Trzy dwadzieścia dowodu na istnienie Boga

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 12 listopad 2009 Drukuj E-mail

Czesław Markiewicz


Trzy dwadzieścia dowodu na istnienie Boga


Beznadziejny nie wierzył w to, co o nim powiadają. Ale nie dochodząc jeszcze nawet do Rynku, przekonał się, że mówią prawdę. Kilku znajomych, rozpoznając go z bezpiecznej odległości, przeszło na drugą stronę ulicy. Akurat dzisiaj nie było tak zupełnie beznadziejnie. Miał w kieszeni trzy dwadzieścia. Najistotniejsze, że były to jego własne pieniądze - zarobione. Nędzna resztka z jakiejś fuchy, o której zdążył już zapomnieć.
Dochodziła trzynasta. Do piętnastej Beznadziejny musiał wykombinować, to znaczy pożyczyć, co najmniej sto złotych. Z tego pięćdziesiąt trzeba będzie odliczyć na borg w sklepiku pani Joli, bo już niczego więcej nie da bez gotówki - jak to warunkowo określiła. Resztę rozdysponuje Beznadziejna, czyli rozpisze wydatki na cały tydzień. To był plan minimum. Ale Beznadziejny ruszył w miasto po długim, wierzycielskim ukrywaniu się w domu, licząc na dużo więcej. Tym bardziej, że już od chwili przebudzenia powtarzał pod nosem:
Będzie dobrze.. I tak co piętnaście minut. Przed samym wyjściem zrobił wizualizację: wielkimi kulfonami wykaligrafował na kartonie formatu A4 - "Będzie dobrze!"
Wydawało się, że Beznadziejnemu wszystko sprzyja. Nawet pogoda. Świeciło słońce, aczkolwiek po raz pierwszy od wielu lat wyraźnie czuć było charakterystycznie świeży, wiosenny chłodek. Do niedawna, zaraz po marcowych mrozach, temperatura skakała niemal z dnia na dzień do dwudziestu stopni. Jakby ktoś wykreślił umyślnie z kalendarza wiosnę, jako formę przejściową, hybrydyczną – czyli podejrzaną.
O pogodzie Beznadziejny rozmyślał do momentu, gdy zidentyfikował idącego z naprzeciwka pierwszego znajomego. Kiedy był już gotowy do ataku, znajomy przeszedł na drugą stronę ulicy, dziwnie zainteresowany napisami na murze, usytuowanymi akurat na odwrócenie głowy. Scenka powtórzyła się w krótkim odstępie czasu.
Właśnie wtedy Beznadziejny przypominał sobie zgrabne zdanko o głodzie; że człowiek jest naprawdę głodny, gdy patrzy na drugiego człowieka jak na obiekt do zjedzenia. Natychmiast strawestował: człowiek jest naprawdę biedny, gdy patrzy na drugiego człowieka i myśli, ile ten może mu pożyczyć.
Beznadziejny już nie wzdychał po takich trawestacjach. Szedł w stronę Rynku po prostu twórczo zdesperowany. O życiu jako takim myślał wyłącznie pozytywnie. Wprawdzie był głodny, brakowało papierosów, ale miał w kieszeni te trzy dwadzieścia. Za każdym razem, kiedy o tym pomyślał, klepał się po kieszeni. Będzie dobrze – powtórzył, gdy kolejny raz znajomy umknął na drugą stronę ulicy.
Czy jest jeszcze ktoś w tym mieście, kto nie wie o mojej beznadziejności? – pytał w myślach. Może jestem przewrażliwiony? Może to przechodzenie na drugą stronę ulicy jest tylko zbiegiem okoliczności? – pocieszał się.
Powoli tracił poranny entuzjazm. Na szczęście, albo pechowo, nie spotkał nikogo znajomego. Przechodził wielokrotnie obok przyteatralnego ogródka piwnego, aż siedzący tam bywalcy zaczęli zwracać uwagę na jego podejrzane kluczenie. Zauważył to Beznadziejny i postanowił wydłużyć marszrutę do placu, na którym usytuowane były sądy: od grodzkiego, przez rejonowy, kończąc na apelacyjnym.
To była dobra decyzja. Już po pierwszym kursie natknął się na znajomego Adwokata. Kiedy ten rozwijał kwestię po grzecznościowym „Co słychać” Beznadziejnego, Beznadziejny analizował o czym i jak Adwokat mówi.
Beznadziejnemu brakowało jednego elementu do podjęcia decyzji. Gdyby w ciągu ostatniego roku spotkał Adwokata, gdziekolwiek, choćby raz, pewnie prośba o drobną, powiedzmy stuzłotową pożyczkę, miałaby szanse powodzenia.
Usiłował sobie przypomnieć jak zachowywał się Adwokat w czasach ich normalnych kontaktów. Znali się z Robotniczego Koła Młodych Pisarzy. Beznadziejny nie zapamiętał żeby Adwokat postawił kiedykolwiek niechby piwo, a był studentem prawa i zawsze miał kasę. Nikt nie wiedział, dlaczego znalazł się w tym Kole. Potem głośno było w mieście o błyskotliwych przegranych Adwokata w procesach miejscowych dysydentów. Po przełomie Adwokat zniknął z pierwszych stron gazet. I teraz, jak wynikało z tego, co opowiadał, pasł się na rozwodach.
Beznadziejny zapamiętał niezbyt pochlebne opinie o wierszach Adwokata. Oficjalnie poezja Adwokata uznawana była za reprezentatywną dla Robotniczego Koła Młodych Pisarzy. Beznadziejny, jako artysta, zawsze był lepszy od Adwokata. Brakowało mu wprawdzie jego wykształcenia i przebiegłości życiowej, ale wygrywał autentycznością – jak mówili redaktorzy oceniający na warsztatach ich wiersze.
Bez goryczy słuchał teraz Adwokata. I niech tak zostanie – pomyślał Beznadziejny, grzebiąc we wspomnieniach.
- A co u ciebie? - zapytał wreszcie Adwokat.
Beznadziejny nie dosłyszał pytania, skoncentrowany na ruchach ręki Adwokata szukającego po kieszeniach papierosów. Beznadziejny od rana nie palił. Już prawie zdecydował się na zakup papierosów, ale w kiosku nie było takich za trzy dwadzieścia.
- No, co tam u ciebie? - powtórzył Adwokat, wygrzebując z paczki papierosa.
- Normalka. Piszę, drukuję, wygrywam konkursy – skłamał Beznadziejny, częstując się papierosem.
- Żyć się z tego daje?
- Żyć? - zawahał się Beznadziejny. - Jakoś o tym nie pomyślałem – skończył, wciągając głęboko w płuca dym.
- I tego ci zazdroszczę, chociaż nie rozumiem! - krzyknął na pożegnanie Adwokat.
Beznadziejny kończył papierosa. Stał na Placu Sądowym, usiłując ustalić kiedy napisał ostatni wiersz. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu? Nie potrafił sobie przypomnieć. Ale wiedział dlaczego Adwokat nie przeszedł na drugą stronę ulicy. Pożytek z tego jest taki, że mam z głowy palenie, przynajmniej na dwie godziny – pomyślał, spluwając na chodnik. Lecz już po chwili żałował, że nie grzmotnął z grubej rury: „Adwokat, pożycz stówkę. Oddam przy okazji”. A potem to on, Beznadziejny, przechodziłby na drugą stronę ulicy, widząc nadchodzącego Adwokata. Jeden stres mniej – zbilansował klęskę Beznadziejny.
Do piętnastej została godzina. Beznadziejny był coraz bardziej zaniepokojony. Będzie dobrze – szeptał do siebie. Jeszcze trzymał fason i grzecznościowo kłaniał się dalszym, ledwie rozpoznawanym na osiedlu sąsiadom. Lecz już po pół godzinie gotów był zaczepić każdego, nawet najdalszego znajomego i wypalić na dzień dobry: „Potrzebuję pięć dych do jutra”. A jutro? Niech się dzieje, co chce – bił się z myślami. Nie mogę wrócić bez pieniędzy! - stwierdził z pierwszymi objawami paniki.
Obsesyjnie wracał do spotkania z Adwokatem. Taka okazja nie powtórzy się przez kolejny rok. Spokój! I jeszcze raz spokój! - próbował opanować rosnące rozedrganie. Właśnie! Muszę opracować jakąś strategię. Trzeba spuścić z tonu. Chociaż? Biedny człowiek ma do ocalenia tylko godność – przypomniał sobie powtarzaną przez matkę, jak przykazanie, formułkę. Ale tę sentencję bezrobotna matka przyswoiła sobie jeszcze przed wojną, podczas światowego kryzysu. Jak to się ma do jego biedy? W końcu doszedł do wniosku, że jest zwyczajnie głupi, a Beznadziejna ma za duże wymagania. Nie da się pogodzić fasonu z nędzą, jak dupy z batem. Uspokoiło go to na tyle, że przyśpieszył kroku i wrócił pod Ratusz.
Kiedy na zegarze ratuszowym dochodziła piętnasta, ktoś klepnął go z tyłu w ramię.
- Cześć Klapa! - zawołał siwy jak gołąb facet, wbity w nienagannie skrojony garnitur.
Beznadziejny stał z otwartą gębą, usiłując sobie przypomnieć skąd ten facet wie, jak go przezywano w harcerstwie.
- Nie poznajesz? Parówy nie pamiętasz?
- Pa-rów-ka...! - rozciągnął sylaby Beznadziejny.
Olśnienie nie wynikało z powodu przypomnienia sobie ksywki nieznajomego, ale z pojawienia się irracjonalnej okazji do pozyskania nawet trzech stówek, sądząc po jakości garnituru. Paróweczka – uśmiechnął się w myślach Beznadziejny.
- Jak nie pamiętam, skoro pamiętam. Co u ciebie? - zaczął, rozważając nową strategię.
- Super! Wyrywam sałatę na recyklingu w Niemczech, inwestuję w Polsce na giełdzie i buduję na Ukrainie. Po prostu super!
Beznadziejnego zatkało. Może by tak zapytać o robotę? - pojawiła się nagła myśl.
- A ty, dalej taki duchowy? - zarechotał gość w nienagannie skrojonym garniturze.
- Potrzebuję trzy stówy – wydukał Beznadziejny, tracąc poczucie rzeczywistości.
Znajomy z harcerstwa przestał się śmiać. Sprawiał wrażenie zupełnie zdezorientowanego.
- Trzy stówy... czego trzy stówy?
- Złotych – szepnął Beznadziejny.
- Żartujesz? Żartujesz! - sam sobie odpowiedział znajomy z harcerstwa i znowu roześmiał się hałaśliwie.
- Najpoważniej w świecie potrzebuję trzystu złotych – wycedził blednący Beznadziejny. - Oddam przy okazji – dodał na końcówce oddechu.
Facet cmoknął. Milczał. Przyglądał się Beznadziejnemu. Wyciągnął markowe papierosy, poczęstował Beznadziejnego, przypalił, sobie też przypalił, zaciągnął się, a gdy zażenowanie minęło, uderzył w inny ton.
- Widzisz, Klapa, nigdy bym nie przypuszczał, że przydarzy się taka okazja. Samo w sobie to jest warte kupę kasy. Trzy stówy, powiadasz? A widzisz! Tak to w życiu jest. W tym posranym harcerstwie, chciał nie chciał, czułem się jak pryszcz na dupie. A wiesz dlaczego? Bo ty zawsze byłeś lepszy. Wkurwiałeś mnie na sto dwa! A teraz ledwie mnie pamiętasz! Ja twojego lizusowskiego ryja zapamiętam do końca życia! Trzy stówy! Jest jeszcze sprawiedliwość na świecie! Wróciła mi wiara w człowieka. Wiesz co, dałbym ci te trzy stówy, ale są pewne zasady... – przerwał znajomy z harcerstwa.
Beznadziejny czekał. Dotarło do niego, że Parówa chce mu dać trzy stówy. Jest tylko problem z jakimiś zasadami.
- Zasady? - spytał bez mrugnięcia powieką.
- Gdybym dał ci kasę, upokorzyłbym cię. Kapujesz?
- To akurat zostaw mnie. Jakoś sobie z tym poradzę.
- Pewnie potrzebujesz dużo więcej, niż trzy stówy. Mam pomysł, dam ci... powiedzmy trzy dychy. Co ty na to?
Beznadziejny spojrzał na ratuszowy zegar. Dochodziła szesnasta. Beznadziejnemu zrobiło się gorąco. Przesunął dłoń po czole. Była mokra od potu. Czuł jak krew wali mu w skroniach.
- Trzy dychy, Klapa – znajomy z harcerstwa delektował się przezwiskiem Beznadziejnego.
- Spierdalaj! - krzyknął z godnością Beznadziejny.
Nie czekał, co odpowie, jak zareaguje Parówa. Odwrócił się i ruszył w kierunku Teatru. Szedł chwilę, po czym zaczął biec. Minął Teatr, Muzeum, Redakcję Gazety. Zatrzymał się przed Kościołem. Był zlany potem. Jakby nagle nastało upalne lato.
Beznadziejny stał przed głównym wejściem do Kościoła pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela. Uspokajał oddech i myśli. Znowu był zły na siebie. Po co zareagował tak gwałtownie? Mogłem przecież udać, że doskonale pamiętam faceta, mogłem nawet przytoczyć jakąś lizusowską historyjkę! - karcił siebie w myślach. Ale naprawdę nie kojarzył kolesia w garniturze z żadną życiową sytuacją. Poza tym on sam, Beznadziejny, niczym się w harcerstwie nie wyróżniał! Zaczął podejrzewać, że pomylono go z kimś innym. Skąd w takim razie znał przezwisko Beznadziejnego? On sam nie zapamiętał żadnego Parówy. Z innej zaś strony, skoro gość miał taką fobię z wczesnych lat? Co z tego, że miał full kasy? Zadawniony kompleks jest jak kamień w bucie, jak ciarach w dupie – pocieszał się Beznadziejny. Skoro tak, to niechaj tak zostanie, bo jego nie dotknęły żadne freudowskie problemy w dzieciństwie. W tym sensie miał spokój.
Ciągle jednak nie zdobył, nie skombinował, nie wydębił ani złotówki! Był głodny i bardzo chciało mu się palić. Pojawił się istotny problem – co kupić za ostatnie trzy dwadzieścia: tańsze fajki czy dwie porządne buły? Przecież za trzy dwadzieścia Beznadziejna nie zrobi obiadu! Chociaż diabli ją wiedzą. Może coś z torebki, z ziemniaków? Ale i tak Beznadziejny pojęcia nie miał ile co kosztuje.
Zrobiło się tak gorąco, że przed rozstrzygnięciem dylematu palić czy jeść postanowił wejść do chłodnego Kościoła.
Nie miał żadnych intencji. Tym bardziej duchowych. Bóg był ostatnim, który mógł cokolwiek pożyczyć Beznadziejnemu. Zresztą, chyba nie lubił Beznadziejnego. Beznadziejny chciał tylko ostudzić emocje.
Główne wejście było zamknięte. Zdziwiło to Beznadziejnego. Przeszedł do bocznych, otwartych, drzwi. Jednak w zamku tkwił klucz. Niby bez różnicy, ale Beznadziejny nerwowo analizował szczegóły. Nagle opanowało go jakieś nienaturalne wyczulenie na subtelności – mało istotne w jego obecnej sytuacji.
Odruchowo zanurzył dłoń w kropielnicy. Była wyschnięta. Nie wiedział dlaczego wsunął palce do marmurowej niecki. W kościele nie bywał od lat, ale utkwiła mu w podświadomości ta rutynowa, uświęcona wodą czynność. Przeżegnał się, tak samo bezwiednie. Wejście do nawy głównej blokowała zamknięta na kłódkę krata. Po obu stronach przedsionka dostrzegł dwa ołtarze: Matki Boskiej i Ukrzyżowanego Chrystusa. Patrząc na twarz Maryi przypomniał sobie Beznadziejną. Wybrał ołtarz bliższy. Klęknął pod krzyżem bez chęci modlitwy. To był kolejny odruch Beznadziejnego.
Na wprost niego stała wielka skarbonka. Bezmyślny wpatrywał się w owalny otwór na metalowej pokrywie. Uwagę zwróciło też słabe zabezpieczenie. Wystarczy mocniej ruszyć wiekiem, a mała kłódeczka z pewnością puści – myślał z premedytacją. W środku musiały być przecież jakieś pieniądze!
Beznadziejny obejrzał się za siebie. Oprócz nieruchomych spojrzeń Jezusa i Matki Boskiej nic nie zakłócało spokoju. Jednak Beznadziejnego przeszył dreszcz. Bał się. Bał się realizacji pomysłu. Chyba jednak nie miał wyjścia – skoro już o niczym innym nie myślał. Począł bezwolnie szacować zawartość skarbony.
Wstał z klęczek. Jeszcze raz dokładnie spenetrował wzrokiem pomieszczenie. Westchnął głośno. Westchnienie odbiło się dziwnym echem w pustce kościelnego przedsionka. Zrobiło to na Beznadziejnym złe wrażenie. Pochylił się nad wiekiem skarbony, próbując zerknąć w otwór.
- To na biednych – usłyszał za sobą.
Odwracając się potrącił Starca stojącego za nim i odskoczył pod klęcznik. Staruszek zauważył panikę Beznadziejnego.
- Wystraszyłem pana. Przepraszam – powiedział, patrząc Beznadziejnemu głęboko w oczy.
Beznadziejny nie wytrzymał tego spojrzenia. Wydawało mu się, że Starzec przejrzał go na wylot.
- Bieda jest taka okrutna, że liczy się każdy grosz – kontynuował Starzec.
Beznadziejny milczał, wciąż uciekając wzrokiem. Wreszcie ich spojrzenia spotkały się po raz drugi. W oczach Starca wyczytał pytanie. Beznadziejny nie potrafiłby zwerbalizować jego treści, ale czuł, że Starzec pyta.
- Kim pan jest!? - zaatakował, broniąc się, Beznadziejny.
Starzec tylko się uśmiechnął. Beznadziejnego opanował przejmujący smutek. Znowu poczuł dreszcz. Gdy otrząsnął się, poruszając gwałtownie całym ciałem, w kieszeni spodni zabrzęczały monety.
- O! - zareagował Starzec.
Teraz Beznadziejny uśmiechnął się. Lecz nie był to zagadkowy grymas, jakim uraczył go wcześniej Starzec. Uśmiech Beznadziejnego wyrażał raczej niewytłumaczalne przygnębienie.
- Raz dasz, dwa razy bierzesz – ciągnął Starzec.
Beznadziejny trochę ochłonął, kojarząc sentencję Starca z biznesem. No tak – pomyślał panoramicznie.
- Jeśli o to chodzi, nie ma sprawy – odpowiedział.
Wygrzebał z kieszeni trzy monety i powoli, za każdym razem spoglądając najpierw w owalny otwór skarbony, później w oczy Starcowi, wrzucał je po kolei do środka. Dwa złote opadło wydając szelest uderzenia o coś papierowego, złotówka odbiła się z brzękiem od innej monety, natomiast dwudziestogroszówka opadła na dno w zupełnej ciszy. Beznadziejny precyzyjnie analizował okoliczności pozbywania się ostatnich pieniędzy. Podsumował, że to zła wróżba. W przeszłości nie pomagało mu w pomnażaniu zasobów nawet zwyczajowe wkładanie do pustego portfela łuski wigilijnego karpia.
- Módlmy się – szepnął Starzec, klękając przed obrazem Matki Boskiej.
Beznadziejny bez zdziwienia ukląkł obok Starca. Lecz nie modlił się. Nie dlatego, by nie chciał. Po prostu nie potrafił. Nawet znana niegdyś modlitwa „Ojcze nasz” zaginęła w pamięci. Schował więc twarz w dłoniach, przymknął oczy i udawał, że coś szepce. Kiedy uznał, że skończył, podniósł głowę i osłupiał. Starca nie było. Zniknął. Beznadziejnego ogarnął lęk: nie słyszał żadnego poruszenia na klęczniku obok, żadnego szurnięcia butami, sapnięcia, a tym bardziej zgrzytu kościelnych drzwi.
Stał na przecięciu nieruchomych spojrzeń Jezusa Chrystusa i Jego Matki. Z pustymi kieszeniami, burczeniem w brzuchu, tytoniowym łaknieniem i ogólnym mętlikiem w głowie. Było grubo po szesnastej, nie miał ani grosza, a w domu czekała wściekła Beznadziejna.
Jeszcze długo tak stał. Myśli o skarbonie, Starcu i Beznadziejnej z wolna niknęły – a on sam zdawał się zanurzać w pustce przestrzeni, odczuwając przy tym niepojętą ulgę.
Wychodząc zatrzymał się przy kropielnicy. Odkrył ze zdumieniem, że jest wypełniona wodą. Umoczył czubki palców prawej dłoni i przeżegnał się.
Z kościoła wyszedł rozpromieniony. Wiedział, że oto otrzymał dowód na istnienie Boga. Nie pojmował tylko, który ze znaków, które z wydarzeń symbolizowały ten dowód. Ale wiedza ta nie była mu teraz potrzebna. Do podjęcia decyzji wystarczyło mu silne przeświadczenie.
Zrozumiał. Lecz nikt poza mną nie zrozumie – myślał z przekonaniem. W podjęciu decyzji nie przeszkadzało mu nawet bicie kościelnych dzwonów, ani ryk syreny karetki wyjeżdżającej z pobliskiej bazy pogotowia ratunkowego. Nikt i nic nie mogło odwieść go od tego postanowienia.
Postanowił nie wracać do domu. Już nie wracać. W ogóle.

Latarnia Morska nr 1/2006