Wieczna eksmisja

Kategoria: proza Opublikowano: sobota, 29 październik 2011 Drukuj E-mail


Janusz Ryszkowski

Kiedy po raz ostatni odwiedziłem cmentarz w  Oleśnie – po czerwcowym zawale mam jeszcze kłopoty z oddechem i inicjacyjną frazą - długo szukałem jej grobu. A pamięć wyraźnie podpowiadała: z głównej alejki, tuż za krzyżem, należało skręcić i  po przejściu kilku kroków trochę się rozejrzeć, by znaleźć tabliczkę z nazwiskiem. Tymczasem bezradnie kluczyłem, co widać musiało zainteresować starszego mężczyznę, który przy okazałym granitowym grobowcu podlewał kwiatki.
- Pan czegoś szuka? – zapytał po prostu.
- Nie – odpowiedziałem szybko, by natychmiast się poprawić: - To znaczy tak. Daleka krewna... - Jak nazwisko – jego pomoc zaczęła mnie irytować. – Gdzieś tu musi być niedaleko – mruknąłem ni to do niego, ni to do siebie. Mogło to też z powodzeniem znaczyć, by nie wtrącał się w moje sprawy. – Sporo się tu zmieniło...- dodałem.
Starszy pan podniósł plastikowe wiaderko i zbierał się od odejścia. – Bo tu panie, zupełnie niedawno... dokwaterowywali – zaczął tajemniczo. - Jak rodzina nieboszczyka nie zapłaciła za następne 20 lat, to on otrzymał kogoś do towarzystwa, że tak powiem. Nie patrzyli nawet, czy chłopa kładą do chłopa, babę do baby – roześmiał się dziwnie.
- Co pan powie? – zainteresowałem się niezupełnie z czystej grzeczności.
- No i afera wybuchła – rozgadał się tamten. – Z daleka przyjechał syn, by na grobie matki świeczkę zapalić. A tu jej pomnika nie ma, jakiś inny postawiony. Leci do proboszcza. „Ktoś ukradł naszą matkę, nagrobek znikł” – krzyczał od progu. To mu nasz probościna zaczął tłumaczyć, że miejsce było już nieopłacone, a chętnych do pochówku w tym miejscu wielu, no to... Potem poszli na cmentarz, proboszcz pokazał mu miejsce, gdzie składowali rozebrane nagrobki. Znalazła się tablica... Ale nie to najgorsze było: na jego matce pochowano jakiegoś faceta. I jak u nas mądrze mówili, że po śmierci dupa nie rządzi, to żywy wpadł w szał. Wiesz pan, on sobie nawet przedstawił, że w jednym dole spotkali się dawni kochankowie. Jego matka nie miała czterdziestki, kiedy umarła. A tamten ponad 90... Przypomniał sobie, ten Argentyńczyk znaczy, jakąś tajemną opowieść rodzinną na ten temat. Przypadek połączył po śmierci tych dwoje.
- Coś takiego – wyrwało mi się chyba zupełnie szczerze. – I jak to się zakończyło?
- Nasz probościna mało zawałem tego nie przypłacił. Ale miał dokumenty; ogłaszał, że jeśli nie wykupi się miejsc na następne lata, to nagrobki zostaną usunięte. Tamten pomstował, że jego nikt nie powiadomił, ale formalnie nie miał racji....Ostatecznie w jednym miejscu są dwa nagrobki. Chce pan zobaczyć?
Gwałtownie zaprzeczyłem.
Mój rozmówca delikatnie zlustrował mnie wzrokiem. Co mógł wywnioskować, widząc faceta pod pięćdziesiątkę, w dżinsach i czerwonej sztruksowej marynarce, trudno powiedzieć. Pewnie nie dawało mu spokoju, że nie wpasowałem się na razie do żadnej układanki. Chłopina nie będzie mógł wrócić do domu i zakrzyknąć od progu: „Jakiegoż to gościa mieliśmy”. Oczywiście, tu mnie intertekstualnie poniosło, bo zacytowałem tytuł pewnej książki, dokładniej Miłosza o Świrszczyńskiej, ulubionej poetce wojujących feministek.
Odszedłem niespiesznie, mój rozmówca wrócił do podlewania kwiatów. Wczytywałem się z coraz większym trudem w nagrobne napisy; nazwiska nie nasuwały mi początkowo specjalnych skojarzeń. Powoli jednak napływały. Przypominały mi się różne epizody opowiadane przez mamę. Małkowscy... On był strasznym kobieciarzem, znikał nawet na kilka dni z domu, gdy przygruchał sobie jaką babeczkę, a miał do tego talent; najstarsza córka mówiła po wielokroć, że gdyby nie twarda ręka matki, to przekurwiłby całe gospodarstwo. Jego żona kilka razy pobiła jego kochanki i miała coś takiego w oczach, że nie tylko zwierzęta domowe od tego chorowały. Nikt nie wpuszczał jej do chlewa, gdy miał warchlaki, a często o to prosiła. Kwiczały przeraźliwie na jej widok, a potem traciły apetyt, nie jadły, nie rosły, i wnet padały. Mazurkowa dałaby sobie łeb uciąć, że za sprawą Małkowskiej, osunęła się z drabiną, gdy zrywała dorodne szmalcówki, które wyjątkowo u nich w ogrodzie obrodziły, gdy u zazdrosnej sąsiadki gruszek było jak na lekarstwo.
Zygmunt Roth... Był krawcem i trochę kulał. Miarę brał na oko i ponoć nigdy się nie pomylił. Pierwszy we wsi miał Syrenę, którą wygrał w losowaniu samochodowych książeczek oszczędnościowych. Nowym klientom (czasem przyjechał ktoś z miasta) lubił opowiadać anegdotę o mistrzu igły, któremu przyniesiono materiał na ubranie, a ten orzekł, że nie wystarczy. „U poprzedniego krawca wystarczyło, a jeszcze z resztek uszył dla swojego dzieciaka spodnie. To prawda, ale ja mam trzech synów”.
Nadal nie mogłem trafić na pomnik, teraz już mogę zdradzić, ciotki Marcjanny. Mama nazywała ją tak właśnie, choć mogła równie dobrze mówić do niej „babciu”. Była żoną mojego pradziadka Jana, tyle że drugą, a jednocześnie starszą siostrą mojej babci. Dość skomplikowane, prawda? Krócej mówiąc: mój dziadek i pradziadek ożenili się z siostrami. Starsza była młodą wdową, jej mąż został przysypany ziemią w okopach I wojny światowej. Nie zdążyli nawet razem dobrze wygrzać łóżka, bo powołano go wkrótce po ślubie do wojska.
Mniej więcej w tym samym czasie pradziadek został sam z sześciorgiem drobnicy, dwaj najstarsi synowie walczyli na froncie.  Kiedy kolejno przywoził dzieci z Westfalii (były w różnych przytułkach) do rodzinnego Oleśna, skąd wyjeżdżał na saksy, Marcjanna załamywała ręce: „Ile, Jan, ty dzieci tak naprawdę masz?”. Była dla tych młodszych surową, ale sprawiedliwą macochą. Do końca też opiekowała się pradziadkiem i była mu wierna. Co prawda, gdy żałoba minęła, widziano ją w miejscowej gospodzie przy kuflu piwa z  dziadygą, który przed trzydziestoma laty był jej chłopakiem, ale to już chyba bez znaczenia. Gorsze było to, że na starość manipulowała siostrzeńcami i pasierbami, mamiąc wizją spadku. Wreszcie sprzedała dom obcym, gwarantując sobie prawo dożywocia. Na kilka miesięcy przed śmiercią  zamieszkała u wnuka Daniela. Tam w niejasnych okolicznościach zniknęły jej pieniądze odłożone na okazały pomnik. Część rodziny do tej pory podejrzewa, że ich tak naprawdę nie miała.
Nie miałem pojęcia, czy ktoś wykupił jej miejsce na kolejne 20 lat?  Wracałem główną alejką. – I co, znalazł pan krewną? – zapytał  znajomy podlewający jeszcze  kwiatki.
- No, tak. Do widzenia... Zaczęły się kłopoty z oddechem.

Janusz Ryszkowski

portal LM, październik 2011