O co mi idzie z tą sztuką

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: niedziela, 21 luty 2010 Drukuj E-mail


Wiktor Szostało

Kocham piękno, ale jednocześnie w bardzo fizyczny sposób uczulony jestem na sztukę dekoracyjną.
Sztuka „zaangażowana” w wykonaniu innych najczęściej mnie  nudzi. Wręcz większość sztuki „zaangażowanej” często nie jest nawet sztuką. Jednocześnie czuję się powołany, a może nawet skazany na walkę o „coś więcej”, niż dostarczanie doznań estetycznych bywalcom galerii.
Moją największą inspiracją jest sztuka gotyku i poezja Zbigniewa Herberta. A oprócz tego Rembrandt, Van Gogh, Wojtkiewicz, Rothko, Beuys, Kantor, Hasior i Grotowski.
No jeszcze Henry Moore, Claude Monet i Caspar Dawid Friedrich, a szczególnie te jego obrazy, które spaliły się w czasie wojny i istnieją już tylko na fotografiach.
I ruiny starych świątyń.

Żyjemy w czasach, gdzie ucieczka w „piękno” i „sztukę dla sztuki” jest nie tylko luksusem, lecz wręcz hipokryzją. I powiedziałbym też, że jest stratą czasu, podobnie jak jest absurdem malowanie tonącego okrętu – gdyby nie fakt, że sprzedaje się taka sztuka ciągle jeszcze najlepiej.
Jest obowiązkiem nas wszystkich, a głównie obowiązkiem artystów, stanąć w obronie naszego zagrożonego domu – Ziemi, którą jako ludzkość przywiedliśmy swoim brakiem wyobraźni na skraj przepaści…
Jako syn teologa walkę z fanatyzmem religijnym traktuję niczym swój osobisty obowiązek: zbyt wielu nie tylko modli się o to, ale też i czynem stara się przyśpieszyć Armaggedon – walkę wszystkich ze wszystkimi w imieniu bóstw, co do istnienia których mamy tylko relacje świadków (co do których istnienia również jest wiele wątpliwości).
Co prawda zeznaję pod przysięgą…
Koniec świata.
No i jeszcze, niezależnie od systemów politycznych, w jakich przychodziło nam żyć, zawsze walczyłem o to, by miały one „ludzką twarz”. Także o to, by i ci najsłabsi byli również traktowani z szacunkiem.

Oczywiście kocham piękno i po cichu sobie obiecuję, że gdy wygramy w kilku najistotniejszych sprawach (wygrana będzie polegała na uniknięciu konfrontacji, niech żyje kompromis!), to przez resztę życia będę już tylko tworzył „sztukę dla sztuki”. Formy, które będą rozważaniami form, kolory, które będą zajęte wyłącznie kolorem i temat, jeśli takowy w ogóle będzie, będzie… nie na temat.

Jako że w życiu, a przynajmniej w moim, nic nie idzie dokładnie z planem – miesza się w tym, co robię wiele motywacji i wątków jednocześnie.
Oprócz ratowania świata, włączając w to środowisko naturalne, próbuję też zarabiać sztuką na rachunki. I też od czasu do czasu ulegam – brak konsekwencji, przyznaję (!) – pokusie tworzenia po prostu dla przyjemności.

Proszę też o odrobinę cierpliwości: mimo najlepszych chęci nie udało mi się pokazać w „Latarni Morskiej” swoich najlepszych prac. A to z tej przyczyny, że istnieją na razie jeszcze tylko w mojej głowie.
Będą gotowe, poza jedną, tą najlepszą, być może już w przyszłym roku.

I jeszcze jedno.
Jestem śmiertelnym wrogiem fundamentalizmu w każdej postaci, ale tak poza tym nie mam nic przeciwko sztuce sakralnej… Jako profesjonalista staram się to robić najlepiej jak potrafię, nie ma tu mowy o żadnej chałturze. Staram się koncentrować na elementach, które łączą ludzi, a nie dzielą… Kościoły mają dostarczyć ludziom odpowiedzi na pytania natury zasadniczej, a jako malarz lub rzeźbiarz je po prostu ilustruję… No, może nie zawsze „po prostu”…
Bo w sztuce bez przymiotników idzie raczej o zadanie jak największej ilości pytań. Skąd pochodzimy? Dokąd idziemy? Co to jest i po co jest piękno? Po odpowiedź mogą sobie potem ludzie iść do księdza, do lasu, jechać w góry, skontaktować się z osobistym rabinem lub guru, może nawet z własnym sumieniem. Mogą też iść do diabła…


Latarnia Morska 2 (6) 2007