Kwiaty i pistolety (fragmenty rozproszone)

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 21 styczeń 2010 Drukuj E-mail

Marta Kucharska


Mamy sprane, dresowe bluzy i na plan dworcowej stacji wchodzimy w momencie, gdy kula słońca ledwo przebija się przez chlorowane niebo. Nie wiem czy wiesz, ale mieszkamy w kraju, w którym jedyna synteza jaka zachodzi, to między atomami wodoru i siarki, reszta to rozpad: kawałki dachówek, plastikowe butelki wysypujące się z metalowych koszy, jakieś zardzewiałe pręty, dziurawa blacha i rulon podartej papy przy popękanym murze, na którym ktoś napisał: Jolka, kurwo, wróć. Ogólnie, z dnia na dzień jesteśmy coraz bardziej zdesperowani, słodki od ołowiu deszcz przecieka między naszymi palcami, które są szorstkie jak pumeks i brudne od cytrynowego soku z promocji. Stąd czasem ślinię papierek, a potem staram sobie wyobrazić jakieś miłe zdarzenie, na przykład dzień, w którym zaczęliśmy się dotykać, w którym nasze języki były ciepłe jak prażona kukurydza i cieszyliśmy się z tego, że buczynowy las był tak ogromny, a twoja mapa kupiona w kiosku w Ustrzykach, rozkleiła się, gdy wylałam na nią herbatę. Tak, więc siedzę na betonowych schodach i wyobrażam sobie miłość, czasem otwieram dłonie i odwracam je w stronę anemicznego słońca, tak jak robią to ludzie w kościele, gdy się modlą o ratunek; wtedy tacy ludzie marszczą się jak owoc morwy, ale ich dłonie ogromnieją do wielkości winylowych płyt. Więc siedzę, ślinię papierek i w pewnym sensie się modlę, modlę się bardzo intensywnie aż na policzkach pojawiają się cząsteczki chlorku sodu, takie trochę większe i trochę przypominające łzy, ale nie, no bo przecież nie płacze się bez powodu. Przecież jest ładnie: bordowe wagony przypominające bydło skubią spieczoną trawę, z żeliwnego kranu cieknie żółta woda i  myślę, że ta woda jest święta, że tu wszystko jest zajebiście świetne, prócz mnie.

To jest nasza fosforyzująca planeta, nasz twardy dysk, na który się wgrywamy: niebieskie tramwaje, cmentarze armii radzieckiej, hipermarkety oblepione plakatami z napisem „promocja”, czerwone budy z knyszami i zielono-żółte, zakratowane kioski, robokopy obrośnięte porostami ustawione na obrzeżach parków, wydmy rdzewiejącego żelastwa, nad którymi nie zawsze widnieje tablica „skup złomu”, dużo nowego szkła odbijającego srebrne jak dyskotekowa kula słońce, socrealistyczne bloki i wznoszące się imitacje Manhatanu, gotyckie kościoły, przed którymi rytmicznie kiwają się Cyganki, zbierające monety do jakiegoś plastikowego opakowania po margarynie, dworce, na których śmierdzi moczem, granatowe volkswageny i polonezy z glinami, monopolowe, gdzie zaopatrujemy się w wódkę i plastikowe kubeczki, kluby, gdzie kupujemy kiepską marihuanę, górka porośnięta trawą i strzykawkami, foliowe chmury i koncertowe, wyziębione hale z oślepiającymi rzędami halogenów.. i my -  osmarkani czymś zielonym, może trawą a może sokiem o smaku kiwi, pijący z butelki czystą na drewnianej ławce, spędzajacy czas na jeżdżeniu autobusami albo gruchotem Trabanta, albo, gdy wszystko idzie źle, na gapieniu się w ścianę i wyczekiwaniu na ruch ze strony słońca, jakbyśmy grali z nim w szachy. Tak, tworzymy nieco pojebany dywizjon, który zamiast karabinów maszynowych i bazuk używa markera, kawałka kartonu i kciuka, tworzymy zakon braci i sióstr mniejszych, utrzymujący się ze zbioru konopii, grupę nieco zanemizowanych dawców truskawkowej krwi, stowarzyszenie frajerów, odstępujących za ciężko zarobione pieniądze waniliowe shake’i bilety na mecz Polska-Anglia, partię przyjaciół benzodiazepiny, o przekonaniach nieco anarchistycznych ale nigdy faszystowskich, w naszym programie wyborczym dominuje potrzeba instalacji słońca na każdym rogu ulicy i rozbudowa autostrad w kierunku betonowego nieba, i oczywiście obniżka cen alkoholu. Zaciągamy się kwaśnymi spalinami, zapachem gorącego oleju, asfaltu i butaprenu, a potem idziemy na wały to wszystko zwymiotować. Rzeka ładnie kołuje w kłującej trawie, cytrynowe światło odbijające się w niej wzrusza nas głęboko, aż musimy zapłakać.

***

Stoimy przy otwartym oknie, zaciągamy się powietrzem, które pachnie ciepłą i wilgotną ziemią, zawilcami, które za chwilę rozsypią się jak białe kulki prażonej kukurydzy w naszym lokalnym kinie, kępami traw miękkimi jak małe kotki. Zastanawiam się czy coś takiego może doprowadzić cię do erekcji, bo mnie chyba by doprowadziło, tak myślę sobie, zwłaszcza po tym jabłkowym winie, którego pustą butelkę wyrzuciłeś w brzozowy zagajnik. W końcu nie wytrzymuję i pytam się ciebie o to, Magda wybucha śmiechem a ty nie patrząc na mnie odpowiadasz „mała, daj spokój”, a Trabant na to, że u niego to możliwe, ale tylko na autokomisie albo czymś podobnym, gdzie jest dużo solidnej blachy, tłustych od oleju silników, chłodnic, turbin i tego typu pierdół. To znaczy „tego typu pierdół” to już mój dodatek oczywiście. No i tyle, no i dalej gapimy się przez opuszczone z trudem, rdzewiejące w miejscach złączeń okno, czasem wyciągamy chude ręce, pachnące szarym mydłem, bo tylko takie jest w pociągowym kiblu, albo papierosami, a najczęściej jednym i drugim, i chwytamy drobinki kurzu albo cząsteczki węgla albo kwaśniej siarki, jakie niesie ze sobą wschodni wiatr. Ten wiatr plącze nam też włosy gdy bardziej się wychylamy, wtedy czuję, że jest silny jak z takiej metalowej dmuchawy, która stoi w magazynie u dziadków, jest prawie tak silny, wyobrażam sobie, jak podmuch uderzający ze startującej srebrnej rakiety z amerykańską albo chińską flagą, bo my własnych na całe szczęście nie mamy. My mamy za to rozjebaną kolej i sny, które nie pozwalają nam zasnąć, i tanie papierosy, które mają podrożeć, a którymi strzelamy z rozpędzonego pociągu w wilgotne gałązki czarnego bzu i wierzby, na których wiszą aluminiowe torby, papiery, jakieś przywiane kolorowe szmaty. I jeszcze mamy dziurawe serca, a kiedy kolej zwalnia na niebie zauważam podobną dziurę, tyle, że większą,  szerokości pięćdziesięciocalowego telewizora. A z tej dziury – promienie barwy cytrynowego soku i fale magnetyczne, na które nie zważamy, bo przyciąganie ziemskie jest jeszcze większe.

***

„Wyobraź sobie zielono-różowe niebo” zapisuje na odrapanej ścianie nad twoim bordowym tapczanem, a dzień później, gdy jedziemy z Maryśką i Trabantem na koncert zauważam, że lampy w autobusie, które akurat są umieszczone nad nami, mają właśnie te dwa kolory, to znaczy różowy i zielony. I szkoda, że jest dzień, myślę sobie, że teraz się nie świecą, poczułabym jak to jest być w takim niebie, ale brakuje mi odwagi, by poprosić kierowcę, który klnie na używane, szwabskie wycieraczki, by je włączył. Dopiero pod koniec trasy pytam się go, czy wieczorem też ma kurs, i zapisuję na ręce godzinę odjazdu. No a potem, gdy wysiadamy z autobusu na dworcu, gdzie piętnastoletnie dziewczyny sprzedają podrabiane perfumy, 15 zł za sztukę, i gdzie grupa cyganów gra jakąś smutną melodię na akordeonie i gitarach, widzę, że autobus jest też pomalowany w te dwa kolory, ma różowo-zielone pasy i dziwię się, jak mogłam tego wcześniej nie widzieć. A na sam koniec, ale to już gdy jesteśmy w zardzewiałym tramwaju, którego rzuca na zakrętach, mówisz mi „patrz” i słodkim od ketchupu palcem pokazujesz sklep, gdzie wystawa jest utrzymana właśnie w tych dwóch kolorach, gdzie na szybie ktoś nakleił litery, z czego górna połowa jest zielona, a dolna różowa, no i wtedy, to już tak na bank wiem, że właśnie jestem na miejscu, w zielono-różowym niebie, na które nigdy nie zasłużyłam ani nigdy nie zasłużę, jak na to słońce, które szeleści cicho między pączkującymi drzewami i pada przez tłuste od spalin gałęzie na nasze ubłocone buty i dziurawe spodnie albo na ten wiatr, którego mamy pełno we włosach, jeszcze więcej niż pianki czy lakieru, który jest takim drobnym deszczem i po którym kicham, jakbym nawąchała się z tobą tabaki.  No i tyle o różowo-zielonym niebie, które przesuwa się nad kłującymi trawami i szarymi blokami, z których odpada tynk; pod którym nago czytamy sobie wiersze o coca-coli albo cheesburgerach i kochamy się tak naiwnie, że ciągle przypominamy zdziwionych malców, odkrywających niezmienne prawa fizyki.

***

- Jak myślisz, jak długo uda nam się tak nie zwątpić w to cholerne światło? – pytasz, leżąc na łóżku obok, w samych tylko skarpetkach i z ręką w torbie cebulowo-serowo chipsów. Nie odpowiadam, bo cały czas mnie mdli, zamiast tego chowam głowę w poduszce i zostawiam na niej rozmazany, granatowy makijaż i kawałek szminki w kolorze malin. Maryśka jeszcze tańczy na stole, ale ruchy ma coraz wolniejsze, i przypomina to głos na zdartej kasecie, ma-ryś-ka-jesz-cze-taaa-taaa-tań-czyy-na-stoo-o-lee, jej bateria nieuchronnie się wyczerpuje i wiem, że za chwilę z niego spadnie, przewróci się na podłogę pełną poprzewracanych butelek, lepką od rozlanego czerwonego wina, ale nie mam siły jej ostrzec. Trabanta też nie ma, bo siedzi w toalecie, dobiega nas znajomy bulgot; Magda siedzi w kącie i patrzy ślepo w ścianę oklejoną plakatami Nirvany i Rolling Stonesów, i na kawałek zerwanej brązowej zasłony, w której kilka godzin temu wypalała papierosami dziury. A potem dzwoni telefon i nikt z nas nie ma siły go odebrać, i przypominamy zmięte prześcieradła, które leżą na dnie plastikowego kosza w kolejce do prania, tak, zrób coś, byśmy znowu byli czyści, myślę, i gdy zamykam oczy, mam przed sobą widok rozwieszonego na sznurze prania, przez które przelatuje delikatny wiatr i cząsteczki żółtego słońca, i zapach świeżo skoszonej trawy. A potem do pokoju wchodzi Trabant, potrąca nogą opróżnioną butelkę i ściaga ze stołu Maryśkę, przewracają się na zaśmiecony papierami materac, Trabant kładzie głowę na brzuchu Maryśki i natychmiast zasypia. I teraz już jesteśmy zupełnie martwi, i przypominamy martwe gołębie na chodniku, zabite sarny po wybuchu czarnobylskiej elektrowni jądrowej, i jesteśmy tym przerażeni.

***

Jesteśmy agencją towarzyską, grupą wschodnich dziwek na usługach słońca, gotowych zrobić wszystko za byle jaskrowożółty promień liżący spuchnięte wargi, za byle energetyczną falę, która poruszy nasze delikatne, skurwione serca, bo taka u nas obowiązuje waluta, takie są banknoty: walące po oczach halogeny, długoterminowe jak rolka papieru toaletowego żarówki firmy Osram, błyski fleszy skradzionych cyfrowych aparatów, i niebieskawy blask, jaki bije od ekranów telewizorów w mediamarkcie, i turkusowy, fosforyzujący, od plastikowej Matki Boskiej. Tak, jesteśmy bandą dziwek, tyle, że pracujemy w trochę innych godzinach i nie robimy konkurencji, i byle zza betonowych chmur pojawi się złota, wypucowana maska słońca, a my już podciągamy ubłocone nogawki, tak wysoko jak się da, pokazujemy chude uda i odsłaniamy pokryte granatowymi tatuażami ramiona.
- A teraz taniec na rurze! – krzyczę do Maryśki, a ona na to że no problem,  bo oferta jest full-wypas ze wszystkimi bajerami, tylko pod warunkiem, że będziemy się poruszać w ciepłym blasku halogenów, albo pod srebrną dyskotekową kulą, tak jak kiedyś zrobiliśmy to w windzie, w środku zimowej sesji. To znaczy windę w akademiku zaadaptowaliśmy pod mini-klub, okleiliśmy ją srebrną folią, przyczepiliśmy do sufitu kolorowe, migające światła, jakieś balony, włączyliśmy dyskotekową muzykę z osiemdziesiątych, rozumie się, jakiś Michael Jackson na przemian z pedalskim Modern Talking i Madonną, i mieliśmy najbardziej zajebisty klub w mieście o nazwie „Białe skarpetki”, bo tylko w takich wpuszczaliśmy. No ale się skończyło, teraz jesteśmy na leśnej polanie, w kłujących trawach i Maryśka może do woli tańczyć pod otwartym niebem, które stopniowo na jej widok się otwiera, bo nasza miłość jest szczera, i już po kilku minutach mrużymy oczy od cytrynowego słońca.

***
 
Siedzimy pod rozoranym popielatymi kadłubami samolotów niebem, na dachu czteropiętrowego socrealistycznego bloku, z którego odpada tynk. Mamy ze sobą dmuchane materace i śpiwory, i butlę z gazem z przykręconym metalowym palnikiem, na którym gotujemy w garnku wodę. Z odtwarzacza płynie Joy Division, a potem the Doors. Magda wrzącą wodą zalewa żółty i słony, sproszkowany syf o smaku pikantnego kurczaka czy rosołu z curry.
- Dziś będziemy tu nocować, juhuu!! – krzyczy Maryśka, zaciągając się papierosem, a potem rzuca z dachu na ulicę kwiatki wrotyczu, to znaczy te żółte kulki, których narwała przy torach. Tak, dziś będziemy tu nocować – powtarzam w myślach – pod stopniowo gasnącymi gwiazdami, przykręconymi do pomalowanego granatową farbą sufitu, z widokiem na milky way i gipsowy księżyc, i zardzewiałe satelity, fotografujące nasze chude ciała. Bo tak wygląda nasza samorealizacja, samoświadomość i okruchy naszej spranej jak podrabiany jeans wolności: kilka tanich win i miłość na zaśmieconym igłami boisku albo tylnym siedzeniu samochodu, lektura Kerouaca podczas jazdy przez pola cukrowych buraków, pomarańczowym pociągiem i bez biletu, drobne kradzieże i nocowanie na dworcu albo miejskim trawniku z wbitą tabliczką ze stosowną uwagą. I mimowolnie przypomina mi się zdanie Czarnego  „jesteśmy dziećmi systemu, który uniemożliwił nam jakikolwiek bunt”. Bo niby wszystko gra, osmarkany zieloną rdzą pomnik Stalina wyjechał na złomowisko, odjechały czołgi i niebieska Nysa z napisem milicja, a my w cudownie kolorowych strojach przemierzamy kilometry hipermarketów, gdzie za odpowiednią sumę można dostać wszystko, a jak nie wszystko, wystarczy w googlach wpisać odpowiednie hasło, i już otwierają się wirtualne złoża surowców, porno i elektroniki. I w ogóle jest cudownie bezpiecznie: nosimy plecaki z pomarańczowymi odblaskami, GPSy, które mierzą nasze kroki, telefony komórkowe o coraz lepszym zasięgu. Więc, pytam Trabanta po pierwszej butelce jabola, skąd nasz depresyjny nastrój, no skąd?

***

Oh, jacy jesteśmy głodni, jak biednie wyglądamy w tym zielonym powietrzu, które nas osmarkało. A przecież chcieliśmy być jak napompowane helem balony, jak wypaśne knysze z kapustą, wieprzowiną, kukurydzą i resztą syfu, polane białym sosem, jak załadowane ciężarówki, sunące z zabronioną prędkością po gorącym asfalcie. Wreszcie jak ogniste anioły, angle of fire jak w grunge’owej piosence, w kraciastych flanelowych koszulach i wiankach splecionych z rdzawych traw, wirujące w purpurowym powietrzu zachodu jakby były naćpane, zasypiające nago pod rozgwieżdżonym niebem.
- Mamy mało czasu – mówi Trabant, siadając za kierownicą – zresztą i tak kiedyś się rozbijemy. – Włącza silnik i rusza na pełnym gazie, aż koła przez chwilę boksują. I pędzimy na złamanie karku, migają nam zielone drzewa, zakurzone znaki, betonowe mosty i pachnące mułem rzeki, stacje benzynowe, pola słoneczników i kukurydzy, kołyszące się łany zboża.
- Gdzie robimy najbliższy przystanek? – pytam, choć nie wiem nawet, dokąd tak naprawdę jedziemy, ktoś powiedziałby, że jesteśmy pomyleni, skoro nawet nie znamy celu swojej podróży, i miałby rację. Bo jesteśmy brudnymi pojebami, nękanymi przez niepokojące, śnieżnobiałe jak plamy na ekranie telewizora, sny. Jesteśmy bandą rozpustników, tyle, ze w trochę innym znaczeniu tego słowa, bo nigdy cię nie zdradzam, podobnie jak ty mnie, nawet na chaju, ale kurwimy się na każdym rogu ulicy, żebrząc o drobne na benzynę i chipsy, albo o podwiezienie, kurwimy się dokonując drobnych kradzieży i przekrętów, spijając się do nieprzytomności, do urwania kolorowej taśmy filmu, zbyt napiętej i zbyt szybko obracającej się na szpuli.
- Jak nam się lać zachce – odpowiada Trabant, dając nam jednocześnie znak, że za tylnymi siedzeniami, w bagażniku, ma dla nas niespodziankę – całą skrzynkę piwa, którą dostał od ojca na urodziny, i wiśniowe ciasto.
- Bomba! – wykrzykuje Magda. I znowu tankujemy, jemy, robimy ze strachu pod siebie, śpiewamy na całe gardło, kleimy się do siebie jak pokryte gęstym śluzem ślimaki, energicznie wymachujemy rękami, zahaczamy o benzynowe stacje i sosnowe bory, zatrzymujemy się pod ruinami zamków albo w górach albo po prostu pod oszklonymi drzwiami jakiegoś obleśnego baru, gadamy na cały regulator, i topimy się szybko jak waniliowe lody wystawione na słońce, i rozpadamy jak zardzewiałe wraki aut i używane pralki na wysypisku.

***

Jesteśmy przecinkami na tle betonowego nieba, ograniczonego dwoma żelaznymi słupami i siecią elektrycznych przewodów, jesteśmy źle postawionymi znakami zapytania na tle całej tej jebanej historii, dłonie mamy rozwiązane jak sznurówki. Albo inaczej - mamy dłonie jak rozwiązane sznurówki, najlepiej żółte, wystające ze schodzonych glanów. Bo nie mierzy się życia inaczej  tylko miłością, której brak staramy się zrekompensować wypitymi nad brudną rzeką czachojebami za 99 groszy sztuka, zaciąganiem się ziołem na tyłach nieczynnej huty albo jazdą do upadłego, tak, wciśnięci w fotele pokryte tandetnym materiałem skóropodobnym grzejemy ponad setkę zardzewiałym fiatem 125. No bo wszystko jest lepsze od tego czekania na miłość, gdy nam się nie układa a z nieba kapie kwaśny deszcz, gdy ubywa minut a my siedzimy zupełnie rozstrojeni, eh, i tak bardzo głodni, że liżemy sobie nawzajem skórę, na której zostało trochę glutaminianu sodu i kwasu fosforowego.
- To kiedy wróci? – pytam, wtulając się w kurtkę.
- Nie wiem. Ale możemy iść nad rzekę rozpalić ogień.
No i idziemy, piątka popaprańców: Magda, Maryśka, Trabant no i my, zmarznięci od tego wschodniego wiatru, zmęczeni ciągłym szukaniem napuchłych od tlenu aniołów i kosmicznych statków, wydymani z energii jak pożółkłe liście. Ale to tylko tak chwilowo przecież, powtarzamy sobie, to tylko tak chwilowo go nie ma.

***

 „Słońce w kolorze oczojebnym” zapisuję, siedząc na kiblu, ciemnym flamastrem na brudnożółtych, drewnianych i trochę zarwanych drzwiach, trochę, bo jak się do siebie przyciągnie i tak w górę, to można je zamknąć. Słyszę, jak w kabinie obok sika Magda, jak śpiewa, a właściwie drze się na całe gardło, w końcu Magda wychodzi i trzaska drzwiami, pyta się czy jeszcze tam jestem, a ja wtedy podkurczam nogi, tak by nie zauważyła moich czerwonych trampek, które kupiłam za kilka złotych w markecie. No i Magda nie zauważa wychodzi, coś tam dalej niewyraźnie śpiewając, a ja kontynuuję wiersz o słońcu, a potem dopisuję jeszcze jeden o gównie, tak, żeby nie było, że tak pięknie jest, bo tak naprawdę mam mieszane uczucia i budzi mnie strach, niebo jest zadrutowane i pomazane gęstą siecią samolotowych lotów, a z dołu sterczą wraki aut i popsutych pralek, choć kłujące trawy chcą to wszystko ukryć to jednak starczą, i jeszcze krzywe krzyże i to jest już chyba najgorsze, wyobrazić sobie, ze mogłoby ciebie zabraknąć. Wtedy muszę pisać coś o słońcu, że wali po oczach jak wypolerowany kibel, albo coś w tym stylu, nic specjalnie wartościowego ani odkrywczego, albo zapalić naraz kilka papierosów, wtedy zaczyna mi się kręcić w głowie i wydaje mi się, że gdy odpowiednio się skupię, wzniosę się nad poszarzałe blokowisko i wyjdę w stratosferę, i wzniosę się nad pierwsze piętro chmur w kolorze kartonów i zamokłej makulatury. Ale potem zaczyna mnie mdlić, i znów kończy jak po zbyt długiej jeździe śmierdzącym spalinami autobusem.

I znowu jedziemy, tym razem w oczojebnym słońcu, które rozgrzewa miękką i słodką jak czekoladowy budyń ziemię, pierwsze kępy traw przeciskające się z łatwością przez warstwę sfilcowanych liści, jakieś białe kwiaty, z których ułożyłam bukiet. Tak, bo ja mam dwa bieguny albo jestem taki dwukolorowy owocowy lód i moje wulgarność jest ograniczona, choć ty w to czasem nie wierzysz, i mówisz, żebym przestała się tak wyrażać, a ja ci na to „chuj ci w dupę”. Bo ja mam taką chorobę, że przetapiają się we mnie te wszystkie ładne i mniej ładne rzeczy: zardzewiałe ciągniki i łady z ubłoconymi oponami, drzewa powyginane od wiatru i rozjebane podwórka rozdrapane przez brązowe kurki, socjalistyczne bloki w kolorze zamka od spodni oraz lśniące hipermarkety, w których tysiące żarówkowych słońc sprawia, że muszę non-stop mrużyć oczy. I w ogóle jeszcze wiele, a że nie wszystko jest takie jak połonina nad którą toczy się cementowe niebo albo pomarańczowe tory, wzdłuż których pleni się nawłoć i wrotycz, że przedziały w pociągach są brudne i śmierdzą, a matowe okna nie chcą się ze starości otwierać, to muszę kląć. Bo gdybym nie, to znaczyłoby to kłamstwo albo że nie widzę, jak jest naprawdę. A przecież nie po to prujemy jak amerykańskie rakiety przez zieleniące się pola, wysypiska śmieci i betonowe miasta oklejone bilbordami i reklamami zachodniej odzieży i elektroniki, żeby kłamać. Ale po to, żeby nasze serca sobie wyprostować, żeby były proste jak żelazne druty zbrojeniowe albo czerwone mury stawiane sumiennie, zgodnie z tym, co wskazuje żółty pęcherzyk w poziomicy, bo ten pęcherzyk pokazuje zawsze, jak jest. Więc klnę „kurwa, muszę zapalić”, gdy nasz brudny od piasku i ptasich gówien maluch robi na wąskiej szosie obrót o 360 stopni, i prawie wpada na ostrzegawczy drogowy znak, a potem wysiadam, trzaskam zardzewiałymi drzwiami i idę w stronę szarego lasu. Dopiero po chwili wracam z bukietem wątłych przebiśniegów, które wkładam ci za tylną szybę.                                                                     

***

- Buble, buble.. I co z tego? Przecież nigdy mu to nie przeszkadzało, nasz intymny stosunek do rozpierduchy i tandety, nasza sympatia niemal do wszystkiego, co się kręci dookoła  – zaczyna Magda, rozciągając palcami wyżutą już, miętową gumę, a potem oblepiając nią kawałek wystającej śruby. Siedzimy akurat na żelaznym moście, pod topolami, których gałęzie są tak gęste, że mimowolnie kojarzą nam się z żaluzjami, które nie dopuszczają do nas światła; w bezlistnych krzakach hałasują jakieś ptaki; wiatr porusza folię i czasem mam wrażenie, że to szumi chlorowany deszcz, ale nie, skoro ręce mamy wciąż suche. Tak, trzymam za rękę Magdę, a w drugiej plastikowy kubeczek z colą, bo wcześniej byliśmy w dworcowym fast-foodzie zjeść jakiegoś amerykańskiego syfa składającego się z odgrzanej w mikrofalówce bułki, kawałka wieprzowiny nie wiadomo jak długo i gdzie przechowywanej, szajskiej kapusty, cebuli i majonezu. Tym majonezem później ubrudziłam ci spodnie, gdy czekaliśmy na nocny autobus, którego czerwone siedzenia świeciły się jak lakier do paznokci, wkurzyłeś się trochę na mnie ale nic nie powiedziałeś, a to, że się wkurzyłeś, poznałam po kilkusekundowym zmarszczeniu brwi i po tym, że nie wszedłeś ze mną do monopolowego, tylko powiedziałeś, że poczekasz na zewnątrz, „w barwnym szumie taksówek” jak napisał kiedyś pan Frank O’hara, „Frank O’hara jest moim wujem” krzyczał kiedyś Trabant, gdy się najebał gorzką żołądkową zmieszaną z pepsi. No, a teraz siedzimy na tym żelaznym moście, po którym mało co jeździ i  wypatrujemy kosmicznego statku, a jeszcze bardziej Trabanta, bo szczerze się za nim stęskniliśmy, choć staramy się tego nie pokazywać, brakuje nam jego siorbania przez plastikową rurkę i sprośnych dowcipów, i opowieści o tym, jak kiedyś na dworcu w Wałbrzychu spotkał Bozię, która nakazała mu rzucić naukę i zostać misjonarzem. No i Trabant posłuchał, przynajmniej takie jest moje zdanie, ciągle gdzieś łazi i zaczepia ludzi, i czyta im wiersze o zardzewiałym słońcu, które wspólnie układamy.

***

- Zobaczysz, jeszcze kiedyś będziemy żyć tak, jakbyśmy posuwali słońce. Drogi zbiegną nam się w jedną sześciopasmową autostradę, będziemy nią ciągnąć z niebywałą prędkością w kierunku kukurydzianego nieba, nowym kadilakiem z białą skórzaną tapicerką, abeesem i wszystkimi bajerami, a w szczególności z radiem z opcją stereo, z którego będziemy puszczać regge albo grunge w zależności od warunków atmosferycznych. Rzeczywistość jak z amerykańskiego snu: migoczące drzewa oddychające spalinami; rozjebany sklep, w którym otyły sprzedawca będzie nam stawiać na koszt firmy jasne piwo z drobnymi bąbelkami i pianką na dwa palce; siwe krowy z wypchanymi żołądkami, skubiące wypłowiałą trawę na wyżynie. Tak, wzniesiemy się na wyżyny, zobaczysz, wbijemy w kosmos jak Gagarin. I opuści nas strach, który póki co karmi: w hamburgerach zakłócających gospodarkę elektrolitową, w lodowej sałacie z ołowiem, w solonych orzeszkach kupionych na promocji w markecie. Zobaczysz, jeszcze będzie promocja na słońce i zielone lasy na kredyt; w tych lasach będą tylko sarny i niedźwiedzie; popielate skały oskubane przez rdzawy mech, z których ścieka przeźroczysta i bogato mineralizowana woda; kruche krzaki malin ze sfilcowanymi z upału liśćmi, w których będziemy się regularnie kłaść, a nasze ciała będą wtedy mokre, jakby właśnie spadł kwaśny deszcz. I żadnego wyrębu, żadnych kopcących fabryk i Czarnobyla w okolicy, laboratoriów sprzedających środki radioaktywne, wojen z powodu ropy naftowej. – mówię, aż oczy zaczynają mi się błyszczeć jak aluminiowa puszka.

***

Więc zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak kołuje nad nami pszeniczne słońce. Pociąg kołysze się na zardzewiałych torach, gdy wsiadamy do pustego przedziału, pachnącego papierosami i wódka. Czerwone siedzenia z materiału imitującego skórę, brudne brązowe zasłonki opieczętowane znaczkiem PKP, blaszany kubeł wypchany plastikowymi butelkami i szkłem, tworzą scenerię, w której zaczyna się większość naszych pojebanych przygód. Za matowym oknem przemykają miedziane chwasty, świeżo wylany asfalt odbija światło jakby składał się z tysięcy samochodowych lusterek a nie z ciężkiego kamienia i smoły, rzeki gną się jak izolowane gumą przewody, z których porobiliśmy sobie tandetne bransoletki i pierścionki, to znaczy ja i Maryśka, bo ty akurat leżałeś z chłopakami na zdartej trawie i piliście ciemne piwo z jakiegoś taniego supermarketu. Wiec posuwamy ta kłującą ziemię: ja, Maryśka, Trabant, Magda i oczywiście ty; i szczerze jest nam z tym dobrze, choć mamy świadomość, że ten ekstatyczny pęd zaraz się skończy, urwie jak fotograficzna klisza, już na następnej albo najpóźniej na jeszcze następnej poniemieckiej stacji, bo trochę mi się miesza w głowie jak po kilku drinkach, i nie mogę sobie przypomnieć, czy mijaliśmy już kwadrat miedzianych brzóz i  pięciopiętrowy blok w kolorze truskawkowego jogurtu, czy boisko z przekrzywioną bramka i trzepakiem, na którym zawsze siedzą jakieś trzynastolatki w dresach. Bo teraz tylko kukurydziane pola, wiec trudno się zlokalizować. W ogóle tak normalnie to trudno nam się zlokalizować, znaleźć sobie miejsce, rozumiesz, na razie jest okej, stukot żelaznych kół skutecznie zagłusza bicie naszych napompowanych serc, a prędkość pociągu w barwach moro jest wystarczająca, by nasze receptory nie mogły nadążyć za zmieniającymi się obrazkami, więc tylko niektóre z nich miksuje i tak za słabo pofałdowany mózg. W ogóle to jest jak w filmie, tysiące następujących po sobie klatek, aż trzeba zmrużyć oczy, bo światło drażni i bez tego zaczerwienione spojówki. Ale tak poza tym, jest problem. Ciągle mamy wrażenie, jakby życie toczyło się gdzieś obok, za naszymi zdartymi, skórzanymi kurtkami narzuconymi na chude plecy, a my przecież chcielibyśmy tutaj odgrywać rolę batmana albo innego bohatera komiksu. Stąd co chwilę wyrzuca nas na margines, do czyjegoś pokoju oklejonego wyblakłymi plakatami i watą szklaną, w którym jest jednak zimno i śmierdzi wilgocią albo jasnozielonym chlorem, gdzie z braku pomysłu pijemy do nieprzytomności, a potem zostawiamy ślady w łazience pokrytej wyszczerbionymi kafelkami albo na pożółkłej kołdrze. Wiec znowu zamykam oczy i wyobrażam sobie słońce, pocukrzony plasterek cytryny nabity na wykałaczkę wiatru, z którego spijam słodki sok, który tapetuje moje spocone ręce.

Pociągi przemykają pod aluminiowym niebem; słodkie krople deszczu wsiąkają w brudną,  zbutwiałą trawę; pachnie gnijącymi liśćmi i dymem. Więc znowu w biegu, jakby nie istniała żadna inna forma istnienia, jakby nie było innej możliwości, jak tylko zasuwać po zardzewiałych torach, po popękanych krawężnikach i piaszczystych ścieżkach, oblepionych wyschniętymi krzakami, pomarszczoną folią i całym tym mieniącym się gównem z Niemiec i Tajwanu, na których widok się ślinimy. A jeszcze bardziej, gdy staje przed nami las; kamienie, o które kaleczymy sobie stopy; bo nasze zamszowe buty mają cienkie podeszwy, stąd wyczuwamy każdą wypukłość ziemi. Albo wzgórza w kolorze rozcieńczonej, pomarańczowej oranżady. Wiesz, miłość obraca się w nas jak śmigła helikopterów. Jak śmigła wiatru obraca się. I wiem co mówię, choć nieraz zachowuję się jak kilkunastoletni posraniec. Mimo to zdaję sobie sprawę, że mierzy na nas słońce. I na czole wyczuwam czerwoną plamkę laseru. Bo jesteśmy na celowniku i zaraz bóg kogoś z nas odstrzeli; zwłaszcza, że zaczął się rozbełtany listopad. Dlatego tak mocno trzymamy się za ręce. Dlatego nasze dłonie są tak mokre od potu i żółtej limfy, cieknącej z niezagojonych strupów. Trzymamy się mocno, cholernie mocno, tego zdartego jak nasze gardła świata, tych osłabłych liści i rozwalonych publicznych toalet, tych benzynowych stacji, gdzie nocą kupujemy alkohol, dworców, bez których nie moglibyśmy prawidłowo funkcjonować. Na koniec, żyjąc tak na celowniku, zastanawiam się, ile jeszcze zostało. Szczerze, mam nadzieję, że dużo i zdążę o sobie zapomnieć.

***

 - Nasze blade ręce zjeżdżają się jak tramwaje, a serca walą ostrzegawczo jak pomarańczowy semafor – zapisuję na tylnym siedzeniu brudnego autobusu, chyba marki volvo, gdy jedziemy na margines miasta. Kurwa, ze średnia prędkością 40km/h. Ale w końcu wysiadamy - w miejscu, gdzie wycyklinowane przez słońce tory spotykają się z biedą działkowych ogródków, ich tandetnymi szopami z paździerza i dykty, i jeszcze z żółtymi trawami do wysokości kolan, o które zaczepiają się foliowe pęcherze i strzępy kolorowych gazet. Słońce daje po oczach, stąd mrużymy je jak zapchlone koty, których i tu nie brakuje: wygrzewają się na betonowych stopniach, na parapetach obitych podartą papą, popękanym asfalcie. Te koty mają często zaropiałe oczy i brudną sierść, stąd kolejne podobieństwo: do naszych spranych flanelowych koszul i dresowych bluz  z popsutymi zamkami, spodni utytłanych błotem i sokiem z liści. Tak, a potem otwieramy butelkę domowego wina i idziemy w stronę stacji.
 - Kwaśne – mówię, kładąc się obok ciebie na zimnych szynach, które wbijają się pod łopatki. Zamykam oczy; wyobrażam sobie, że pachnie rumiankiem, że kiwa się nad nami  niebieska cykoria, wiotkie maki i żółte kulki wrotyczu, a po benzynowym niebie, zamiast samolotów, zasuwają bociany. I że w ogóle jesteśmy gdzieś indziej, na przykład w takiej Cisnej albo Komańczy, albo na jeszcze większym zadupiu. Zupełna rozjebka: stare, zżarte przez rdzę auta; ciasne spożywcze sklepy, gdzie na pieczywo składa się dzień wcześniej zamówienie; magazyny z odzieżą zachodnią; cerkwie pachnące kadzidłem i żywicą. Albo jest jeszcze lepiej i jesteśmy gdzieś powyżej: na jakichś wydymanych przez wiatr wzgórzach; w zwojach brudnozielonej kosówki i zardzewiałych porostów; pod skrzypiącym, drewnianym niebem. I nasze serca znów obijają się o siebie jak samochodziki w wesołym miasteczku, i energia przeskakuje między nimi jak pomiędzy dwoma drucikami w żarówce.

***

Wróćmy do tematu, do pomarańczowego słońca, które rozsypuje się na chodniku jak popcorn, bo tak się składa, że wciąż obracam się wokół jednego, jak mały biały pluton czy inna mydlana planeta. Wiesz, boję się tej nocy, co kładzie mi  na opuchnięte powieki czarną papkę, gdy nagle znikają kępy traw i zapchlone psy saneczkujące po zarośniętych ścieżkach, drewniana buda z jakimiś grabiami i szpadlem, prostokąt tłustej wody i twarze pijanych przyjaciół: Trabanta, Maryśki, Magdy i kogoś tam jeszcze, nawet twoja twarz staje się zamazana jak obraz w panasonicu gdy za mocno pizga i wiatr szarpie srebrną anteną. I zostaje tylko się bać, że mam za mało w sobie miłości, i kiedyś połknie mnie zimny ogień, który będzie parzył ale nie będzie dawał ciepła, taki jak ten, którym strzelamy w sylwka, a mi przecież, mimo wszystko, zawsze śniło się jak prujemy brudnozielonym kamazem w stronę słonecznej Alabamy, z rozplątanymi włosami i sercami bijącymi jak basy w jakiejś techniawie, ten kamaz warczy niby piła spalinowa, ale nas to nie zraża, nasze dłonie palą się jak opony. Tak, takie mam właśnie zjebane sny: słońce z dykty powieszone nad skrzynkami winogron w hipermarkecie; małe, blade żaróweczki w środku lodówki; mikrofalówka, z której rdzawe fale opalają piersi kurczaków. Ale z dnia na dzień jest coraz gorzej: elektrownie gasną i gwiazdy na niebie momentalnie przestają migać; wyczerpują się naturalne stroboskopy i neony;  dochodzi nawet do tego, że rozrywam papierki po batonach i sreberkiem kieruję w stronę źródła światła, bo wydaje mi się, że jak będę puszczać takie niby zajączki, to zrobi się jaśniej.

***

Wbiliśmy się w ten świat jak meteoryt, i teraz, gdy niemiecka mikrofalówka słońca nagle przestała działać, i robi się zimno jak w hipermarkecie na stoisku z małżami, krewetkami i fosforyzującymi mackami ośmiornic, na których widok Trabant zaczyna wymiotować, więc teraz, gdy odłączono od zasilania wszystkie migające na cytrynowo gwiazdy, nie możemy się stąd wykaraskać. Nagle rozpadły się wszystkie firmy przewoźnicze, nawet i o dziwo te prywatne, w ciągu kilku minut silniki starych volvo i mercedesów pokryła centymetrowa warstwa rdzy, a samochód Trabanta z 78  tylko pierdnął, i nie pomogło mu żadne popychanie na szosie, która dziś przypomina grubą szklankę albo słoik po musztardzie, żadne zachęcanie „kurwa, odpal”. No. I tym sposobem zostaliśmy na lodzie, w dosłownym tego słowa znaczeniu, stoimy w naszych poplamionych dresach w kolorach trawy i patrzymy na bure, betonowe niebo albo popielaty budynek szkoły, w którym ktoś, na drugim piętrze, wybił szybę.
 - Co dalej? – pytam, wpychając do ust grudę śniegu, bo szczerze, miałam nadzieję, że choć on będzie czysty, ale nic z tego. Wszystko już bez wyjątku smakuje kurzem, czymś lepkim i brudnym. A my jesteśmy brudne dzieci, osmarkane pojeby, które szwendają się po zasypanych zadupiach, robią zdjęcia dachom przykrytym białymi serwetkami, zardzewiałym pociągom, na których oknach ktoś wykreślił topniejące tatuaże, bo taka też jest współczesna grafika. Ale mniejsza o to. Najważniejsze, że przyszła Maryśka i powiedziała, że otworzyli już knajpę, co prawda srebrny automat z grami nie działa, a bilard nie ma kompletu kul, ale na kilka godzin mamy gdzie się ogrzać, potem się zobaczy. Może akurat do tego czasu elektrownie zaczną działać i na niebie zabłyśnie iluzoryczne słońce.

***

Możliwe, że to niczego nie wnosi - to łażenie od brudnego mieszkania Trabanta na piątym piętrze w takim jednym socjalistycznym bloku, do jeszcze bardziej syfiastego dworca z żółtymi zaciekami na poniemieckich kaflach, gdzie śmierdzi moczem i ciepłymi knyszami z mikrofalówki, i gdzie nienaoliwione, brudnozielone pociągi wjeżdżając na perony, płoszą popielate gołębie, do tej pory leniwie spacerujące po betonowych gałęziach. Ani nie wnosi to łażenie od koncertowych hal z żelbetonu do zanieczyszczonego lasu z powyginanymi jak zbrojeniowe pręty grabami i rzadkimi kępami traw, łażenie tam zwykle z butelką taniego, bułgarskiego wina, ani krążenie między zielonymi i zakratowanymi kioskami, stoiskami gdzie można kupić tajwańskie latarki, plastikowe zegarki i bożonarodzeniowe lampki migające w rytm puszczanej techniawy. I nie ma w tym niczego szczególnego, po prostu obraca się nad nami zardzewiała gwiazda w kolorze rtęci, a gdy nagle jakaś turbina zawodzi, gęsty jak krupnik śnieg sznuruje ziemi usta, albo chlorowany deszcz, który rozcieńcza liście i rozpuszcza gumowe podeszwy naszych sponiewieranych trampek i szwy, które nas razem trzymają. Ale coś w tym jest, choć to do niczego nie prowadzi, coś musi być, skoro nasze bijące jednostajnie do tej pory serca nagle są w stanie przyspieszyć, mimo, że niebo jest opryskane truskawkową krwią ptaków, które rozcięły sobie skrzydła o jego nierówności, a płyta ziemi pachnie jak koszary: zgnitą trawą, siarką i bojowymi gazami.

***

A teraz, kiedy ciebie nie ma, co zostało? Zimno wdziera się przez nieregularne szpary w szopie, w której siedzę z Trabantem i Maryśką, przed tym zimnem nie chroni alkohol spożywany w nadmiernych ilościach, nie chroni sproszkowana chemia ani nic. Naciągam rękawy wełnianego swetra na sine, popękane dłonie; kurczę się jak to grudniowe słońce na tle cementowego nieba, jak zardzewiała kosówka dymana przez wiatr. No i tyle, zero fabuły i treści, siedzimy w środku wiaty pod ścianą lasu, 5 km od najbliższej pipidówy, pociągamy z brązowej butelki jakiś bimber i czekamy na spadający wrak gwiazdy albo Bóg wie co, jakiś fosforyzujący statek kosmiczny albo srebrny spodek z zielonymi, gumowymi kolesiami, którzy wydawali by dźwięki jak neandertalczycy albo roboty, kurwa, ja przecież nigdy nie lubiłam robotów, tylko to słońce wpuszczone w miękkie liście i wilgotny mech, i kłujące trawy, a teraz czekam na jakieś metalowe gówno, czekam na jakiś ruch ze strony zamkniętego żelazną kłódką nieba, to niebo dziś przypomina garażowe drzwi – wielkie, szczelne i kwadratowe, jak z amerykańskich filmów o czarnych gangsterach żyjących w slamsach. A ja nawet nie mam butelki ze sprejem, i nie mogę tego nieba popryskać, nie mogę domalować mu jakiegoś wściekle wielkiego złotego krążka, megaszybkich ptaków prześcigających samoloty, chmur wypchanych czystym śniegiem. „Dupa” mówię, a Trabant na to „no chujowo” i podaje mi szluga, i jakoś diabelsko szybko wymiękamy, choć w naszych snach zachowywaliśmy się zupełnie odwrotnie, ale co możemy na to teraz zrobić, gdy baterie umieszczone w miąższu naszych serc zupełnie się rozładowały, i po horyzont nie widać niczego, co mogłoby ten stan zmienić (jesteś teraz jakieś 1130 km stąd, a myślami jeszcze dalej).

***

I nie uciekniemy stąd, bo nie mamy dokąd, jak również dlatego, że lubimy to chlorowane niebo z którego osypują się pożółkłe liście i rozcieńczone wodą neony, rzeki krztuszące się nadmiarem gumy i folii, zarośnięte wyschniętymi ziołami ścieżki i lśniące tory, które zawsze wyprowadzają nas w jakieś zakażone siarką wzgórza i dalej, w nieuczęszczany las albo co najwyżej rzadko, na niezdeptane zbocza. Tak, moją mapę Polski pokrywam coraz gęstszą siecią, w niektórych jej częściach nie widać nawet nazw mniejszych miast, tylko czerwoną plamę, tak jest na przykład z niemal całym południowym-wschodem, trochę tak z całym południem, zauważam, gdy siedzę przy matowej szybie tira, bo znowu przemieszczamy się, bo musimy się przemieszczać, by nie ulec temu lękowi, przez który źle sypiamy, temu smutkowi, który wiąże się ściśle z utratą. Więc nie uciekniemy stąd, choć samochód pruje setką, i ze względu na stan drogi, jest to niemało. Rosołowe oczko słońca tli się niepewnie na wapiennym niebie, migają nam napuchłe wilgocią bloki i ogołocone drzewa, fotele są zniszczone ale na tyle wygodne, że zaczynam przysypiać. Ty w radiu zaczynasz szukać częstotliwości, przy której najmocniej biją nasze skołatane serca, bo cały czas brak nam ciepła i czubki palców momentalnie marzną na byle wschodnim wietrze.


Latarnia Morska 2 (10) 2008