ileż lubieżnych uciech zakończonych skokiem z mostu zbyt nieodpornych na bohemy wyskoki -maluczkich. Bohema nie dba o cenę niczego. Fakt. Po latach nie śmierdzi. Fakt po latach w aureoli, w glorii historii. No i tomiska na półkach, a ty patrzysz zazdrośnie na niektóre. I cóż ta krztyna Ratafii? I co te parę papierosów w wieży? Wtedy. A dzisiaj?
Zaprzedać się diabłu? By pisać?
Zaprzedać się wódzie, wódkowatemu natchnieniu, kawiarnianemu blichtrowi pseudomądrości kawiarnianych gości wszechwiedzącym redaktorom gazetówek się zaprzedać i dziergać z twego na pośmiewisko -słówka? A może wlać jeszcze takiej, czy innej chemii i szprycować się czymsieda? Aby wypsnąć wypierdnąć z siebie słówpotok? A normalnie nie da rady?
O Wereśniaku! Masz ty rację. Ból dupy – jak piszesz, to jest domena pisania. No chyba że jesteś Balzakiem i piszesz na stojąco, ale i on chlał kawę po kawie. Poezja na kawę? Poezja na benzynę, na alkohol metylowy, etylowy, ropę, syfę, krychę, marychę? Tytoń! Zapomnieć nie można o roli poetyckiego zadymiania (się). Niedotlenienie i chore płuca powodować mogą stany wzmacniające depresyjne tęsknice, uwalniające duszę, duszenie się, niedotlenienie permanentne też nie jest tak całkowicie, zupełnie całkiem bez znaczenia. Ale najlepiej iść w świat. W noc. W deszcz. Długo. Samotnie. Bo oto wtedy pojawiają się lęki egzystencjalne. Horyzont tańczy, jak my z wieżą po Ratafii wtedy ochdzieścia lat temu. Horyzont gubi się we mgle stachurowskiej. Niczym sfora wilków lęk. Przed niewiadomym. Przed tym pytaniem, a właściwie odpowiedzią: gdzie złożysz głowę? Co zjesz? Ej! Czy nie rozumiesz skąd miłość Stachury do prysznica?
Poezję bowiem z poetą mogą zjeść wszy, zasklepić może brud, pył ziemi, gwiezdny opad, lotny kamień obrazy, wzgardy niepojęcia, niepojmowania, osamotnienia. I wtedy obok watahy wilkowego lęku przed niewiadomym pojawia się Ona, jak arka. Ucieczka. Poezja. Czysta, przemyta, przebiegła, białogłowa spod prysznica. Czysta Poezja nagiej prawdy między lękiem egzystencjalnym zrodzona, a tęsknotą za domem, między pożądaniem kobiety, a czystym tęsknieniem za czystą miłością. Białe prześcieradło. Biały, zabujały w niebie dym. A że kruki, a że krakanie, a że wyrzekanie, labidzenie i utyskiwanie? Furda! A że nie w pojedynkę, a że kiedyś owszem bywało, że pętliła pogoń za Poezją w pijacki ciąg i syfilis, HIV i sto pociech wątpliwych i niewątpliwych demonów? –Furda? A od czego kurna bohema? Hutnikiewicz opisał, pięknie czytałem w liceum z wypiekami, nadrealizm i parę innych technik. Tak. To jest zawsze wyjście nieodpowiedzialności nadrealizmu, która smakuje za każdym razem, zwłaszcza po dłuższej abstynencji, jak seks ze słowem, znaczeniem, spełnia się magia przypadku, ale i tak wszystko sprowadza się do bólu dupy, duszy, dumy. A jednak do Poezji lepsza jest miłość platoniczna. Ale trudno. Bo dzisiaj kradną księgarze. Nie płacą szelmy wyrodne, owe sępy literaturę dziobiący z zyskiem, utrupiają autora od progu go nie znają. Ale i hurtownicy niech ich własny spryt pożre zaraz. A jakie umowy. Tyle a tyle, dajesz książkę za nic prawie, albo dopłacasz niekiedy, dajesz zgodę, dajesz im za pół darmo, a oni jeszcze chcą abyś za przeproszeniem jeszcze dał... wstyd powiedzieć! Dopiero zdechniesz, to uczenie o tobie zaszeleszczą, zbadają, do kości rozbiorą twój „marny” byt. Stachuro... Ogrodowczyku, Marianno Bocian, Emilio Waśniowska, póki co.
No a obecnie jeszcze szuka się żeru w kiblach. Już się trzeba żywić gównem. Bo już nie można, nie należy już uznawać czegokolwiek za normalne, za moralne, za normę, za przyzwoite, nieprzyzwoite, za to, za tamto. Należy, gdyby słuchać tego, co się wyrabia, należy słuchać chaosu. Bo Logos się rozpijaczył, roz.urwił, zohydził, zdeprawował, zbańczył, a Wy gniewni, gniwni, kniefni, z klawiatorem klawiatu, klawiatury z enterem pomóżcie mu gorzeć, unicestwić się samo przez się i zerwać z namaszczeniem krzewiciela słów, krzewiciela idei. Ot głoście gnój. Głoście syf, HIV, ekstazę i tanie wino. Ale może i być sadodrogie. Koneserskie. Kolekcyjne. Głoście zbrukanie świętości Waszym głoszeniem. Ale nie dziwcie się, że nie zostanie nic. Po Was, prócz popiołu z którego nikt Was nie odwoła ponownie do bytu, bo zabiliście siebie, ducha i potomność. Podziwu godne pisanie w stanie przeżarcia, na bajecznie pękatej beczce prochu z zapalonym lontem. Świat jest nim, co do tego -nie ma gdyby. A. O. No… E.

Czeka nas jednak istotna niespodzianka. Nie zaklinam Was. Więc uwierzcie. Taka niespodzianka od której oko bieleje, a język niemotą omotany puchnie. A zmysły zdają się przebite, bezpieczniki wszelkiego, mglistego pojęcia przepalone. Tylko zachwyt nad tym, co się nie śniło filozofom trwa, jeśli już kogoś dotknęło zachwytem słusznym i usprawiedliwionym, a o czym zwiedzeni poeci... zapomnieli. A to wcale nie świadczy o tym, że tego, o czym zapomnieli nie ma! Szukajcie, bo po to jesteście. I po to zostajecie na półkach. I waszą krwawicę-słowicę, wasze wypatrywanie tańczących kamieni, wasze sercowe bicie głową w swoją klatkę, Wasze uciekanie przez jej pręty, przez jej betony, przez jej szyby akwaryjne, pomijanie alarmów i udawanie, że jesteście gdzie jesteście, a gdzie was nie ma, bo jesteście, gdzie trzeba, ale gdzie nie trzeba było się pchać w bardzo byt problematyczny, jeśli nie wprost biedny.



Latarnia Morska 2 (10) 2008