Na przykładzie jednego wiersza

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: czwartek, 07 styczeń 2010 Drukuj E-mail

Andrzej Lam

Szczęśliwie wszystkie strony porozumiały się co do tego, aby archiwum Zbigniewa Herberta pozostało w kraju; szczęśliwie – bo przy badaniu jego poezji, dość dokładnie już rozpoznanej w wersjach ostatecznych, raz po raz przyjdzie sięgać do materiałów rękopiśmiennych. Jakie to może mieć znaczenie, chciałbym pokazać na przykładzie wiersza Ze szczytu schodów, który ukazał się w „Po prostu” w numerze 12 z 1957 roku (z datą 24 marca), a następnie znalazł się w tomie Raport z oblężonego miasta i inne wiersze, wydanym najpierw w Instytucie Literackim (Paryż 1983), potem parokrotnie w krajowych wydawnictwach nieoficjalnych, począwszy od Oficyny Literackiej (Warszawa 1983), i wreszcie w serii Wydawnictwa Dolnośląskiego (Wrocław 1992).
Zachował się rękopis tego wiersza, sporządzony przez autora i przeznaczony do druku w 1965 roku. Redakcja „Współczesności” przygotowywała wtedy jubileuszowy numer dwusetny i zwróciła się do paru związanych z pismem poetów o nadesłanie wierszy. W odpowiedzi Herbert przysłał z Wiednia wiersz zatytułowany Na szczycie schodów. Wolno przypuszczać, że nie mógł się on ukazać w tomiku i poeta pragnął go opublikować ponownie, ze zmianami o charakterze stylistycznym. Jakież było moje zdumienie, kiedy po wyjściu numeru zawiadomił redakcję, że wydrukowany wiersz jest niekompletny, w pewnym miejscu urwany. Jak się okazało, kierownik działu poezji przekazał do druku tylko jedną stronę tekstu (jeśli dobrze pamiętam, była to kopia maszynopisu), druga widocznie gdzieś się zapodziała. Herbert umieścił w liście napisany odręcznie pełny tekst wiersza i domagał się opublikowania tej całości. Znalazła się na kolumnach najbliższego numeru, ale została skonfiskowana przez cenzurę i wiersz w tej rękopiśmiennej wersji ujrzał światło dzienne dopiero po latach*. Warto się nim bliżej zająć, ponieważ wykazuje znaczne różnice w stosunku do wersji ostatecznej, a dla charakterystyki postawy poety jest to jeden z utworów ważniejszych.
Wiersz ma postać przemowy wygłoszonej przez podmiot zbiorowy „my”, ludzi znajdujących się na dole drabiny społecznej, godzących się ze swoim losem i piastujących marzenia o dobrych władcach, tych „ze szczytu schodów”, którzy pewnego dnia zejdą między lud ze słowami usprawiedliwienia i pocieszenia. W perspektywie tego zbiorowego podmiotu widziani są buntownicy, zmierzający do strącenia władców z piedestału: są oni w surowych słowach potępieni jako szaleńcy, którzy osiągnąć mogą co najwyżej zastąpienie jednych – odciętych – głów innymi, nie zmieniając w niczym losu tych z dołu. Słychać tu echo Mickiewiczowskiej frazy: „Ręce za lud walczące sam lud poobcina”.
Wiersz formułował to potępienie tak sugestywnie, a położenie ludu z taką wyrazistością szczegółów i współczuciem („żony nasze cierpliwie cerują niedzielną koszulę / rozmawiamy o racjach żywności / o piłce nożnej o cenie butów”), że był odczytywany jako ujęcie się poety za prostymi ludźmi, którzy mieli swoje powody do nieufności wobec prób zmiany ich położenia przez podejmujących nieopatrzne ryzyko rewolucjonistów. Ponieważ datowany jest w wymienionych wydaniach (nie w rękopisie, o którym mowa) na rok 1956, tym bardziej nasuwała się taka wykładnia: w obliczu powstania na Węgrzech poeta przestrzega przed użyciem siły, powołując się przy tym nie na „rację stanu”, ale na odczucia zwyczajnych ludzi, którym musi wystarczyć chwiejna nadzieja na życzliwe gesty despotów szukających w momentach krytycznych zrozumienia i porozumienia. Inaczej mówiąc, można liczyć co najwyżej na to, że władcy opamiętają się sami. A jeśli nie, to pozostaniemy „z lekką głową / papierosem za uchem / i bez kropli nadziei w sercu”. Trudno, i tak trzeba będzie jakoś żyć.
Ale przecież właśnie to zakończenie każe na sens wiersza spojrzeć inaczej. Najpierw są marzenia, potem pojawia się wątpliwość, czy się spełnią („to są oczywiście marzenia / mogą się spełnić albo nie”), a wreszcie nie ma już nawet kropli nadziei. Skoro tak, to w ten sposób wyrażająca się samoświadomość ludu ironizuje samą siebie, przemieniając nadzieje w mrzonki. Czy zatem i potępienie buntowników nie opierało się na fałszywych przesłankach, czy mimo wszystko to nie w nich jest jakaś realna, a w każdym razie pewniejsza od tamtej nadzieja?
Trzeba pamiętać, że w wierszu Herberta perspektywa prostych ludzi utrzymuje się przez cały czas – choć w języku, jaki jest im przypisany, słychać też głos podmiotu zewnętrznego, jak w persyflażu (np. „co innego my / sprzątacze placów / ogrodnicy przyszłych owoców”, gdzie ten ostatni zwrot może się wydawać zbyt wyszukany jak na  kolokwialną metaforę sytuacji, która wymaga ofiar na rzecz przyszłych pokoleń; w wersji drukowanej Herbert zamienił go na „zakładnicy lepszej przyszłości”). Ich niewiara w możliwość zmiany swojego losu i wynikająca stąd niechęć do buntowników wyraża się słowami o silnym zabarwieniu emocjonalnym („chodzą między nami jak wściekłe psy / sprawiedliwie zostaną powieszeni / bowiem są owocem suchych drzew”), a w pewnym momencie głos jest oddany samym buntownikom, i wtedy roztacza się wizja „klasycznej” rewolucji, ze szturmem na schody i z toczeniem się odciętych głów tych, którzy stali na szczycie. Na to odpowiadają prości ludzie, że wcale nie pragną takiego widoku, ponieważ głowy szybko odrastają i wszystko wraca do dawnej normy. Wypowiedź rewolucjonistów ujęta jest więc w podwójny cudzysłów: przytaczają ją prości ludzie, a ich relacja też jest przytoczeniem i nie ma dobrego powodu, aby uznać ją za głos podmiotu nadrzędnego. Nic więc dziwnego, że Herbert napisał w liście: „Akcent końcowy zamieszczonego we »Współczesności« fragmentu sugeruje, że jestem zwolennikiem terroru i wrogiem buntujących się. A naprawdę bardziej cenię nierozsądnych nawet zbuntowanych niż rozsądnych konformistów”.
Wersja przeznaczona do tomu Raport z oblężonego miasta wykazuje dość istotne różnice w stosunku do tamtego rękopisu, przede wszystkim w charakterystyce buntowników, ale także ludzi pogodzonych z losem, na skutek skrótów retuszujących szaleństwo pierwszych i konformistyczną mentalność drugich. Miejsce cytowanego fragmentu z „wściekłymi psami” zajęły zwroty bardziej umiarkowane: są to teraz ludzie, którzy „potrząsają łańcuchami / mówią i pytają / namawiają do buntu / rozgorączkowani / wciąż mówią i pytają”, ale mimo że pytając, zdają się mieć jakieś wątpliwości, zapowiedź rewolucyjnego czynu z toczeniem się głów po schodach pozostała niezmieniona. Retusz powoduje jednak, że nawet w oczach pogodzonych przypominają teraz bardziej „nierozsądnych zbuntowanych” z listu niż ślepych i bezwględnych fanatyków. A tacy wystąpili też w cyklu Pan Cogito, w wizerunku „poety w pewnym wieku”, który „sadzi kolczaste eksklamacje, inwektywy i traktaty”, przewodniczy zebraniu niezależnych trockistów i namawia do podpalania. Już na tym przykładzie widać, jak różnicował Herbert postacie ludzi zbuntowanych. Nie z wszystkimi sympatyzował, i dlatego kiedy Pan Cogito nazywa się „pośrednikiem wolności”, a nie rewolucjonistą, można przyjąć, że zbliża się do postawy autora.
Wynika też stąd, że datowanie wiersza na rok 1956 nie odnosi się do tej jego postaci, którą Herbert zamieścił w książce. Zapis z tamtego roku był prawdopodobnie zbliżony do publikacji w „Po prostu”, której ulepszoną wersję stanowi tekst przeznaczony dla „Współczesności”.
Ostateczną odpowiedź przyniesie może archiwum poety.

* Jako aneks do wspomnienia: A. Lam, Na przykładzie "Współczesności". "Poezja" 1986 nr 12.

Rękopis listu Zbigniewa Herberta do redakcji Współczesności z 10 grudnia 1965 r.


Zbigniew Herbert

ZE SZCZYTU SCHODÓW

Oczywiście
ci którzy stoją na szczycie schodów
oni wiedzą
oni wiedzą wszystko

co innego my
sprzątacze placów
zakładnicy lepszej przyszłości
którym ci ze szczytu schodów
ukazują się rzadko
zawsze z palcem na ustach

jesteśmy cierpliwi
żony nasze cerują niedzielną koszulę
rozmawiamy o racjach żywności
o piłce nożnej cenie butów
a w sobotę przechylamy głowę w tył
i pijemy

nie jesteśmy z tych
co zaciskają pięści
potrząsają łańcuchami
mówią i pytają
namawiają do buntu
rozgorączkowani
wciąż mówią i pytają

oto ich bajka –
rzucimy się na schody
i zdobędziemy je szturmem
będą się toczyć na schodach
głowy tych którzy stali na szczycie
i wreszcie zobaczymy
co widać z tych wysokości
jaką przyszłość
jaką pustkę

nie pragniemy widoku
toczących się głów
wiemy jak łatwo odrastają głowy
i zawsze na szczycie zostaje
jeden albo trzech
a na dole aż czarno od mioteł i łopat

czasem nam się marzy
że ci ze szczytu schodów
zejdą nisko
to znaczy do nas
gdy nad gazetą żujemy chleb
i rzekną
- a teraz pomówmy
jak człowiek z człowiekiem
to nie jest prawda co wykrzykują afisze
prawdę nosimy w zaciśniętych ustach
okrutna jest i nazbyt ciężka
więc dźwigamy ją sami
nie jesteśmy szczęśliwi
chętnie zostalibyśmy
tutaj

to są oczywiście marzenia
mogą się spełnić
albo nie spełnić
więc dalej
będziemy uprawiali
nasz kwadrat ziemi
nasz kwadrat kamienia

z lekką głową
papierosem za uchem
i bez kropli nadziei w sercu

1956

(Przedruk z tomu Raport z oblężonego Miasta i inne wiersze, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1992)

Latarnia Morska 4/2006




Glosa do artykułu
Na przykładzie jednego wiersza

Sam los pisze dalszy ciąg przedstawionej tu historii: kiedy artykuł (któremu dałbym teraz tytuł Buntownicy i marzyciele) się drukował, odnalazła się niespodziewanie część archiwum „Współczesności” (spoczywała w piwnicy wieloletniego sekretarza redakcji, Tadeusza Strumffa), w tym materiały herbertowskie, które pozwalają uściślić podane informacje. Są to trzy obustronnie zapisane na maszynie karty formatu 25x16 (wyjęte z kołonotatnika) z wierszami, ponumerowanymi przez Herberta czarnym długopisem w prawym górnym rogu. Te mają wpisane u dołu czerwonym ołówkiem, ręką kierownika działu poezji „Współczesności”, Jerzego S. Sito, imię i nazwisko autora, inne są tymże ołówkiem przekreślone, wśród nich – zajmujący całą stronę początek wiersza Na szczycie schodów. Pierwsze, m. in. tak potem głośne, jak Sprawozdanie z raju i Longobardowie, ukazały się we „Współczesności” w numerze 192/1965 (brakuje karty z również wtedy zamieszczonymi: Przesłuchanie anioła i Przebudzenie), a kiedy przygotowywaliśmy dwusetny numer jubileuszowy, redaktor działu poezji skierował do druku ów początek wiersza Na szczycie schodów, z pewnością w przekonaniu, że jest to całość. W archiwum zachowała się ponadto odbitka szczotkowa całego wiersza, przeznaczonego do kolejnego numeru „Współczesności” i skonfiskowanego przez cenzurę.
Andrzej Lam


Latarnia Morska 1 (5) 2007