Jarosław Eysymont - miejski kolorysta

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: poniedziałek, 22 luty 2010 Drukuj E-mail


Krzysztof Niewrzęda


W jednym z wywiadów profesor Wiesław Juszczak powiedział, że: „Obszar zarezerwowany dla sztuki w kulturze, staje się terenem, na którym mamy do czynienia z czymś, co można nazwać grą patentów – ściganiem się w opatentowywaniu nowych wynalazków”. Twórczość Jarosława Eysymonta można w związku z tym uznać za oderwaną od rzeczywistości. Jarosław Eysymont nie ściga się bowiem, nie opatentowywuje nowych wynalazków, tylko konsekwentnie uprawia malarstwo. Tak jak swego czasu Kazimierz Mikulski, zamknął się w swojej pracowni, nieczuły na sezonowe mody, obojętny na zachwyty mediów lansujących nowe gwiazdy i zgłębia zależności zachodzące między kolorem i kształtem. Nie jest ograniczony pogonią za sukcesem, nigdzie się nie spieszy, jest samorządny i niczym nie skrępowany. Niczym kot, który należy do najbardziej fascynujących go zwierząt. Fascynacja ta znajduje zresztą swoje odzwierciedlenie w jego malarstwie. Nazwisko Mikulskiego nie pojawiło się zatem obok nazwiska Eysymonta tylko dlatego, iż obaj twórcy zdecydowali się na przyjęcie ról autsajderów. O kotach Eysymonta można bowiem napisać to, co Janina Kraupe napisała o kotach występujących w malarstwie Kazimierza Mikulskiego: „mają oczy pełne bólu świata, czasami patrzą z wyrzutem, czasami są zadumane, mądre i nieprzeniknione (...) ich taktyka życiowa i wrodzona powaga mogą nas uczyć dystansu i równowagi, umiejętności refleksyjnego przyjmowania zjawisk”. O ile jednak Mikulski „portretując” koty, odwoływał się także do tego, iż oprócz wieszczby i melancholii symbolizują one wdzięk, elegancję, okrucieństwo i perwersję; o tyle Eysymont widzi w nich przede wszystkim ucieleśnienie indywidualizmu, wytrwałości, czujności i szczęścia pozwalającego im zawsze spaść na cztery łapy. Bo tylko takie koty mogą przetrwać w scenerii, w której pokazuje je nam Eysymont – na tle trędowatych kamienic i bram cierpiących na łuszczycę. Tylko takie, żyjąc w mieście, mogą zachować niezależność – niezależność, którą ludzie już dawno utracili. Ci, których pokazuje nam Eysymont, są tego najlepszym dowodem – zagubieni, zmęczeni, bezsilni. Przypominają protagonistów „Przypowieści o ślepcach” Bruegela, „Jedzących kartofle” van Gogha i pasażerów „Autobusu” Linkego. Możemy ich oglądać jako „bohaterów” tych obrazów Eysymonta, które powstały w latach 80. Dziś malarz nie przestał zauważać ludzi, ale skoncentrował się na tym, czego im nie udało się ogarnąć. Efektem tego jest cykl „Miasta”, w którym Jarosław Eysymont połączył konstruktywizm i kubizm z koloryzmem. Te wielobarwne kompozycje, pełne architektonicznych, ażurowych szkieletów i arabesek nawiązują do „Bitwy świateł” Josepha Stelli. Są esencją precyzji, ekspresji i koloru; czymś co można by było zobaczyć, oglądając przez zniekształcającą obraz, popękaną szybę „Kakendämonisch” Paula Klee lub jego „Ogród różany” bądź „Dzielnicę świątyń”.
„Miasta” Eysymonta doskonale oddają atmosferę ciasnoty i przytłaczającego industrialnego ogromu, odczuwanego w wielkich aglomeracjach. Ma się wrażenie, że są odzwierciedleniem permanentnej walki, w której na co dzień uczestniczymy – walki o każdy kwadratowy centymetr powierzchni; że są zapowiedzią jeszcze większego zagęszczenia – miast jeszcze bardziej miejskich. Coraz mniej pozostaje w nich miejsca dla nas. Ale my nie potrafimy już bez miasta żyć. Tak bardzo uwikłaliśmy się w jego strukturę, w jego istotę. Staliśmy się jego ofiarami. Staliśmy się ofiarami afirmowanej przez nas miejskiej nowoczesności. Eysymont uświadamiając nam to, mógłby powtórzyć za Marią Peszek:

Ze światła poczęte
Moje miasto
Z deszczu wyżęte
Moje miasto

Z puzzli, domów, samochodów i wind
Mieszkańców, mętów, przekrętów
Psów, sklepów, dyskotek i kin
Szpitali, cmentarzy i gliniarzy
Bazarów, browarów i kiosków
Hipermarketów, gadżetów
Pseudofacetów i superkobitek
Moje miasto w przestrzeni rozbite
(...)
Miasto moje
W Tobie moje niepokoje

Tak naprawdę jednak można by założyć, że ta popularna obecnie artystka mulimedialna powtarza właściwie to, co Jarosław Eysymont od dawna pokazuje w swoim malarstwie. Bo on scharakteryzował miasto w taki sposób już wiele lat temu. Zbadał podwórka i ich mieszkańców, przyjrzał się miastu z bliska i z oddali, i jednoznacznie stwierdził przy okazji, że jedyną przestrzenią pozwalającą nam na pewną wolność jest wnętrze. To, które zajmujemy. Przede wszystkim jednak nasze własne. Dlatego teraz Jarosław Eysymont przedstawia nam te wnętrza. Choćby wnętrze własnej pracowni. A w nim martwe natury, utrzymane w konwencji jakiejś tragifarsy, w konwencji swoistej socrealistycznej parodii. Martwe podwójnie. Ukazujące bowiem entropię wszystkiego. Zaaranżowane przez artystę z pozbawionych swojej funkcji przedmiotów, z przytaszczonych bram i drzwi, które do nikąd już nie prowadzą, z nieaktualnych gazet i nikomu niepotrzebnych rzeczy – z miejskich śmieci – z tego, co tworzyło minioną rzeczywistość – z tego, co znalazł podczas swoich peregrynacji i postanowił odwzorować zgodnie z malarskim kunsztem, zaprzeczając tym samym idei Rauschenberga.
Ale malarstwo Jarosława Eysymonta to również kompozycje abstrakcyjne. Przede wszystkim te, które należą właśnie do cyklu „Wnętrza” – przekraczające zarówno konwencję informelu, jak i abstrakcji geometrycznej. Każda z nich jest płaszczyzną, na której rzeczywistość „pozująca” artyście zostaje skonfrontowana z jego własnym wnętrzem – tym wnętrzem, które emanuje zaskakującą promiennością – wnętrzem, w którym promienność udało się mu zachować. Każda z nich jest też kolejnym dowodem, że oddziaływanie barw jest nadrzędne wobec innych czynników kompozycji i że forma określana jest przez impet pędzla. Tym samym więc – przez kolor.

Berlin, 16 sierpnia 2006


Latarnia Morska 2 (10) 2008