Droga ku morzu

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: niedziela, 23 maj 2021 Drukuj E-mail

 

Jerzy Żelazny

Ta droga była moim przeznaczeniem. Albo snem. Wyśniłem ją w dzieciństwie, czasem wydawała mi się być tą piaszczystą, którą szło się z naszego wiejskiego domostwa do lasu rosnącego na stokach  jaru, na którego dnie pobłyskiwało jezioro. Powiedziałem wtedy do taty, że śni mi się droga, ale nie wiem, dokąd nią zajdę, dochodzę do zakrętu i droga znika z mego snu, a tata na to:  – W  każde miejsce prowadzi droga, do tego ostatecznego też, trzeba ją odnaleźć albo wybrać z pośród wielu. I zdecydować –pójdę tą, jest wygodna, cienista, gałęzie lip i klonów chwytają wiatr, ich cienie  studzą murawę, która  szeleści pod stopami, ta droga bezpiecznie doprowadzi do kresu. Wyobrażałem ją sobie podczas bezsnu, gdy się  budziłem w środku ciemności, jedynie na suficie albo na ścianie, tej naprzeciwko okna, igrały refleksy światła ulicznych latarni, przesączając się przez gałęzie kasztanowca, który czasem wydawał się ostatnim znakiem łagodności albo poruszając gałęziami w chłodnym wietrze, przepoczwarzał się groźnie. Nie zdołały jednak ostudzić ciśnienia myśli, obrazów i westchnień, były owe konary, w czasie bezlistnym, niczym ręce olbrzyma wyciągnięte w błagalnym geście, przypominały, pocieszając, że istnieje owa droga, czeka, że nie zawiedzie i że już czas, by   nią iść.

 Wyobrażałem ją sobie jako prostą polną drogę, ze śladami kolein samochodów, środkiem pasmo traw, chudych i zbełtanych roślinek albo jawiła się ta drożna wstęga zryta końskimi kopytami pomiędzy szarymi koleinami, które niegdyś wyżłobiły koła chłopskich furmanek, ich drewniane koła, skrzypiące ciężkawo, wzmocnione stalowymi obręczami - tata nabijał je szarym rankiem na dzieło kołodziejskiej sztuki – widziałem w wyobraźni ową drogę, wspinającą się na łagodny wzgórek. I sądziłem bezsennie, że to jedyny ratunek - odszukać ją, z wyobraźni przenieść w światło poranka albo południa, wejść na nią i iść, podążać spokojnie, jednostajnym rytmem kroków, podpartym wiarą, że jest najlepszym sposobem na wyjście. Postanowiłem bowiem wyjść, a właściwie odejść. Wyjść z życia i wejść w bezświatłość - przecież ciemność istnieje  również po to, żeby się w niej skryć. Albo zatracić się w niej, przepaść. To mój exodus, powtarzałem w duchu albo głosem nabrzmiałym rezygnacją. I wszystko się skończy, dodawałem z westchnieniem. A w tym westchnieniu ani krzty sentymentalizmu, lecz beznadzieja nie do pokonania. Czułem, chociaż nie słyszałem, nadlatujący górą szum morza.

Szukałem więc tej drogi pośród równin, wzgórz, zagajników albo pól ośnieżonych.  I widziałem ją – biegnie przez równinę żyzną, wznosi się na piaszczyste wzgórze, a potem spada w dół, przeciska się przez czyżnie, czyli skłębienie głogów, tarnin, leszczyn, dzikich czereśni, jeżyn, trzemieliny, a nawet nietolerujących złych mocy krzewów szakłaku - zatrzymują ją morskie fale. I widziałem,  jak wnika w nie, przedtem potykając się o morską latarnię, to ważne owo dotknięcie latarni, czyli wołającego oka, zwróconego ku morzu, choć od dawna zgasłego.

 Ktoś szepnął, żebym szukał swej drogi w nadmorskiej okolicy, więc przyjechałem na nizinę, bo ona najpewniej zadośćuczyni memu pragnieniu wnijścia w mglistą nicość. I nie na próżno szukałem w tej okolicy. Od pewnego czasu, wyglądając przez uchyloną szybę samochodu, czułem jej zapach, turlały się bowiem po niej wyziewy morza. Gdy więc spostrzegłem ją, rzekłem do kierowcy z niecierpliwym przestrachem, bo mogliśmy ją minąć, straciłbym okazję, a właściwie szansę.
- Zatrzymaj się, stań pan. To ona.
Osobnik z grymasem znudzenia trzymający nonszalancko kierownicę auta, bez krzty wiary w potrzebę tej jazdy, nacisnął pedał hamulca, pojazd pisnął ze złością albo rozpaczliwie jęknął i stanął.
To ta droga. Na pewno ta, koniec poszukiwań – mówiłem i kategorycznie wysiadłem z wozu, zabierając torbę, zarzuciwszy na ramię, wszedłem na trakt, który uciekał w pola, pewnie również w lasy; słońce na nim gospodarowało całą jaskrawością, zmierzając ku zachodowi, ale ten był jeszcze daleko.
A cień mój szedł przede mną, nie starał się mnie porzucić, uciec, szedł wiernie niby pies  przed swoim panem, ślepca prowadząc, bo w istocie byłem ślepcem, trzymałem się więc mego cienia, zważałem, by nań nie nadepnąć, co nie było trudne, gdyż cień był zwinny i czujny, zawsze zdołał umknąć spod mego buta.  Szło mi się  niewygodnie, chlebak huśtał się, a cień był lipcowy, skurczył się, mijało właśnie południe, pociecha, że cień się na skłonie dnia wydłuży.

Szedłem powoli, rozważnie, trochę się ociągając, mimowolnie opóźniając dojście do kresu. Wypłowiała trawa przechowując tumany kurzu, wznoszące się po każdym stąpnięciu, wzmagała szarość poboczy. Spod nóg uciekały owady, bleskotki, trzmiele albo mrówki drzewotoczne i te czarne, które kryły się w swych ziemnych norkach, natomiast boże krówki przystawały, jakby się dziwiąc, że ktoś stawia na tej drodze dość nieporadne kroki, depcząc odpoczywające w trawie gąsienice rośliniarek, a z kielichów kwiatów powojów w jasność dnia motyle unosiły na skrzydłach pastelowe plamki, niebieskie i zaróżowione, zataczając łagodne łuki, jakby nad drogę zamierzały przenieść nieboskłon, który drodze  wskazywał kierunek ku wzgórkowi, a za nim zaczynał się jej kres…

To była polna droga, bo biegła wśród pól pachnących dojrzewaniem zbóż, a kartoflane zagony wzmagając zieleń, turlały się w przestrzeni wraz z łąkami, przy których wierzby siwe, a dalej posmutniałe pastwiska, oczekujące na muczenie krów… Krajobraz chociaż barwny, to jednak nasączony pustką, ale starał się być przyjazny, drgał świetliście, nadrabiał miną. Pośrodku drogi ciągnął się pas traw, których źdźbła bezładnie się rozpierzchły na wszystkie strony, jedne się wywyższały, inne przykucnęły, by się kryć albo wychylić się i śmignąć w górę, gdy nadejdzie ich pora, ale gnieździły się też takie, których małość była przyrodzona - bliźniczki ledwie wytykały swe ździebełka spośród piaskowych rdestów i karłowatej kostrzewy. Po bokach, w miejscach, gdzie niegdyś drewniane okute obręczami stalowymi koła wozów konnych żłobiły piaszczyste koleiny, teraz grunt był nagi, ubity kołami samochodów, prześwietlony szarością spieczonej ziemi.

Na drodze pojawiła się kobieta, niska, grubawa, w oczach osadzonych w twarzy przeoranej przez starość niosła radośnie biskupie błogosławieństwo. Głowę okutała białą chustą usłaną brunatnymi cętkami, rąbkiem chusty wiatr kołysał swawolnie, jakby chciał ująć kobiecie lat, miała na sobie czarną jedwabną suknię, pod szyją zapiętą perłowymi guzikami, które błyszczały jak łzy aniołów.
Mamo, masz na sobie suknię, którą tata przywiózł z Niemiec. Pamiętam twe śmiejące się oczy, gdy dotknęłaś jedwabistej czerni. Lecz czemu idziesz boso? A piasek, w którym zanurzają się twe stopy, nie parzy,  nie jest gorący? Przecież wracasz z kościoła, a do niego chodzi się w butach, poszłaś po biskupie błogosławieństwo.
  Boso idzie się żwawiej. Przez piaski gorące lub zimne. A ty, synu mój, dokąd zdążasz? I czemu idziesz piechotą, to nie w twoim zwyczaju, nie te czasy, żeby chodzić piechotą, wstyd, ty profesor… Lecz co cię przywiodło na tę drogę?
Szukałem jej, cień mój mi ją wskazał. Mamo, jestem chory…
Wiem, na pożar serca. Gdy byłeś licealistą, skarżyłeś się tym powiedzeniem, mówiłeś, że są to słowa poety, zapamiętałam. Co dźwigasz w  plecaku, przecież  to stary rubzak twego ojca, wyjeżdżał z nim w świat.
Zabieram go z sobą, wypełniają go bóle i żale niespełnień. I wstyd, mamo, mój wstyd. Idę w stronę morza, by w nim utopić ten plecak, który przemieniłem w chlebak napełniony pamięcią o istnieniu, a w sobie chcę zdusić lęk, beznadziejność, wszelkie zawody, których czas mi nie oszczędzał. I mój wstyd, powtarzam, mamo, piekący wstyd.
W takim razie musisz przejść przez to wzgórze za zakrętem, nie da się go ominąć, a potem będzie pasmo wydm, przysiądź tam, wyciągnij z chlebaka to, co niesiesz, napij się, będzie lżej. A twój cień też wejdzie między fale?
On zawsze przy mnie, nigdy nie opuszcza, pilnuje. Mamo, co pomyślałaś, gdy mnie rodziłaś?
- Że się przydarzyło…
Tylko tyle? Mogło więc mnie nie być, moje życie zbędne, bez znaczenia od samego początku? Pocieszyłaś mnie, mamo. Usiądź,  podam ci krzesło, stoi na poboczu drogi.
  Poznaję, to krzesło z naszego domu, lubiłam na nim siedzieć i czekać. Nigdy nie wiedziałam na co czekam, ale uznałam, że czekanie jest moim obowiązkiem. Właśnie w tym pokoju siedziałam naprzeciw okna, zaglądały sikorki, oczekując cierpliwie. A krzesło to dzieło ojca, zrobił je przed twoim narodzeniem, było sześć podobnych, gdzie reszta, rozpadły się?
Poszukaj w swej pamięci i sobie je wyobraź, na pewno ujrzysz, są ci wierne, zamknij oczy, przyciśnij powieki, a teraz je otwórz, niech się w nich rozraduje światło. I co widzisz?
Jesteśmy w sypialni, widzę dwa krzesła, na jednym siedzę ja, na drugim ty, reszta pewnie w salonie? Dlaczego te dwa tutaj? Zawsze stały w komplecie w salonie wokół stołu, on też został zmajstrowany przez…
Mego tatę, wiem. Stół miał kształt elipsy, opierał się na jednej nodze w kształcie czworokątnej  belki, u dołu rozwijała się w kwadratową stopę.
Ten stół został, krzesła zabraliśmy, ale tylko cztery, dwa pozostały, byśmy mogli teraz posiedzieć. Patrz, samochód z dobytkiem już czeka na odjazd.
Józef, twój zięć, mamo, sprawdza, czy pojazd gotów do jazdy, rozgląda się, czeka, żebyś wreszcie usiadła w szoferce razem z tatą, będzie wam ciasno… A co zrobiliście z psem Barym, pozostał?
Twój ojciec spuścił go z łańcucha, pies pognał do lasu, gdy wyjeżdżaliśmy, nie wrócił,  widać nie chciał patrzeć na nasz odjazd. Przyszedł  podobno pod wieczór, nie chciał żreć, marniał i zdechł w swej budzie, nie, w niej dogorywał, leżał prawie bez ruchu, potem powlókł się w pole i nikt go więcej nie zobaczył ani żywego, ani zdechłego, chciał ukryć, że zdechł, pewnie śmierć dla psa jest rzeczą wstydliwą. Idź już, skoro masz iść, pozbądź się swych udręk, woda je zabierze, oczyści twe sumienie, ja muszę wracać. Będę tam na ciebie czekać.

Ruszyłem w kierunku wzgórka, niosąc przez chwilę marzenie o spotkaniu - wszyscy zejdziemy się gdzieś – mama, tata, brat, siostrzyczki… Za wzgórkiem na tle błękitnej niekończącej się połaci pustki majaczyła morska latarnia. Stamtąd wyszedł mężczyzna dźwigający krzyż. Pomyślałem, to tata, i dokąd on niesie ten krzyż? Pamiętałem, tata przed Wielkanocą zawsze na ochotnika zgłaszał się, by nieść na wzgórze krzyż, nie sam, pomagali mu inni mieszkańcy wsi, tata miał na głowie uplecioną z witek wierzbowych koronę, stawiali krzyż na wzniesieniu, taki tam zwyczaj.  Zawołałem, tato, dokąd idziesz z krzyżem, Wielkanoc już minęła.
 Nigdy się z nim nie rozstawałem - przyleciały z daleka słowa taty, a brzmiały jak szeleszczące, wyschnięte wióry, pewnie osiadła na nich ta suchość, gdy przelatywały przez pustkę, która oddzielała mnie od taty; mimo to powiedziałem, wiem, nosiłeś srebrny, na łańcuszku.
Zgubiłem go, teraz muszę ten. Zabieram go z sobą, ci, których zostawiłem, nie szanują go, więc zabrałem -  powiedział tata i znikł w pustce, która wlokła się wraz  z nim.
To kos, o tej porze? Zdarza się, że w środku lata zaśwista, brzmi wtedy ten gwizd, jakby ptak nie potrafił się rozstać ze swoim śpiewem. Skąd jesteś ptaku, skąd przyleciałeś, czy z lasu mego dzieciństwa, z łęgów nad Dzierżencinką, gdy w porannych mgłach znikła dziewczyna – przetańczyłem z nią całą noc. W sny się przeniosła i stała się bardziej marzeniem niż dziewczyną.

To już ta wydma, mam na niej przysiąść, o, znowu ktoś idzie, to ty, bracie, wyszedłeś mi naprzeciw, usiądź, napijmy się, mam w plecaku butelkę wódki i tonik do popicia, pamiętam, lubiłeś tonik, częstowałem cię nim, gdy byłeś ostatni raz… Umarłeś przyzwoicie pod opieką pielęgniarek, ksiądz ci pomagał w przenosinach, nie tak jak ja… Ale moje odejście ma być krzykiem, chociaż przypuszczam, że nikt się nim nie przejmie, może nawet się uśmiechnie, powie, to bardziej pajacowanie niż gest rozpaczy. Te słowa będą nie do przebaczenia, zastygną krzykiem ostatecznym. Lecz morze czeka na mnie, ono od dawna mnie woła, kusi, nie odpuści…

Jerzy Żelazny

 


Przeczytaj też u nas opublikowaną w odcinkach powieść Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)