„Śmiech Chryzypa” ( odcinek jedenasty)

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: niedziela, 10 styczeń 2021 Drukuj E-mail


Jerzy Żelazny
  

PANI ZENOBIA

Jerski przez sen poczuł, że samochód zatrzymał się, stał już dobrą chwilę. Otworzył oczy, zerknął na kierowcę – Gutek Nieczuj z twarzą zwróconą nieco w jego stronę, przyglądał mu się przyjaźnie, witając  uśmiechem przebudzenie się pisarza.
- Dostałem esemes, żeby znowu zrobić przerwę w podróży. Podobno zapadł się na skrzyżowaniu wiadukt, runął w dół, zatarasował drogę.  Trochę potrwa zanim usuną gruz, udrożnią pas ruchu w kierunku Metropolii. Można by pojechać objazdem, jest dogodny, ale  mamy przez ten czas odpocząć, zjeść śniadanie, napić się, wyjechaliśmy przecież w środku nocy...  To dyspozycja BIP. 
- Mam kanapki, moja żona Lilli przygotowała, a robi zawsze świetne. I kawę w termosie. Mogę pana, Gutek, poczęstować, bo ja ich nie zjem. Wczoraj się trochę przejadłem, te kiełbaski u Bartosza, smakowite były… A kanapki na pewno zachowały świeżość, mimo, że upłynęło sporo czasu, ale Lilli świetnie pakuje w specjalną folię, zna się na tym. Gwarantuję, że nadają się do spożycia.
- Co też pan…. Plan jest inny, musimy go przestrzegać – mówił Gutek Nieczuj, zlekceważył słowa Jerskiego o kanapkach. - Zboczyłem nieco z trasy, pan spał, więc nie zauważył.  Mamy tu czekać na usunięcie zwaliska katastrofy budowlanej. To miasto było stolicą dawnego województwa, teraz departamentu. Chodźmy, czekają na nas w hotelu, na pewno wszystko jest przygotowane na nasz  przyjazd. Po krótkim odpoczynku i śniadaniu możemy zwiedzić miasto, przynajmniej jego osobliwości. Był pan tutaj kiedykolwiek, panie Jerski? – Gutek  nie czekając na odpowiedź, wysiadł z samochodu, przeciągnął się. Jerski uczynił to samo, ale bez przeciągania się, natomiast oddychał głęboko, rozkoszując się świeżym, czystym powietrzem pachnącym porankiem. Podobnie jak dobę wcześniej przed motelem Narcyzy Kwik. Bo w istocie była wczesna godzina, rozwidniło się, dzień przebrnął radośnie przez świt, rozpędzał się, uśmiechając się  w blaskach poranka.
Stali przed niewielkim budynkiem z napisem Hotel Poranny Uśmiech. Jerskiemu spodobała się nazwa. On, rankiem, gdy spotykał krzątającą się w kuchni Lilli, zawsze witał ją uśmiechem gorącym i wiernym. I zwykle do niej mówił, witam cię, kochana, mamy nowy poranek niczym uśmiech naszego synka, gdy był mały, a teraz szczęśliwie wędruje gdzieś w świecie, może na jego końcu…

- Gdzie ten koniec świata – mówiła Lilli refleksyjnie. – Pewnie nikt nie wie, gdzie on jest, a może go nie ma? A jeśli nie ma, więc nasz syn nie mógł dotrzeć doń. Wiem, on podąża za marzeniem, szczęśliwiec.
- Ech, mnie  jeszcze też furkocze w głowie ta sentencja z Conrada: Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem – i tak ewig – usque ad finem – wzdychał często Fryz o poranku. I dodawał: - Nie pobiegłem za marzeniem, ty zasłoniłaś wszelkie me tęsknoty za wędrówką, szukaniem tego, czego nie można zaleźć, więc ty jesteś ich spełnieniem.
Ujrzeli idącą z naprzeciwka  kobietę w białym, gustownym damskim garniturku. Szła, kołysząc wytwornie biodrami, czterdziestolatka niewątpliwie, a może starsza, tyle że z wysiłkiem pielęgnująca umykającą młodość… Kobiety w tym wieku, nie za szczupłe, raczej o kształtach rubensowskich, Fryz uwielbiał, taką ciągle postrzegał Lilli, chociaż ten uwielbiany wiek przeminął jej nieodwołalnie, on jakby tego nie zauważał, nadal jawiła mu się z tamtej chwili słonecznej, gdy spotkał nagą w nadrzecznych krzewach w pozie rubensowskiej Wenus. - Cóż ona teraz robi? – westchnął tęsknie. - O tej porze pewnie jeszcze śpi, gdy się przebudzi, rękami będzie mnie wymacywać w pościeli, westchnie z bólem, że mnie nie ma, może pożałuje, że się zgodziła na  mój wyjazd, kichać na tę nagrodę, bez niej będziemy żyć spokojnie i w ciszy, nie wyjeżdżaj, bo przytrafi ci się coś złego – mówiła wtedy. I miała rację - coś mnie wodzi po wertepach naszej krainy, a przeczuł, że to nie koniec…
- Witam pana – rzekła pani w bieli, a jej uśmiech rozświetliło słońce, pulsował szczerze i radośnie. – Będę się panem opiekować – te słowa skierowała do pisarza, ignorując Nieczuja. I słusznie, pomyślał Fryz, osobiście mam dość kierowców, których ktoś mi przydziela, a oni robią ważne miny, ten Nieczuj też, jakby był nie wiadomo kim. A może jest – zaniepokoił się.
 Wyciągnęła rękę najpierw do pisarza, uścisnęła dyskretnie, ale z odczuwalnym szacunkiem. Potem do Nieczuja byle jak, ale ten pochylił się nisko nad jej dłonią, jakby chciał ucałować, ale było to tylko pochylenie pełne czci, gdyż całowanie kobiecych rąk było zabronione dekretem Archikratora. Fryz słyszał o tym dekrecie, więc się wystrzegał, co w młodości, gdy był sztubakiem, czynił gorliwie, podczas studiów nieco zarzucił ten zwyczaj pod wpływem jego ciotki, gdyż przekonywała go, że to czynność nieestetyczna, mówiła, zlizujesz furę bakterii, wirusów i wiele innych paskudnych drobnoustrojów, kto wie, gdzie taka blirwa trzymała wcześniej swą łapę. Nie lubiła ciotka kobiet, dla każdej znajdowała niewybredne określenie. Szczęśliwie zmarła, nim Fryz sprowadził do jej mieszkania Lilli.
- Zapraszam pana. Jestem Zenobia, proszę do mnie się zwracać pani Zenobio albo pani Zeniu, lubię to zdrobnienie, nigdy Zenka, nazwisko nieważne – powiedziała witając się z nimi i ruszyła przodem, ale odwróciła się, rzekła do Nieczuja:
- Jesteś, Gutek, wolny, dalej wszystko ja, wracaj do bazy.
Ten się ukłonił i z niezawodnym uśmiechem odwrócił się, pobiegł do samochodu, wsiadł, ale nie odjechał  od razu.
- No, mamy go z głowy – uśmiech pani Zenobii stał się bardziej czuły, mniej oficjalny, obiecujący.
Ona szła przodem, Fryz za nią wpatrzony w pośladki, które poruszały się z dystynkcją, w rytm jakiejś starej melodii.  Z niepohamowaną intensywnością przypominał sobie, czy kiedyś nie zetknął się z panią Zenią, jej pupą zwłaszcza, czy nie dotykał tych rozśpiewanych pośladków. Pani Zenia?… Znał kogoś o tym imieniu, a tę pupę, teraz gustownie okrytą bielą obcisłych  spodni, mógł niegdyś głaskać, pieścić,  a nawet całować – tak mu się wydawało. Ej, chyba nie, zwątpił, a jeśli, to była jeszcze nie tak melodyjnie ukształtowana, przeważała w niej niedojrzała  kanciastość. Czyżby świat był rzeczywiście tak mały, jak się mówi? Czyżby to była ona?...  To się zdarzyło podczas jego pracy w redakcji gazety…
Przerwał to zaczynające się wynurzać z jego pamięci wspomnienie, gdyż zatrzymali się i pani w zgrabnym damskim garniturku zaczęła wyjawiać plan pobytu pisarza Jerskiego w mieście, a zmierzającego po nagrodę, najważniejszą nagrodę literacką na tej nizinie – tak mówiono, unikając oficjalnej nazwy państwa, gdyż była w niełasce, albowiem postanowiono wszystko pozmieniać, czy miało to jakiś sens, czy zgoła żadnego, nieważne, miało być inaczej i szlus. Z nadaniem nazwy państwu zwlekano, z powodu wielu pomysłów, trudno się było zdecydować, który wybrać i zatwierdzić. Jedni chcieli utrzymać słowo Rzeczpospolita, inni optowali za Republiką, a jeszcze inni obstawali  za Archikracją. Żadne państwo nie nosi tej j nazwy – argumentowali.
- Proszę się udać do apartamentu, pierwsze piętro numer 102 – mówiła pani Zenobia - tam się wyciągnąć na łóżku, odpocząć po trudach  podróży, przespać się, odświeżyć, a po trzech godzinach zejść do restauracji na drugie śniadanie, potem zwiedzimy park rzeźb…
- Przecież jadę na uroczystość wręczenia nagród. Nie mogę się spóźnić, nie wypada.
- Spokojnie, mistrzu. Musimy czekać na udrożnienie trasy do Metropolii, słyszał pan o katastrofie… Opóźnią  uroczystość, nagrody nie zginą. I Archikrator jest w nie najlepszej formie, wybiera się do kliniki na operację… Tak to jest – Przywódca choruje, życie zwalnia, nawet wiadukt się zawalił, tamuje ruch, a niedawno go otwierali, asystowałam podczas przecinania wstęgi… Okres oczekiwania na wręczenie nagrody wypełnimy panu, mistrzu, specjalnym programem, pokażemy osiągnięcia. Dzisiaj ma pan zaproszenie na aperitif do klubu miejscowej bohemy artystycznej.
Słowo bohema zostało wyraźnie i czule zaakcentowane. Zapewne pani Zenia jest członkinią klubu, może to jakaś miejscowa poetessa – rozmyślał Fryz z niepokojem, idąc z kartą magnetyczną w ręku do wskazanego na piętrze apartamentu. Będąc na antresoli, zatrzymał się odwrócił, spojrzał w dół. Hol hotelu był pusty poza elegantką, która kazała nazywać się panią Zenobią lub Zenią. Stała tuż przy pierwszym schodku, jakby chciała podążyć za pisarzem, a on rzekł odważnie:
- Zeniu, my się przecież znamy. Przypomniałem sobie, jasne, kur zapiał, przecież to ty!  Co za przypadek!
W reakcji na to stwierdzenie pani Zenia pobiegła w górę, a zatrzymawszy się na podeście, który zmieniał kierunek biegu schodów, a tam stał Fryz Jerski zupełnie niezdziwiony reakcją kobiety, chyba wyczekując właśnie na takie pośpieszne podbiegnięcie. Objęła go czupurnie z wyczuwalnym podtekstem, całując w usta, mówiła przy akompaniamencie wzburzonego i posapującego oddechu:
- Jasne, znamy się, oczywiście, to nie przypadek nasze spotkanie. Tylko, na litość boską, nikomu nie mów! Nigdy się nie widzieliśmy, zapamiętaj, Fryzku. No, idź już – popchnęła go, bo gdzieś w dole rozległ się odgłos kroków wzmocniony przez radosny samczy śmiech.
Fryz pobiegł w górę, a pani Zenobia statecznie zeszła na parter, a tam otworzyła jedne z czterech drzwi, zamknęła za sobą ostrożnie, chyba starała się, aby nie klapnęły zbyt głośno.
Pisarz zdjął marynarkę, spodnie, koszulę, ściągnął bieliznę, chciał włożyć piżamę, nawet zerknął na neseser ułożony na specjalnym stołku, a całkiem o nim zapomniał, umieścił go w bagażniku i ostatni odcinek drogi przebył tam, gdzie go sam ułożył, nim usiadł na przednim siedzeniu samochodu. Pewnie Nieczuj go tu przyniósł albo kto inny, gdy wysłuchiwał planu pobytu w mieście, a informacja, że uroczystość została odłożona do czasu wyzdrowienia Przywódcy, a przede wszystkim usunięcia resztek zwalonego wiaduktu, rozkojarzyła mu myśli, czyniąc w głowie istny kociokwik, z którego wybijała się uporczywa myśl – a jeśli Prezes umrze, to  decyzja o przyznaniu nagrody zostanie unieważniona? A to pech, zawsze ten pech!
Rzucił się na łóżko nagi, nakrył kołdrą, chciało mu się pojękiwać, nawet płakać, bo przygniotła go myśl, co ja powiem Lilli, gdy nie dadzą mi nagrody, był pewny, że już ją ma, a tu taki pech. Pocieszył się, przecież Prezes wyzdrowieje, nie dadzą mu odejść, gdyż jego dzieło przebudowy kraju nie zostało jeszcze ukończone, ma na pewno świetnych medyków, światowej klasy, stać go.…
Przymknął oczy i pod powiekami pojawiły się kolorowe kółka, kwadraciki, jakieś tęczowe lśnienia… Przypomniał sobie raptem Zenię, chciał uciec od ponurych myśli. Ależ zrobiła się z niej elegancka dama, objawiła się moją nową rubensowską gracją - zachichotał ze swego konceptu. Śmieszne, ale wyszykowała się z tej chudej, nieco koślawej, ale o obłędnie łaknącej szparze, dostojna pani. Pamiętał - mimo nastoletniego wieku Zenki, mógł zaświadczyć, że znała wybornie tajniki miłosnych zabaw, niejednej go wyuczyła. A teraz cudo, elegantka, wyszlachetniała, a to był taki zyzol, pomyślał Fryz swe ulubione słowo, obdarzał nim osoby, które niekoniecznie lubił. Archikratora, nawet już wtedy, gdy stał się najważniejszą osobą w kraju, też nazywał zyzolem. Raz go zobaczył w telewizorze na jakiejś pokazówie i orzekł – zyzol, kur zapiał, ale zyzol, a niech to! Po relacjach pani Kwik o dziele Prezesa zweryfikował to określenie, nabrał szacunku dla Przywódcy, wprawdzie był to skromny szacunek, ale nie wypadało nazywać go zyzolem, zwłaszcza, że miał mu wręczyć nagrodę.
Rozmyślał, przypominał sobie, jak to było z Zenką. Znał dziewczynę z „Kuriera”, zatrudnili ją jako gońca, gońcównę, tak ją nazywali dziennikarze. Fryza wkrótce wyrzucili z gazety, poseł Marcin Gala go załatwił, bezpartyjny poseł, ale skurwysyn gorszy od tych partyjnych, co do tego Jerski nie miał wątpliwości, chciał mu to powiedzieć, ale nie trafiła się okazja. Gdy przestał być dziennikarzem, jego życie znowu biegło utartym, nieciekawym szlakiem – zamykał się w pracowni językoznawczej albo w swoim dwupokojowym mieszkaniu, czytał i pisał, właściwie wciąż się wprawiał w pisaniu, czasem szedł do baru, upijał się z przygodnymi obrzępałami, lubił towarzystwo  ludzi czymś dotkniętych, wykolejeńców. Stawiał im, słuchał ich pokrzywionych zwierzeń, za co go lubili, wielu imponował. Ale w mordę też dostał. A kobiety?, nie miał do nich szczęścia, rozglądał się za tymi łatwymi, bo żeby dłużej zabiegać o względy którejś pindy, nie był w tej kwestii ani trochę cierpliwy, szybko rezygnował. Łatwą była Zenka gońcówna, ale ta znikła z redakcji, z miasta, nikt nie wiedział, dokąd się wyniosła. Fryz, gdy odszedł z redakcji, jakiś czas włóczył się po wertepach swej młodości, nawet dzieciństwa, a gdy wrócił pod skrzydła językoznawcy, profesora Wacława C., szukał gońcówny, ale nie znalazł.
Czasem spotykał w barze Pluma. Stary redaktor przeważnie był bez grosza, a apetyt na wódeczkę mu nie przemijał. Utyskiwali na życie, na wszystko, co wokół nich. Plum mówił, po diabła było ci się mieszać do polityki, takiego gościa wcześniej czy później wykończą, jeśli chce być uczciwym, pisać prawdę. A prawda, co to takiego, prawda, mój drogi Fryzku, to wielkie gówno, nie warto jej służyć, bo ona cię wcześniej lub później zdradzi, ta prawda, za którą nadstawiałeś łba, okaże się fałszem, ordynarnym kłamstwem, w najlepszym wypadku manipulacją. Tak to jest mój drogi Fryzku. I radzę ci, jeśli wlazłeś w naukowe błazeństwa, to się tego trzymaj, ceniony językoznawca, dialektolog to nie jest żadna ważna figura, chyba że dla studentów, ale spokojny kawałek chleba, ja bym się, będąc na twoim miejscu, tego trzymał, powoli, systematycznie piął po szczeblach naukowej kariery. Ale ty, tak mi się wydaje, jesteś pechowcem, zawsze się coś ci przydarzy, wdepniesz w kałużę nawet  podczas suszy, a jeśli nie w kałużę to w gówno. Jesteś jeszcze młody, a ile razy już cię przeganiali? Ze studiów za co wyleciałeś? No, powiedz.
- Dałem w Dzień Kobiet pewnemu proletariuszowi najpierw kopa, potem w mordę. Bo z kijem atakował studentkę… Udało mi się zajść go od tyłu i poczęstować kopniakiem, odwrócił się, to go w mordę, ale dwaj inni mnie chwycili i wywieźli.
- Ty w Dzień Kobiet się tłukłeś? To fajne święto, popić można, baby wtedy są łaskawe, zachęcają do spożywania, a w innym czasie mają za złe, pieklą się. Prawdziwe socjalistyczne święto równouprawnienia.
- To ty, Plumku – byli na ty – nie wiesz, co się stało 8 marca roku  sześćdziesiątego ósmego poprzedniego wieku na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego?
- Wiem, wiem… I ty tam wojowałeś, po cholerę wmieszałeś się w tę zadymę, co ci z tego przyszło? Pogonili cię do woja, taki profit.
- Nie są to całkiem stracone lata. Jakiś zysk pozostał – przeżycia, kapujesz, kiedyś się przydadzą, tak sądzę.
Kufle stały przed nimi puste, Jerski zamierzał wyruszyć po pełne, ale redaktor miał inną sugestię:
- Weź po małej wódeczce. Albo od razu po dwie. Piwo mi już nie służy, w żołądku piecze. – A gdy Fryz wrócił od bufetu z czterema małymi wódkami i rolmopsami na zakąskę, bo ta była obowiązkowa, Plum zapytał:
- A z tej sortowni makulatury też nie odszedłeś z własnej woli? Pewnie cię wyrzucili, boś pechowiec.
- Zgadza się, pech. Bo ciebie spotkałem i popiliśmy. I na drugi dzień spóźniłem się do pracy. A tam już czekało na mnie wymówienie. Ale powodem nie było spóźnienie się do pracy, lecz - wyobraź sobie - zdrada tajemnic firmy. Wpłynęła skarga, że ujawniam, jakie książki ludzie oddają na makulaturę. Ten Molka, słyszałeś chyba, kto zacz - to panisko socjalistyczne, komuch patentowany, kurwa. Awanturował się, że go ośmieszyłem, a władze wkurwiły się za dzieła Lenina…
- Plotłeś pewnie, że ludzie przynoszą do skupu dzieła brodaczy i tego łysego? Tych z portretów? Molka też przywoził?
-Też. Po wyrzuceniu poszedłem do gazety, zostałem dziennikarzem. Podobała mi się praca żurnalisty, wyjazdy do różnych miejscowości, spotkania…
- I na twoje nieszczęście spotkałeś posła Marcina Gala – przerwał mu redaktor Plum.
- Ależ ja go nie widziałem na oczy. Naczelny wysłał mnie na dożynki do miejscowości, z której pochodził poseł. Ludzie mi opowiadali dziwne rzeczy. Potem prawdziwość tych opowieści sprawdziłem, pytając dwóch posłów, przyjaciół Marcina Gali. Przez dwie kadencje będąc posłem, nigdy nie stanął na parlamentarnej mównicy, dopiero pod koniec ostatniej – trwała burzliwa debata na temat skupu surowców wtórnych. W tamtym okresie był to palący  problem w kraju, którego nijak nie dało się rozwiązać. I w pewnej chwili Gala poprosił o głos, w ciszy wszedł na mównice i dobitnie, chłopskim głosem rzekł: - Odtwórzcie okna! I zszedł z mównicy. Posłów przez moment ogarnęła konsternacja, w ciszy przypatrywali się, jak ten niemy do tej pory poseł wracał na swoje miejsce, a gdy usiadł, ktoś zaklaskał, Spóźnione oklaski, ale przez to burzliwe, brawa trwały długo i na stojąco, okrzyki podziwu, aprobaty,, podchodzili do jego ławy, by poklepać go po schabach, marszałek musiał zarządzić przerwę, taki harmider nastał w sali plenarnej. Gala stał się bohaterem dnia. A potem z przyjaciółmi poszedł na wódkę opić sukces. IO zapłacił mandat, sikał bowiem tam, gdzie nie należało.
- I twój artykuł rozwścieklił posła.
- Jego dorosłych synów, zwłaszcza tytuł felietonu – Wiekopomne przemówienie posła Marcina Gali.
- Pamiętam, długi tytuł, ale dobry.. W redakcji była kupa śmiechu. Ja nieomal dostałem apopleksji, brzuch mnie rozbolał. I za to wyleciałeś. Jako kozioł ofiarny, bo przecież przepuścił ten tekst redaktor prowadzący, cenzor… Ty jesteś pechowiec, Fryzku. I poszedłeś do swego profesora po ratunek, zostałeś jego asystentem? I doktorantem.
Fajnie było na uczelni pod skrzydłami profesora Wacława C., chociaż wymagał wielogodzinnego ślęczenia nad tekstami. Niestety, profesor odszedł, znowu pech. Fryz odczuł jego odejście jak ponowną śmierć swego ojca, który nagle… I tych dwu tysięcy złotych nie zdążył oddać profesorowi. Ale redaktor Plum tego już nie był świadkiem, on wcześniej…
Umarł przyzwoicie w domu, kilka dni wcześniej pojednał się  z synem. Bał się za życia, że przytrafi mu się śmierć gdzieś w drodze albo w barze, padnę, ludzie będą mnie kopać, bym wstał, podniósł się – narzekał – pomyślą, żem pijany, a ja już… - zwykle nie kończył zdania.
Ze wspomnień Fryza wytrącił sygnał telefonu. Dzwoniła pani Zenobia, powiedziała czułym głosem:
- Za piętnaście minut oczekuję pana w recepcji – i po tych słowach wyłączyła się.
Skąd zna mój numer  telefonu, przecież nie podawałem, widać wiedzą o mnie więcej, niż przypuszczałem. I nagle przypomniał sobie, że ani razu nie zadzwonił do Lilli. Nocą nie chciał jej budzić, a w dzień tyle wrażeń, spotkań, odsypiał też noce. Czyżbym przestał ją kochać? - przestraszył się, ale teraz już późne rano, powinien zadzwonić, jednak na to potrzeba co najmniej dwadzieścia albo i więcej minut, bo Lilli nie da się spławić pięcio albo dziesięciominutową pogaduszką. Zadzwonię później, gdy będę miał więcej czasu. I raptem zdziwił się, to niebywałe, że ona nie zadzwoniła, Lilli nie była tak subtelna, na jaką wyglądała - gdy wzięła ją ochota, by z Fryzem porozmawiać, dzwoniła, nie biorąc pod uwagę, czy on akurat jest zajęty, śpi albo dotknęła go wena pisarska, telefonując, nie powinna jej rozpraszać. Trochę się jednak zaniepokoił, że Lilli dotąd do niego nie zadzwoniła, stało się co? Dał spokój niepokojom, musiał zejść do recepcji, czekała pani Zenobia, którą pamiętał jako gońcównę.
Podczas śniadania Fryzowi towarzyszyła tylko pani Zenobia. Menu było skromne – omlet, croissant, odrobina sałatki warzywnej, kawa. Dzięki kawie pitej powolnie skąpymi łykami dłużej byli sami. Jerski nieomal zapomniał, jaki jest cel jego podróży, chciał z panią Zenią być jak najdłużej. Szukał w jej oczach dawnego blasku zachwytu, który kiedyś spostrzegał przy  każdym z nią spotkaniu, podczas każdego zetknięcia. Teraz, owszem, jej wzrok był nasycony czułością, ale jednak co jakiś czas tężał uważnie, obserwowała go dyskretnie, ale dogłębnie, chwilami namiętnie, jakby chciała mu wyznać coś od serca. Jednakże jej ruchy, wyraz twarzy, były wytworne, pełne powagi, adekwatne do swej pozycji, tylko na moment stawały się przyjazne, a nawet beztroskie. Uśmiechała się oczywiście bezustannie, ale raczej urzędowo.
- Kochałem cię – szepnął Fryz i zdziwił się swemu wyznaniu. A w tym szepcie chciał upchnąć nadzieję, że z jej strony nic mu nie grozi, przeciwnie, zaopiekuje się nim, ochroni. Zawsze u kobiet szukał wsparcia, z Lilli  czuł się bezpieczny, ale jej z nim nie było, nawet nie telefonowała, więc całe swe oczekiwanie na osłonę przerzucił na panią Zenobię. Ufał, że jej pozycja w tym dziwnym świecie, którego zawikłanie odkrywał stopniowo i lękliwie, ona będzie mu sprzyjać. Jej dłoń okaże się pomocna. Wciąż nie opuszczało go przeczucie, że coś mu zagraża. Wprawdzie najpierw Nygel, a potem Nieczuj zostali oddaleni, ale miał wrażenie, że jest obserwowany, ktoś czyha, czeka na sposobną chwilę, by uderzyć. Ten filmik w sieci ukazujący sikającego Nygla i informacja, że wiezie pisarza, kto to zrobił, ktoś, kto za nimi jechał?  Rozejrzał się, w restauracji osób było niewiele – jakaś starsza para z młodą kobietą, pewnie ich córką, dwie młode kobiety, wyglądały na studentki, które wyruszyły w poszukiwaniu przygód, dwaj mężczyźni w średnim wieku. O, ci mogliby być… No, nie!, są otyli i nieruchawi, wyglądają na drobnych przedsiębiorców, którzy załatwiają jakieś interesy handlowe, rozmawiają z ożywieniem, zapisując coś na karteczkach. Chyba że to kamuflaż…
- Wychodząc z redakcji w tamten dzień nawet na mnie nie zerknąłeś, ja to wciąż pamiętam – pani Zenobia raptem zaczęła mówić przyciszonym głosem. -  A czekałam, że coś powiesz, zaproponujesz. Wiedziałam, co cię spotkało, chciałam ci pomóc, chociaż nie wiedziałam jak, ale byłam gotowa, by z tobą być, jakoś cię wesprzeć. Ty zniknąłeś. Też wyjechałam, jesienią podjęłam studia. Wkrótce twa osoba stała się dla mnie tęsknym wspomnieniem, czasem zjawiałeś się w snach, które wzbudzało uczucie żalu… Że coś pięknego nam umknęło.
Fryz zdziwił się tą niespodziewaną deklaracją, nie jej sensem, ale wiejącym chłodem, mimo że starała się używać słów czułych, ale przenikał przez nie zawód i niewątpliwie żal, że to ich rozstanie było tak nagłe, poniekąd brutalne. A może to we mnie jest ten chłód i się raptem objawił i zwielokrotnił?
- Kim ty teraz jesteś, kto ci polecił zadanie opiekowania się mną. I czy naprawdę zawalił się wiadukt, przecież tę przeszkodę można ominąć, policja w takim wypadku organizuje objazdy. Prezes zachorował, więc odłożono ceremonię wręczania nagród? Nie wierzę. Przecież on, Prezes, tak sądzę, nie raczyłby zaszczycić obecnością tak mało efektowną i nieważną uroczystość.
- Nie mów Prezes, lecz Archikrator, to oficjalny jego tytuł. Jeśli coś mu dolega, to wszelkie imprezy, które można odłożyć, przesuwa się na późniejszy termin. Wręczenie nagród jak najbardziej. Poza tym mylisz się, sądząc, że nie weźmie w tej gali udziału. Zapowiedział, że przyjdzie. I to właśnie ze względu na ciebie,  a właściwie z powodu twej książki. Był nią zachwycony. A wiadukt się zawalił, ale masz rację, można dotrzeć do Metropolii objazdem.
- Przeczytał książkę? – Fryz w tym pytaniu zawarł szczere zdumienie, można rzec, entuzjastyczny zachwyt faktem przeczytania jego książki przez tak potężnego człowieka.
- Nie sądzę, żeby przeczytał – ostudziła go pani Zenobia. – Owszem, przeczytał, ale tytuł. I go zachwycił. Wie, kim jest Chryzyp, bo filozofia to jego specjalność. I doszedł do wniosku, że śmiech filozofa ma wielką wagę. Reszty dowiedział się od swoich doradców.
- Zachwycił tytuł, powiadasz… - Fryz posmutniał, rozczarowanie na jego twarzy ujawniło się zdecydowanym cieniem. Jednakże za moment wypogodził twarz, chyba zlekceważył zawód spowodowany wiadomością, że Archikrator poznał tylko tytuł jego powieści, bo w istocie, pomyślał, po co mu znajomość treści tej książki? Czy moja powieść jest w stanie wywołać u Przywódcy tej niziny jakąkolwiek refleksję? Wątpliwe. On wie swoje i to mu wystarczy, by rządzić, przewodzić, karać i nagradzać. Wprawdzie nie znał go osobiście, wysłuchał zaledwie jego  kilka przemówień i doszedł do wniosku, że jest to utalentowany intrygant, potrafi zafascynować ludzi mało kumatych, udało mu się pociągnąć za sobą tłumy, które nie stać na refleksję, są zaczadzone propagandą, może kiedyś przejrzą na oczy, oby nie za późno. I w tym nie ma nic niezwykłego, zawsze tak było i tak będzie. Taki facet musi być mocny w gębie.
Fryz przypomniał sobie: - Nie powiedziałaś, droga Zeniu, czym się zajmujesz i kto ci polecił opiekować się mną?
- Polecił BIP, to chyba oczywiste. A czym się zajmuję, jestem do specjalnych zadań. Tyle mogę ci powiedzieć.
- Rozumiem, że tutaj spędzę dzisiejszą noc?
- Zapewne i następny dzień, tak jest zapisane w programie.
- Odwiedzisz mnie nocą w pokoju?
- Nie – powiedziała zdecydowanie, ale bez obrazy, nawet bez zauważenia niestosowności tego pytania.
- Zdarzenie na schodach, gdy szedłem do apartamentu,  było poniekąd obietnicą, że jest to możliwe.
- Niestety. Rozumiesz chyba, że pewne sprawy są nieodwracalne. Nie jesteśmy już tacy młodzi jak niegdyś, wszelkie porywy uczuć trzeba powściągnąć.
Podniosła się. – Chodźmy – powiedziała.
Fryz poszedł za nią, aczkolwiek niechętnie, wolałby jeszcze posiedzieć niż oglądać jakieś rzeźby, ale plan jego pobytu w tym mieście przewidywał oglądanie rzeźb w parku.
Wsiedli do samochodu, który stał w miejscu, gdzie Nieczuj zaparkował swoje auto. Usiadł z przodu lancii epsilon, prowadziła pani Zenobia. Przejechawszy główną ulicą zapewne kilometr albo półtora, minęli kilka przecznic, zatrzymała się na parkingu naprzeciwko parku. Wysiadła, Fryz  zrozumiał, że to tutaj, też opuścił samochód. Poszli aleją wykładaną dwukolorową, szarą i czerwoną kostką brukową. Ta czerwona układała się w trójkąty zachodzące na siebie, jakby się trzymały pod rękę, tworząc w ten sposób barwny szlak ku czemuś niezwykłemu. W parku oprócz starych drzew różnych gatunków z przewagą klonów i kasztanowców, stały przy alejkach ławki, kosze na śmieci. Fryz spostrzegł rosnący tuż przy alei jawor z pięknie rozwiniętą koroną, a w  głębi  parku rumienił się dąb czerwony, jakby się chciał schować zawstydzony swoją odmiennością od innych drzew. Dopiero gdy przeszli jakieś sto metrów, znaleźli się na dość sporej bezdrzewnej polanie - drzewa wycięto, pnie wykarczowano. Zgromadzono na niej rzeźby wykonane w drewnie. Przypominały dzieła  ludowych rzeźbiarzy zwłaszcza świątkarzy. Figury naturalnej wielkości przedstawiały postać Prezesa, czyli Archikratora w najróżnorodniejszych pozach i sytuacjach. Fajnie prezentowały się owe posągi – były wyrazem zacności modela i jego nieprzepartej dobroci. Na każdym z tych najbliżej stojących Fryz spostrzegł dobrotliwe uśmiechy, niewątpliwie budziły świetny nastrój u  przyglądających się osób. Archikrator nie był osamotniony – towarzyszyły mu rzeźby jego najbliższych współpracowników, członków Rady Nieustającej, Też uśmiechniętych dobrotliwie, patrzących zapewne z wielka wiarą w świetlaną przyszłość. Fryz poczuł w sobie tchnienie dobroci. I jakby wszelkie paskudztwa, z którymi zmagała się jego dusza, nagle go opuściły, pierzchły wniwecz.  Jeden z posagów Archikratora był wielkich rozmiarów, to prawie statua, z ręką wyciągniętą, wskazującą coś w dali, zapewne jakieś wielkie dzieło albo nieodległy, ważny cel, który ma się ziścić, upewniała ta ręka, że szczęście jest tuż, tuż. Jerskiemu skojarzyła się owa  figura z pomnikiem Kim Ir Sena, którą znał z fotografii, filmowych relacji. Oczywiście nie ujawnił tego skojarzenia, taktownie przemilczał. Był ciekaw, czy i na tym monumencie Archikrator też się uśmiecha, ale stamtąd, gdzie stali, niezbyt było widać, słońce oślepiająco zasłaniało twarz postaci Przywódcy.
 Były też rzeźby Prezesa siedzącego, biegnącego, z uniesioną rakietą tenisową, tańczącego, ale bez partnerki, przykucniętego chyba przy ognisku, bo obok leżały osmalone i nadpalone patyki. Jerski chciał policzyć te rzeźby, poznać ile jest podobizn Prezesa a ile pozostałych dostojników,  ale mylił się, nie mógł dojść do ładu, w końcu zapytał o to panią  Zenobię.
- Dokładnie czternaście Prezesów i siedem członków Rady, razem dwadzieścia jeden. Tyle, ile wieków liczy nasza era.
Fryz z uznaniem pokiwał głową i skomentował jednym słowem:
- Piękne. – I dodał: - A ten monument przypomina…
- Zamilcz, na Boga. Domyślam się,  co chcesz powiedzieć. Tak nie wolno. I się nie godzi. – A potem ciszej opowiadała i to z jakimś wewnętrznym rozbawieniem: - Kiedyś skradzioną tę rękę wskazującą cel naszych dążeń. Ona była przyklejona do korpusu klejem pattex. To mocny klej, a jednak wyrwali i wynieśli. Trzeba było dorobić nową, teraz jest przyczepiona na śruby. Założono też monitoring, czuwa policja. Nikt nie śmie nawet wejść na trawnik.
Fryz przyglądał się ludziom odwiedzającym park rzeźb, gdyż nie byli tu sami, ale wokół placyku, który okalał chodnik łączący się z alejami parkowymi, którymi przychodzili ludzie, a ci, co się napatrzyli na rzeźby, opuszczali park z uduchowionymi uśmiechami.
- Czy można podejść do figur, obejrzeć z bliska? – zapytał Jerski.
- To nie jest zabronione, ale niewskazane. Każdy taki ciekawski zostanie uwieczniony przez monitoring i kto wie, czy te zdjęcia kiedyś nie zostaną wykorzystane w jakiejś sprawie. Zauważ, że nikt z odwiedzających park nie wychodzi poza chodnik, a trawa nie jest zdeptana, wygląda jakby ją pomalowano zieloną farbą, nikt nie odważy się wejść, gdyż by ją zdeptał, znieprawił.
- Czyje to dzieło? I kto to sfinansował? Samorząd miejski?
- Też, ale głównym sponsorem był biznesmen i działacz krajowy. Zatrudnił kilku rzeźbiarzy ludowych, Archikrator zażyczył sobie, żeby to nie byli artyści zawodowi, lecz amatorzy. Ten biznesmen dał im jeść i pić, kwatery i chłopaki strugali. Jeden z nich, podobno wyrzucony z posady leśniczy, był głównym rzeźbiarzem, kierował pracami, wykańczał twarze, nadając im oczekiwany wyraz… Do sponsora tego parku jesteśmy zaproszeni na obiad, chce ciebie poznać, może nawet nagrodzi. Jest szczodry, to mecenas sztuki. Tę szczodrość zapewnia mu dobrze funkcjonująca firma eksport-import. Zajmuje się importem węgla – umilkła lekko zaniepokojona, jakby mimowolnie zdradziła jakąś tutejszą tajemnicę, ale pisarz nie domyślał się o co chodzi. Po chwili dodała: - Jest deputowanym do Rady Nieustającej. To członkostwo przynosi mu duże dochody.

Jerzy Żelazny

 

Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)