(Intencjonalne) bicie piany, Dyżur ciało-nocny

Kategoria: proza Opublikowano: wtorek, 12 styczeń 2010 Drukuj E-mail

Stanisław Chyczyński


Prawda dziejowa jest przejawem dobrej woli Boga.
Działo się to w połowie sierpnia 68 – historycznego roku, pamiętnego nie tylko ze względu na brzemienną w skutki „praską wiosnę”, ale też z powodu zamordowania senatora Roberta Kennedy’ego oraz charyzmatycznego pastora Martina Luthera Kinga, czy też ze względu na – jedno z nielicznych budujących wydarzeń – szczęśliwe okrążenie Księżyca przez „Apollo VIII” z trójosobową załogą na pokładzie. Wiesław miał wtedy siedemnaście lat i tzw. Historia (przez duże „h”), ewentualnie polityka (przez małe „p”) – docierały do jego z lekka maniakalnej świadomości jakby przez mentalną szybę – twór zgoła metapsychiczny, istniejący na styku obiektywnej rzeczywistości ze stanami immanentnymi, potwierdzającymi skądinąd teorię nieoznaczoności Heisenberga. Jako nastolatek na progu przyśpieszonego przez media okresu dojrzewania (na razie jeszcze w wymiarze stricte biologicznym) interesował się bardziej tajemniczą odmiennością płci, niż egzosferycznymi zmaganiami wrogich obozów, układów czy paktów. Uwielbiał na przykład, za pomocą zmyślnie zmajstrowanego, podręcznego peryskopu, przykładanego do futryny stale otwartych lub uchylonych drzwi, prowadzących do krawieckiej pracowni jego macochy, podglądać zacne matrony tudzież piegowate, bystrookie, wąskobiodre dzierlatki, w trakcie kolejnej przymiarki skromnej garsonki, oszczędnej plażówki czy rozbuchanej kreacji sylwestrowej. Te jego wybryki trudno byłoby nazwać metodycznymi ćwiczeniami młodego voyeura, gdyż w sumie niewiele udawało mu się uszczknąć z intymności owych dam: od widoku brązowych pończoch z białymi halterami (takim germanizmem określano na prowincji tę część damskiej garderoby!) po pięknie wypulchnioną symetrię ciała, niestety zbyt głęboko skrytą za standardowe misy koronkowych biustonoszy. Świat, w którym żyjemy-umieramy jest na szczęście strukturą wysoce dynamiczną, podlegającą przemianom niekoniecznie dialektycznym, dlatego najciekawszych, najsilniejszych, najbardziej pożądanych wrażeń wizualnych (pomijając nawet zminiaturyzowanie lustrzanych odbić jako główny mankament ryzykownego podglądania) „napalonemu” Wiesławowi dostarczały nazbyt krótkie momenty pochyleń klientek, przy zakładaniu obcisłych spódniczek albo zdejmowaniu sportowych szortów. Napięte do granic wytrzymałości na wysmukłych nogach nylony obleśnie się wtedy marszczyły, a urokliwa bruzda między piersiami odsłaniała archetypiczną głębię pokusy. Analogiczne obrazki, rzecz jasna strywializowane nieco przez intensywne światło dnia, można było zobaczyć na głównej ulicy rodzinnego miasteczka, kiedy to chętne i ciekawskie pannice, rubasznie zachęcane przez roześmianych sołdatów, wdrapywały się na platformy radzieckich transporterów opancerzonych, stojących długim szeregiem na poboczu. Krasnoarmiejcy, zmierzając via Kraków, Bielsko, Cieszyn do sąsiedniego państwa z „bratnią pomocą”, zafundowali sobie postój na ulicach 24 stycznia, Jagiellońskiej, Kolejowej, a nawet – Bohaterów Stalingradu. Dwie ostatnie to ulice boczne, poniekąd peryferyjne, pokryte płaszczem kurzu i upstrzone psimi odchodami, walającymi się po wyszczerbionych, gdzieniegdzie chybotliwych płytach chodnikowych, pamiętających (jak się zdawało Wiesławowi) nerwowe kroki akowców czy akcydentalne rykoszety partyzanckich kul. Tutaj zaparkowano głównie słoniowate tanki z budzącymi respekt niezwykle długimi lufami, które dwoiły-troiły się w oczach. Ich stalowe gąsienice, niczym gigantyczne bransolety dla Kolosa z obrazów Goyi, do reszty zniszczyły popękane trotuary, które później ekipy miejscowych stachanowców musiały naprawić przed zbliżającym się świętem klasy robotniczej. Właśnie tutaj mógł dyskretnie podpatrywać swoje koleżanki, uparcie adorujące dzielnych wojaków zaprzyjaźnionego narodu, którzy ochoczo rozdawali „na pamiat” srebrzyste odznaki z czerwonymi gwiazdkami lub stylizowane podobizny nieśmiertelnego wodza rewolucji. Rozdrażnionego Wieśka irytowały wesołe pokrzykiwania Czerwonoarmistów (ach, piekrasnyje diewoćki, iditie sjuda, smieło, smieło!), ale wkurzały go dopiero cielęce spojrzenia rumianych wieśniaczek, wyłażących na oliwkowozielone cielska wojennych machin, zalatujące odorkiem zapiekłych smarów i wysokooktanowego paliwa. Od czasu do czasu migały mu w oczach ciemniejsze ściągacze pończoch, głównie jako efekt wielkich rozkroków, bowiem zdobycie poziomu wieżyczki czołgu wymagało nierzadko determinacji graniczącej z poświęceniem, zważywszy na ewentualne podarcie drogich kabaretek czy poplamienie towotem wyskokowego ciucha. Miał ochotę walić pięściami po gębach rechoczących żołnierzy z furażerkami lub hełmofonami na głowach, szczerzących do naiwnych nastolatek żółtawe zębiska z nalotem od machorki i złotawymi koronkami na górnych siekaczach. Owo podejrzane bratanie się w duchu ”Czterech pancernych i psa”, obmacywanie namolnymi spojrzeniami, rozdawanie militarnych znaczków z tandetnej alpaki – przypominało mu animowaną kreskówkę na której koloniści z krzywymi ryjami, za pomocą szklanych świecidełek, owalnych lusterek oraz jarmarcznych błyskotek kupowali życzliwość czekoladowych tubylców pod piramidalnie błękitnym namiotem nieba. Jakby na życzenie z matowego, popielatego, przytłaczającego pułapu chmur zaczęła opadać mżawka, rozdrobniony dżydż, bezszelestne fortpoczty niżu; frywolny nastrój uległ nieodwracalnemu zmąceniu, przysadziste korpusy wozów bojowych pokryła błyszcząca wilgoć, więc pięknolica młódź rozproszyła się do pobliskich kamienic, czynszówek i chałup. Tylko najodważniejsze, żądne przygód dziewoje wcisnęły się do ciasnych pancerzy razem z emablującymi ich kierowcami (wsjo budjet charaszo, wchaditie cwietoczki, wchaditie...). Inne weszły pod szerokie okapy pożydowskich domostw, gdzie częstowane papierosami przez ogorzałych ułanów w sołdackich uniformach, co i rusz wybuchały kokieteryjnym śmiechem. „Kurwiszony i batiuchy” pomyślał zdegustowany Wiesław i wrócił do domu, gdzie rozchełstana, spocona Macoszka ubijała pianę w niezgrabnym półmisku, machając trzepaczką niczym nakręcony robot w drezdeńskim muzeum automatów. Nie omieszkał zerknąć na jej intrygujący dekolt, gdzie spodziewał się ujrzeć skrawki cielesnej topografii, jaką tropił obecnie z obsesyjnym, grzesznym zapamiętaniem. Przypomniał sobie, że ojciec będzie miał niebawem imieniny, więc kulinarne starania jego trzeciej żony tym należałoby tłumaczyć. Bum, bum, bum, bum – usłyszał znajomy sygnał z drugiego pokoju, gdzie zapewne stary słuchał wiadomości, leżąc w ciemnościach po kilkunastu godzinach harówy; „przycisz to!!!” wrzasnęła kobieta, przerwawszy na moment rytmiczne walenie trzepaczką w pienistą substancję o zapachu wanilii, „jeszcze sąsiad usłyszy!” dodała zaraz, ale trochę ciszej, jakby przestraszona wizją aresztowania męża w rezultacie pośpiesznej denuncjacji wrednego sąsiada. Miała rację, jako że pan Cieciak był notorycznym ormowcem, gorliwie wypełniającym obywatelskie obowiązki, ciążące na jego prawomyślnej psyche z racji powołania na cywilnego funkcjonariusza przez zapobiegliwą władzę ludową. „Tu rozgłośnia polska radia BBC. Nadajemy serwis informacyjny” – doleciało go zza uchylonych drzwi, ale słowa te z niepokojącym trudem przebijały się przez ową metapsychiczną szybę, oddzielającą jego hermetyczne ego od nachalności zewnętrznych przedmiotów, procesów, zjawisk, koincydencji zdarzeń oraz zodiakalnych układów i zakrzywionych przestrzeni. „Europa Środkowa. Czołgi radzieckie na granicy z Czechosłowacją. Satelity wywiadowcze sygnalizują znaczną koncentrację wojsk Układu Warszawskiego na rubieży polsko-czechosłowackiej. W związku z lipcowym oświadczeniem Aleksandra Dubczeka o zamiarze kontynuowania podjętych reform, zmierzających do dalszej demokratyzacji życia w tym kraju, ruchy sojuszniczych armii mogą być zapowiedzią zbliżającej się interwencji radzieckiego żandarma...". Bum, bum, bum, bum – zadudniło autogennym echem w rozkojarzonej jaźni Wiesława, energiczne pukanie Macoszki w odrapane drzwi z płyty pilśniowej, oddzielające kuchenne królestwo od pseudoautonomicznego terytorium męskiego azylu. „Przyciszże to wreszcie!!!” – krzyczała bojaźliwa niewiasta, co w kontexcie stacjonowania w pobliżu zagonów obcego mocarstwa nie było odruchem li tylko irracjonalnego strachu, zakodowanego w genach pokoleń doświadczonych exterminacją podczas ostatniej wojny. „Spokojnie, nie bój nic, Cieciuch na pewno poszedł bratać się ze swymi mocodawcami” – odwrzeszczał ślubnej pan domu, niewidoczny w czerwonym światełku przedpotopowego odbiornika, przeszmuglowanego tuż po zatwierdzeniu bezwarunkowej kapitulacji w czterdziestym piątym; przyciszył jednak metaliczny głos spikerki, odczytującej wiadomości z prędkością kosmicznego bolidu. „Państwa-strony Układu Warszawskiego coraz dobitniej wyrażają zaniepokojenie procesami przemian w Czechosłowacji. Pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego KPZR Leonid Breżniew przypomniał twórcom „praskiej wiosny” o niezbywalnej wspólnocie interesów wszystkich krajów socjalistycznych...” – bezbłędnie, płynnie i wyraźnie serwowała gdzieś z Londynu enigmatyczna wyrocznia, której wypielęgnowanej fizys Wiesio, senny już i zmęczony nadmiarem bodźców emocjonalnych, nie potrafił sobie wyobrazić. „Co teraz straszy w mediach? Duch czasu!” – zdążył jeszcze wyrecytować przed zaśnięciem ulubiony aforyzm parafialnego katechety...
***
Kiedy późne reflexy jutrzenki wdarły się rażąco do źrenic na wpół przebudzonego młodzieńca, pamięć wyrychliła się powtórzeniem deprymujących scen z wczorajszego dnia, skutecznie wytrącając z nastroju obiecującego błogą kontynuację leniuchowania. Czym prędzej wsparł się na łokciach i zaczął nasłuchiwać spodziewanych odgłosów, które wszelako nie napłynęły zza pretensjonalnej firanki, ze szpary w tryptyku okna jego samotni. „Ujechali?” pomyślał po ichniemu, jakby chcąc nawet pod względem lingwistycznym dopasować się do unikalności sytuacji; po chwili stał przed achromatyczną taflą porannego blasku, próbując przebić złotawą poświatę wzrokiem cośkolwiek nie przyzwyczajonym do siły światła. Zanosiło się na gnuśny, upalny, sierpniowy dzień – ani śladu dżdżystego „rozpadu” (jego siostrzeniec mawiał, że leje deszcz, bo rozpadają się chmury) na zawsze minionej środy. „Pust’ wsiegda budiet sołnce, pust’ wsiegda budiet nieba...” usłyszał pod czaszką początek melodyjnego refrenu, obrócił się na pięcie, „ja liubju żaru!” dorzucił zawadiacko od siebie; przez otwarte okno sprawdził dokładnie: na Jagiellońskiej nie było już kolumny wojsk spod znaku czerwonej gwiazdy, zdążyła odjechać gdy on przewracał się we śnie z lewej burty na prawą albo „z pozycji dziobowej” – na wznak. Stanął mu przed oczami powidok ich rusycystki, w której podkochiwał się i podglądał ją przez peryskop podczas rozbieranych przymiarek w zakładzie macochy. Pani Teresa nie była wprawdzie galicyjską Venus (szpeciły ją deczko pożółkłe od nikotyny i bodaj nadpsute zęby) – ale miała duże, figlarne oczy, kołyszące się, wydatne piersi i ponętną dupencję. Gustowała w czarnej bieliźnie, jaką tautologicznie dopełniały hebanowe pończoszki z metalicznym połyskiem. Wiesiek wprost uwielbiał przyglądać się jej solidnej, trochę przyciężkiej sylwetce, niemal zawsze emanującej najwyższej próby erotyzmem. Kiedy pochylała się nad jego sfatygowanym kajetem, bliskość odważnego dekoltu odbierała Wiesiowi ostatnie okruchy pewności siebie i przyprawiała prawie że o piorunującą apoplexję. Raptem warkot ciężarówek sprowadził go z nieba podniecających fantasmagorii na ziemię dręczoną kołami Ziłów i lawet transportujących jakby przyczajone korpusy czołgów z dublującymi się w oczach lufami. Spojrzał w okno, zobaczył migające regularnie i wcale śpiesznie pojazdy w kolorze khaki, ich silniki warczały groźnie a koła dudniły rytmicznie na łagodnie pofałdowanej, ułożonej z granitowych kostek mozaice jezdni. Przeto przy zmotoryzowanym akompaniamencie upłynął kwadrans celebracji śniadania, pochłanianego nerwowo, choć wydłużonego ponad miarę z powodu niesfornego mleka, które wykipiało na otłuszczoną i opaćkaną czymś na kształt exkrementów maszynkę. Mechaniczny szum pozwalał jednak na jawne pomlaskiwania, przeplatane siorbaniem parującego kakao; żytni chleb, posmarowany cienko rzepakową margaryną i okraszony domowej roboty lukrem z przymieszką kawy Turek, smakował jak zwietrzała plastelina; humoru nie były w stanie poprawić nawet smaczne sekwencje z przechadzającą się po izbach macochą w seledynowej halce i beżowych nylonach podpiętych do kremowych szelek ze srebrnymi klamerkami – zresztą nie lubił bezczelnie przyglądać się jej niechlujnym pląsom, gdyż takowe zapędy nieodmiennie kojarzył ze starotestamentowym kazirodztwem, tolerowanym przez Jahwe wyłącznie w sporadycznych przypadkach, jakie tylko tępa zuchwałość mogła podciągać pod bezwarunkowość dużego kwantyfikatora. Nieodrodny syn oczytanego rodzica abderytą nie był, wgryzał się ostatnio w „Problem poznania” Ayera (lekturę podsuniętą per wujka Franciszka, samozwańczego mistrza filozofii), toteż różne paralogizmy, hipostazy i ekwiwokacje zaprzątały mu umysł przedwcześnie dojrzały. Gdy roznegliżowana kobieta wyszła do sypialni, może w celu dokończenia porannej toalety, czmychnął na ulicę, by dokładnie obejrzeć niekończący się sznur zmierzających w stronę Wadowic pojazdów. Na murku przed swoim stolarskim warsztatem siedział sąsiad, który paląc giewonta przyglądał się przejeżdżającym maszynom przez szkła okularów, przypominające trójdzielne soczewki astronomicznych lunet – nawet nie zauważył opartego o frontowe drzwi Wiesława, trwając jakoby w katatonicznym zamyśleniu. A przed nimi przemykały wysoko zawieszone Krazy z armatami w szarozielonych pokrowcach, gaziki z długimi wąsami anten odchylonymi w tył, półciężarówki z czerwonym krzyżem na białym tle, kuchnie polowe, katiusze, płazopodobne amfibie, zgrabne transportery typu „Skot”, wielkie platformy z wypasionymi tankami, rodzime Stary o szoferkach w kształcie głowy psa boxera, z ulokowaną na pakach piechotą zawodzącą tęskne pieśni na pożegnanie lata (albowiem wstęgi sinych dymów z sierpniowych ściernisk zwiastowały już nieuchronną kontrofensywę wczesnej jesieni).
Po południu jedna z pancernych kolumn znów zatrzymała się na poboczu drogi, przyciągając chmarę umorusanych małolatów i wysztyftowanych panien na wydaniu – laleczek kompletnie ignorujących taktyczną przydatność dwudziestowiecznej techniki, natomiast ostentacyjnie zainteresowanych urodą potomków legendarnych Kozaków czy też zdobywców Pałacu Zimowego w Piotrogrodzie. „Tiepier nużno zakurit” słyszało się z ust chwatów w czarnych kaskach ze słuchawkami lub zawadiacko przekrzywionych pierożkach na głowie, sfatygowanych, ale wesołych synów Wielikiej Matieri Rassiji, którzy ochotnie częstowali polskie dziewczyny „sigarietami” z przydziału albo rozdawali złocistoczerwone cukierki asystującym brzdącom. Oczywiście pierwsza na masywny pojazd z czterema sprzężonymi działkami wdrapała się popularna na ulicy Majka, dotknięta oligofrenią i wyróżniająca się spośród konkurentek progeniczną szpetotą oraz wyraźnie bełkotliwymi pokrzykiwaniami w rodzaju „gatali w ratiu Pipisi, że Trupczek zostanie zmęczennikiem” .Lubujący się w kalamburach wuj Franciszek wołał doniośle: „Majka, przymknij się, bo jak nie, to cię przymkną!”; stał przy ogumieniu transportera wielkim jak tylne koło od Ursusa (ciągnik zbliżony wyglądem do monstrualnego pieca żelaznego z działem Kruppa miast rury wydechowej),znanego Wieśkowi z odległego dzieciństwa, kiedy to konsekwentnie marzył o karierze traktorzysty w wysmarowanych drelichach odbijających promienność letniego słoneczka. „Liubyje diewoćki, gawaritie pa ruski?” – przedrzeźniał żołnierzy albo walił pięścią w boczny pancerz pojazdu, chwaląc ironicznie „wot Wania, biezsmiertnyj Wania!”. Jeden ze zmotoryzowanych grenadierów wyjął błyszczącą okarynę, otarł o nieświeży mundur na piersi i podjął skoczną rosyjską – a może ukraińską? – melodię, budząc aplauz wśród kompanów. Wiesław nie umiał odróżnić czastuszki od dumki, czego nie zdążyła go nauczyć pyzata pani Teresa, rozdająca uwodzicielskie uśmiechy gratisowo a hojnie. Wykorzystując zasłuchanie w intonowaną na lichym instrumencie ludową kompozycję, podszedł niepostrzeżenie do przedniego koła (miało imponujący protektor!) i uderzył weń z całej siły koślawym kozikiem, którym na co dzień obierał ziemniaki w ramach skromnej pomocy dla wiecznie zalatanej Macoszki. Zjedzona przez brusidło, prymitywna klinga pękła od impetu uderzenia i wbiła się Wiesławowi w czterogłowy mięsień uda, grubej oponie wrażego transportera nie uczyniwszy najmniejszej szkody. Ten ryzykancki postępek był rezultatem nagłego impulsu, plasującego się poza granicą wytresowanej samokontroli, jako że ludzie porywczy niekiedy czynią coś spontanicznie, wbrew kardynalnym zasadom teorii premedytowanych decyzji. Skonfundowany, niedoszły sabotażysta bezzwłocznie pobiegł do domu, puszczając mimo uszu żartobliwe przytyki wujka Franciszka; w ślad za nim rozkwitały na chodniku karmazynowe klexy, stając się poniekąd niemym świadectwem poświęcenia młodocianego „bojownika o wolność i demokrację”. Opatrzony przez uczynną i czułą macochę, oddalił się do swej „pustelni”, co jednak nie uwolniło go do końca od wschodnich akordów – nastawił więc adapter na dźwiękową pocztówkę z przebojem „Foxy Lady” Hendrixa i płynnym ruchem wykręcił brudną gałkę potencjometru aż do oporu. Przesterowaną wersją ulubionego evergreenu, monotonnym rytmem przebijanym niemiłosiernie przez drażniące trzaski, chciał zagłuszyć nie tylko piskliwe zawodzenia, dolatujące tutaj z ulicy, ale też narastające w nim poczucie klęski, poświadczonej prozaiczną raną uda. Bynajmniej nie był hałaburdą ani też zdeterminowanym opozycjonistą wobec obcej mu ideologii, takie nazwiska jak Antonin Novotny, Oldrich Černik, Józef Smrkovsky, Aleksander Dubček czy Jan Palach właściwie nie gościły w jego pamięci dłużej niż przez okamgnienie, no może za wyjątkiem dwóch ostatnich, a i to ze względu na ich czysto fonetyczną lepkość, opartą na analogii do rodzimych wyrazów, z którymi kojarzył pewne znamienne fakty z biografii. Był prowincjuszem, światowa polityka obchodziła go tyle, co magiczne algorytmy ptasich przelotów nad zapyziałym grodziskiem, personalia sztandarowych działaczy i aktywistów partyjnych znaczyły dla niego nie więcej niż sążniste ciągi informacji uśpione w rozlatującej się xiędze telefonicznej, jaka straszyła wyglądem w obskurnym kącie jedynej poczty miasteczka, w którym zdała się działać chtoniczna sekta papierożerców; a jednak przetaczanie się sowieckich pułków przez arterie słynnego centrum maryjnego kultu podgrzewało mu krew w stopniu trudnym do ostudzenia i mąciło myśli już i tak wystarczająco splątane przez trywialny proces nadciągającej utraty niewinności. Gardłowy zaśpiew powtarzanego „foxy lady” przywoływał mu przed oczy spłowiałe pochylenia rusycystki, pulchnymi palcami z czerwonym lakierem na paznokciach wyrównującej sobie szwy na cielistoczarnych łydkach, pod koniec excytujących (dla niego) przymiarek w pracowni p.Charczyńskiej, cieszącej się niezmiennym powodzeniem wśród okolicznych elegantek. Korpulentna nauczycielka była w jego zaślepionych ślepiach personifikacją zmysłowej, demonicznej Lisicy, o której gardłował experymentujący czarodziej gitary z epoki flowers power. „Przycisz to!” – dwukrotnie krzyknęła poirytowana hałasem krawcowa do swego pasierba, ale głosem jakby stonowanym ździebko – może z obawy przed eskalacją interfamilijnych napięć. Raptownym ruchem przerwał potok kakofonii zagęszczonej decybelami, dobywającej się ze śmiertelnie zajeżdżonej pocztówki na której w analogowym kodzie zaklęto przed laty duszę singla The Kinks „You Really Got Me”. Miał bzika na punkcie łatwo wpadających w ucho, anglojęzycznych, elektrycznie brzmiących, hałaśliwych przebojów, skoro smętne harmonie piosenek w rodzaju „Po ten kwiat czerwony” przestały mu wystarczać do codziennego masturbowania muzycznej wrażliwości. Czując się pewniej po łatwej wiktorii nad buntowniczą naturą chłopaka, zagoniła go natychmiast do bicia piany w niezgrabnym półmisku, gdyż szykowała prawdziwą baterię ciast w partykularnym wydaniu, dla mężusia-smakosza oraz snobistycznych gości sproszonych na niedzielę. „Człowiek jest tym, co je” przypomniała mu się sarkastyczna sentencja Feuerbacha, wyszperana przez wujka Franka w nadgryzionym przez myszy gimnazjalnym manuskrypcie, pamiętającym zapewne sanacyjne przesilenie w ojczyźnie rządzonej przez piłsudczyków. Z rezygnacją godną większej klęski chwycił za roztrzęsioną trzepaczkę i jął metodycznie walić w aromatyczny melanż białek, cukru, olejku migdałowego, rumu przechowywanego „na specjalne okazje”. Konsystencja pienistej masy zależy wprost od jej ingrediencji tudzież, rzecz jasna, od częstotliwości i czasu rytmicznych czynności niezbędnych, w języku kolokwialnym streszczonych w niejednoznacznej formule BICIE PIANY, której bujna wyobraźnia wieku przedmaturalnego może nadawać, hm... iście zmetaforyzowane podtexty. (Również szekspirowskie „words, words, words” należałoby, zwłaszcza po globalnej karierze „Jesieni patriarchy”, objąć semantycznym zasięgiem tej symbolicznej, nierzadko zrutynizowanej sztuki, która to perfidna uwaga ma tutaj prawo bytu na zasadzie intencjonalnego metawtrącenia!). Nawet prometejskie katusze mają swój kres, więc po udzieleniu kulinarnej pomocy sympatycznej gospodyni, polazł do swej samotni, gdzie przyszedł mu do głowy prowokacyjny pomysł: że może by tak spróbować jakiemuś mładszjemu sjerżantowi – w zamian za błyszczącą broszkę z Leninem – podarować zaśniedziały krzyżyk po stryjku, znaleziony przypadkiem w szufladzie staroświeckiego kredensidła, nazywanego przez siostrzeńca Jędrusia „średniowieczną rupieciarnią”. Jedna z rodzinnych hipotez sugerowała widzieć w tym drobiazgu element różańca, którego miodowe paciorki miał przesuwać w dłoniach legionista Rudolf – podczas sierpniowych walk na przedpolach Stolicy, parodniowej bitwy nazwanej później patetycznie „cudem nad Wisłą”. Wiesław bardzo chciał zobaczyć reakcję sowieckiego oficera na tak odważną propozycję, ale ostatecznie zwyczajnie stchórzył, kodując swój zamiar w pamięci nadmiernie obciążonej wolicjonalnymi meandrami młodzieńczych rezygnacji, obejść i odwrotów. W nagłym przypływie wulkanicznego gniewu (na siebie, na swojskie adoratorki obcych wojaków, na interwencyjne korpusy tratujące pobocza naszych dróg i trotuary przecznic, wreszcie – na cały ten cholerny świat!) porwał z parapetu drewnianą pukawkę siostrzeńca, kupioną kiedyś na kalwaryjskim odpuście, wetknął drżącymi rękami okrągły spałek na sznurku w wylot prostackiej lufy, niczym korek do szmaragdowej butelki po wińsku herbu Tymbark-Lanckorona, i wybiegł na ulicę. Po drodze, w ciemnym korytarzu potrącił wracającego „z miasta” starego, który na widok progenitury zdążył warknąć „Cóż to, kawalerze, gdzie ci tak śpieszno?!?”, lecz pytanie to jeszcze bardziej podkręcilo amok frustrata, który właśnie mijał, wyżarty buciorami i trzewikami, wysoki próg głównego wejścia. Na boku nadal stały stalowe nosorożce z podwójnymi rogami karabinów maszynowych wielkiego kalibru, otoczone rzedniejącym kordonem łobuziaków, urwisów i nastoletnich lafirynd, rozniecających mieszane wonie taniej perfumy, wydychających obfite kłęby siwawego dymu – z ust pokrytych grubą warstwą cynobrowej lub amarantowej szminki. Widząc ten małomiasteczkowy, uliczny, amatorski cyrk z żałosnymi artystkami, które niezbornie żonglowały kaleczonymi zwrotami z „Rozmówek polsko-rosyjskich”, Wiesław podbiegł do jednego z sowieckich czołgistów i wypalił z dziecięcej zabawki prosto w łeb zaskoczonego lejtnanta; rozległo się suche „phuuuuk!!!”, padły tubalne słowa „Szto ty, gieroj, chaciesz mienia ubit?”, po czym silny uścisk osadził w miejscu asteniczną sylwetkę napastnika, do uszu którego wdarła się ostra reprymenda wujka Franciszka „Zwariowałeś, Wiesiu, zwariowałeś?? Z drzewianą giwerą na czołgi? Guza szukasz, zaszkodzisz sobie i narodowi!!!”. Notoryczny mądrala, odciągając na bok pojmanego chrześnika, usilnie zapierającego się nogami, rzucił do czerwonego na pysku żołnierza: „Izwinitie jewo, on durak, on balszyj durak, dołżen lieczitsja...”. Tamten pogroził im tylko prawicą. Zawstydzonemu młodzieńcowi chciało się płakać, szczególnie bolało go wyrażenie „zaszkodzisz narodowi”, bowiem na wargach mędrkującego wujka zabrzmiało jak wyrafinowana obelga albo co najmniej uszczypliwa aluzyjka (na przykład do akowskiej przeszłości stryja Rudolfa, który przez światłych członków lokalnej egzekutywy uważany był za jednego z „zaplutych karłów reakcji”), przypomniało mu się, iż ojciec wielekroć wspominał, że wujek Franek dla wymiernych korzyści zapisał się ponoć do partii...

***

Zabrał czarną ortalionową wiatrówkę ze srebrnymi zatrzaskami (bywało, że olimpijka ta wzbudzała w nim nawet... erekcję, czego nijak nie potrafił sobie racjonalnie wytłumaczyć, biorąc ostatecznie za fetyszystyczny, zagadkowy atawizm) i uciekł do najbliższego lasu, po którym włóczył się aż do zachodu, rozmyślając chaotycznie nad wieloma problemami, które po dzisiejszym excesie splotły się w piętrowy węzeł gordyjski. Romantyczną porą, o zmierzchu wspaniale przepołowionym ognistą łuną pod niskim zwałem burzowych chmur (w oddali słychać było spazmatyczne pomruki żywiołów) wrócił na Jagiellońską, gdzie nie było już kolumny wojskowych pojazdów. W kuchni krzątała się jak zwykle o tej porze niekompletnie ubrana Macoszka, zaś obnażony do pasa ojciec wielką mosiężną łyżką wyjadał z terakotowej misy resztki migdałowej masy, mlaskając bez żenady lubieżnymi wargami pod równo przystrzyżonym wąsikiem á la Rudolf Valentino. Na stole obok stała do połowy wypita krachel, z której powoli wydobywały się kuleczki dwutlenku węgla. Wiesławowi zachciało się pić, więc owa zielonkawa flaszka przedzierzgnęła się niespodziewanie w krynicę zdolną ugasić wielki pożar. „Nasi coś powiedzieli o tej inwazji?” – spytał delikatnie drżącym głosem, czując przez skórę, że od dzisiejszego popołudnia będzie to drażliwy temat w rodzinie przesadnie ostrożnych mieszczuchów. „Ocho, odezwał się gorący patriota!” – ojciec wyraźnie szukał zwady, odstawiwszy wylizaną pedantycznie miskę, przed przystąpieniem do degustacji pozostałej lemoniady, cierpliwie czekającej na finalny gest łasucha. „Stefan, daj spokój...” wtrąciła łagodnie białogłowa, zerkając na chłopca ciepłym spojrzeniem spod wyskubanych częściowo brwi, przypominających dwa ciemne bumerangi. „Powiedzieli, że pod Ołomuńcem mają się odbyć generalne manewry armii sprzymierzonych, pod kryptonimem Tarcza, czy coś takiego...” – dodała szybko, by wyręczając męża, uprzedzić kolejną zaczepkę, w których celował od majowych wieczorów, kiedy to jął podejrzewać, iż madame Charczyńska nr III skrycie flirtuje z jego beniaminkiem. Po kolacji Wiesio natychmiast zaszył się w swojej samotni.
Leżąc w niedoskonałych ciemnościach, rozpraszanych przez mdłe światło ulicznej latarni, która śmiało zaglądała akurat do jego pokoiku, chciał się czymś POCIESZYĆ, dlatego pomyślał o swoim debiucie w – promującym młodych – RADARZE. To było kiedyś naprawdę megawydarzenie dla zaściankowego pisarczyka, pamiętał dokładnie, jak radocha dymiła z jego uszu, gdy zobaczył wiersz „Wesoły Świat” w grudniowym numerze. Wszelako nauczony poprzednimi doświadczeniami, wiedział już, iż tzw. rzeczywistość podlega zmienności jak konfiguracje wielobarwnych szkiełek w kalejdoskopie. BBC podawało inne wiadomości, informacje diametralnie różne od tych, które płynęły w eter z polskich rozgłośni, więc „cóż to jest prawda?” – powracała słynna kwestia Piłata, tyle że w nowym oświetleniu fleszy, halogenów, jupiterów. Czy beletrystyka opublikowana w wielkonakładowym piśmie stanowi fakt absolutny? Myślał gorączkowo: „Faktem jest, że wydrukowano mnie w tamtym RADARZE, ale gdyby wszechmocny Elohim zechciał mi to odebrać, mógłby anulować ten text ze wszystkich egzemplarzy pisma, wstawiając na jego miejsce coś zupełnie innego; mógłby skasować pamięciowe ślady w mózgach tysięcy ludzi, którzy z grudniowym numerem się zetknęli – bez wyjątku dla mnie. Rzeczony wiersz pozostałby w notatniku na dnie mojej szuflady, a ja byłbym święcie przekonany, że pierwsze zwycięstwo było tylko snem. Interferencje przestrzeni kosmicznej zabliźniłyby się w miejscu Boskiej interwencji bez najmniejszego śladu na miliony eonów w prostoliniowym kontinuum naszego świata. A zatem każda prawda historyczna jest w istocie rezultatem dobrej woli Boga...” Wtem usłyszał basowy warkot ciężarówek i transporterów, który napłynął nową, nieskończoną falą.

(Zebrzydowska, 25 – 31 marzec 2004)


Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008





DYŻUR CIAŁO-NOCNY

 Wyobraźcie sobie piękne, słoneczne popołudnie w wielkim mieście, kiedy to przedmioty wyglądają niczym rzeźbione nożem potężnym jak dwuręczny miecz. Ich bryły są wyjątkowo ostre, osobne, olśniewające konturem wyrazistym jak na niektórych obrazach Cranacha starszego. Zapewne w taki dzień z najwyższych wieżowców znakomicie widać Tatry. Tak o tym myślał Franciszek S., artysta rzeźbiarz, wracający do domu akurat przez planty pełne ludzi, którzy co jakiś czas zwracali uwagę na jego extrawagancki ubiór: rozchełstane traperki, spodnie polowe khaki, koszulkę młodzieżową z nadrukiem MOTORHEAD, lekką marynarkę z podwiniętymi rękawami, no i oczywiście – bordowy beret po matce.  
Długie, rozwiane włosy czyniły go trochę zniewieściałym. Był kawalerem w wieku Chrystusowym. Potężnie zbudowany, z ramionami muskularnymi, grubymi w nadgarstkach przypominał prowincjonalnego chłopa. Za wątpliwą ozdobę jego twarzy trzeba by uznać łagodny, acz nazbyt wyrośnięty organ węchu. Natomiast oczy – wielkie, rozmarzone wręcz nieprzytomne, jakby stale zapatrzone w cienie światów alternatywnych, oczodoły mięsiste, okraszone ciemnymi grubymi brwiami – te oczy zawsze podobały się kobietom. Wydatna szczęka stanowiła doskonałą oprawę dla mocno zarysowanych ust. Jednak Franciszek S. myślał o sobie, że jest dość szpetny i pospolity, ot, ucywilizowany wiejski kundel... Ale nie miał na tym punkcie komplexów, znał swoją wartość jako człowiek twórczy, pełen zapału i energii, wprost – pasjonat. Jego wybujały indywidualizm przejawiał się licznymi dziwactwami, jakie szokowały stereotypowo myślących biznesmenów i ludzi sukcesu. Na przykład wcale często golił się krawieckimi nożyczkami, jadał ryż pałeczkami do perkusji, ziemniaki obierał imitacją romańskiej mizerykordii, na biurku trzymał czaszkę rysia (bez żuchwy) jako przycisk do papierów. Sąsiedzi nazywali artystę „oryginałem”.

 Franciszek S. wracał właśnie do domu wściekły i rozgoryczony, napompowany agresją do granic wytrzymałości, miał ochotę bić przechodniów, kopać jęczących żebraków o zapijaczonych gębach, pluć pięknym i eleganckim paniusiom w oczy, którymi nazbyt śmiało omiatały jego cudacką sylwetkę. Był teraz chodzącym workiem dynamitu, bowiem rada parafialna plus komisja konkursowa odrzuciły jego awangardowy projekt pomnika św. Wojciecha, o czym powiadomił go młodziutki wikary z widocznym zakłopotaniem na twarzy Adonisa. „Sztuka jest sprawą wielkich, maluczkich stać tylko na sztuczki” – zostawił biednego kapłana z tą dwuznaczną parafrazą, odwrócił się bez ukłonu i wybiegł z plebani. „Dlaczego mi to uczyniłeś, Boże???” – wołał w myślach raz po raz niczym furiat skrępowany pasami bezpieczeństwa. Szedł wielkimi krokami, a ręce musiał siłą trzymać przy sobie...

 Spotkał ją pierwszy raz – leżącą w bramie, kompletnie pijaniuteńką, ubraną w obszerny niemodny prochowiec. Po tradycyjnych pończochach poznał od razu, że jest profesjonalistką. Cuchnęło od niej moczem, rzeczywiście – prawą stronę miała zalaną, na płaszczu widniała duża ciemnobeżowa plama. Pochylił się nad leżącą, zaglądając spojrzeniem w różne jej zakamarki – w enklawę damskiej abnegacji.
– Co pani tu robi? – zapytał głośno, podnosząc do światła jej wynędzniałą twarz.
– Spierdalaj! – wybełkotała kobieta, patrząc przed siebie zamglonym wzrokiem. Franciszkowi zrobiło się niedobrze, poczuł dziwny ból gdzieś powyżej splotu nerwowego.
Kiedy taszczył ją po drewnianych schodach na górę (pracownię miał na poddaszu), wyszedł cieć, specjalizujący się w bacznej obserwacji. Właśnie nieznajoma, przewieszona przez ramię barczystego mężczyzny, zaczęła zwracać pochłoniętą rzeczywistość, wielkie „pawie oka” spadały na drewniane stopnie. Było mu cholernie wstyd.
– Panie Franku, to kurwa, niechże ją pan zostawi!
– Biedna jest, trzeba jej pomóc.
Wysapał, taszcząc ją dalej. Tam w dole wyobrażał sobie nalaną twarz gospodarza domu, na której zawisł szczerbaty uśmiech gminnej ironii. „A kto to posprząta?! Samarytanin się znalazł, psiakrew!” – usłyszał za plecami komentarz ciecia, który nierzadko mówił sam do siebie. Drzwi do mieszkania otworzył z klucza, położył bełkoczącą panienkę na dywanie, z ulgą wycierał sobie facjatę, skutecznie zalaną potem. Wszak wyniesienie „cielska” na czwarte piętro okrutnie go zmęczyło. Zasapał się wzorowo, co go niemile zaskoczyło, gdyż przypisywał sobie kondycję buldożera. Odpoczywał długą chwilę, deliberował, a później nie bez odrazy zajął się śpiącą na dywanie.
 Kiedy się obudziła, była wykąpana, ubrana w męskie łachy i przykryta włochatym kocem. Franciszek siedział na wprost, patrząc badawczo. Miała zniszczone, ale bujne, falujące rude włosy, duże zielone, bezczelne oczy, obmacujące jego postać bez cienia żenady. (Wzrok jeszcze trochę mętny!). Nos delikatnie orli, proporcjonalny, zmysłowe, bezbłędnie wykrojone wargi i wystające kości policzkowe. „Bosko ciosana głowa” – skonstatował niemo Franciszek. Kraciasta, trywialna piżama skrywała wielkie, jędrne, gruszkowate piersi. Ich bogactwo obejrzał dokładnie, korzystając z okazji zabiegów higienicznych. „Wstyd to najbardziej ludzkie uczucie!” – pomyślał przed momentem. Powietrze tężało od idiotycznego milczenia, więc nie zwlekając, zapytał:
– Jak masz na imię?
– Roxana.
Usłyszawszy zaskakującą odpowiedź, roześmiał się z powodu kretyńskiego zbiegu okoliczności. Oto bowiem melodyjny hicior Policjantów, pioseneczka „Roxanne” zawsze rozczulała go do łez. Kiedy lider kapeli przeciągał w refrenie owo zawołanie „Roooxaaanne”, jemu chciało się wyć niczym postrzelonemu wilkowi do Luny w pełni. Dlaczego? Osobista zagadka. „No, cóż, zdarzają się takie irracjonalne reakcje” – kwitował w myślach swoje spodziewane wzruszenie. Jednak inteligentna nieznajoma wyczuła od razu, że coś tu nie gra, szybko więc objaśniła Franciszka, że to tylko jej zawodowa xywa, ale niech tak zostanie.
– Zrobię ci mocnej herbaty – zaproponował uczynny gospodarz. Gość rozchylił wargi w półuśmiechu. Kiedy Franciszek oddalał się w stronę kuchni, usłyszał za sobą:
– Byłam z tobą? Nic nie pamiętam, film mi się urwał...
– Nie, znalazłem cię w bramie.
Był powściągliwy. Kobieta podziękowała mu szerokim uśmiechem, a Franciszka przebiegł dreszcz, znajdując kres w okolicach pięt. Poczuł się jak rażony piorunem – dziewczyna była w jego typie, przed kwadransem zaczął podziwiać jej urodę. Na przykład te ostro zarysowane brwi – bez śladu modnej, powszechnej depilacji. Od dłuższego czasu Franio głowił się nad problemem, dlaczego najpiękniejsze kobiety chcą „być dla wszystkich”? Teraz próbował ukryć zainteresowanie jej wyglądem pod maską zimnej, cynicznej obojętności, ale ona dostrzegła to w jego rozmarzonych źrenicach i poczuła przypływ życiodajnej nadziei. Zaczęła się do Franciszka przymilać – pośrednio, nienachalnie, za pomocą nikłych impulsów na obrzeżach samczej percepcji. Talent do kokieterii ma każda kobieta.
– Mogę zostać na noc?
Pytanie było wypowiedziane z premedytowaną nieśmiałością, zaprawione autentyczną obawą przed zdemaskowaniem. Uśmiechnęła się najzalotniej jak tylko umiała, obnażając równe, mocne, pożółkłe od papierosów zęby. Odwróciwszy leciuteńko głowę, zerknęła na swego wybawcę z pokusą godną utalentowanej aktorki. Franciszek, wietrząc nieszczęście w tej przygodzie, nie podskoczył z radości pod sufit, chociaż przybłęda niezwykle mu się podobała fizycznie. Niepokój potęgowało jakoby prorocze zdarzenie, którego doświadczył wczoraj przed pójściem na plebanię. Oto – kiedy sprzątał ze stołu – wyleciał mu  z ręki ulubiony spodeczek po babci. Franciszek patrzył bezradnie, jak kolorowy krążek z porcelany spada na podłogę i rozpryskuje się na wszystkie strony. Przypominało mu się to w zwolnionym tempie. Ostrzeżenie, przestroga, omen. Artysta interesował się teologią i podobne incydenty zaliczał do metafizycznych sygnałów, wymykających się zasadnej racjonalizacji. Ludzie, którym nieobce są elementarne doświadczenia religijne, wiedzą o co chodzi.
Patrzył niepewnie na pytającą twarz nieznajomej, jakby z rezerwą dotykając wzrokiem jej drobnych blizn, opuchlizny pod oczami i rozmazanego tuszu do rzęs. Ona wyczuła jego wewnętrzne rozterki, tedyż przerywając nieznośną, ogromniejącą ciszę, rzuciła z przekonaniem:
– Dobra ojciec, jeśli nie chcesz, daj mi na bełta a pójdę sobie!
– Nie, na razie zjemy porządne śniadanie, potem zobaczymy...
Franciszka wprawdzie ucieszyła w skrytości ducha ta naprędce sklecona, wymijająca odpowiedź, ale brak natychmiastowej, męskiej decyzji już zwiastował jego przegraną. „Chce mnie lepiej poznać, wybadać!” – pomyślała zmęczona kobieta, zapalając znalezionego papierosa. – „Ale będziesz mój”...

- -  - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Roxana została.
Zaczęła dbać o siebie z pomocą Franciszka, który kupił jej eleganckie ciuchy i markowe pachnidła. Namówił ją też, by zapisała się do klubu AA (uległa dopiero po wielu scysjach i radykalnym ultimatum). Zżerały ją trzy nałogi: alkohol, nikotyna i potrzeba przygód sexualnych. Obiecała jednak uroczyście łatwowiernemu Franiowi, że się zmieni, że się poprawi, że powinien dać jej życiową szansę. Przyrzekła solennie, że ograniczy palenie, a nawet błagała Franciszka, by wyplenił z jej słownika wszelkie rynsztokowe ozdobniki.
 Znany artysta, ceniony w pewnych kręgach uczeń Bronisława Chromego, autor wielu okolicznościowych medalionów, wolnostojących rzeźb i zrealizowanych pomników, Franciszek S. – miał wcześniej tylko jedną Muzę, wielką, tragiczną miłość swego życia – Renatę. Po prostu nie mógł oprzeć się uwodzicielskim zapędom przyhołubionej Roxany, która nagle postanowiła zostać jego żoną. Stało się to centralnym punktem jej codziennej i odświętnej aktywności. Robiła wszystko, aby tylko przypodobać się, wciąż jeszcze wzbraniającemu się, mężczyźnie. Zaczęła nawet chodzić z nim do kościoła, trzymając powszechnie szanowanego dżentelmena pod rękę. Oczywiście, taka jawna manifestacja konkubinatu błyskawicznie zaszkodziła reputacji biednego Franciszka. Sąsiedzi na ich widok niedbale skrywali dezaprobatę i nie bez kozery odwracali głowy. Mało tego, różne zespoły jurorów pomijały milczeniem jego śmiałe projekty na konkursach branżowych, przynajmniej tak się zdawało, popadającemu w coraz większą frustrację rzeźbiarzowi. „Boże, dlaczego mi to uczyniłeś???” – myślał coraz częściej skołowany Franciszek. Zakochał się w Roxanie, to fakt, nie był władny zabić w sobie tej miłości, tym bardziej że przygarnięta z ulicy kobieta wciąż przypominała mu niepowtarzalną Renatę – tembrem głosu, ciepłem spojrzenia, prowokującymi ruchy.
 MIŁOŚĆ DO UPADŁEJ KOBIETY – czym jest?
 Stale zadawał sobie to pytanie, włócząc się bez celu po parku lub jadąc w interesach miejską kolejką. Wierzył w ukrywającego się (przed filozofami i naukowcami) Wiekuistego, szanował ustalony przez Niego dekalog, chciał żyć wedle moralnej wykładni Nazarejczyka. Życie w grzechu piramidalnie mu ciążyło nie tylko wtedy, gdy z zazdrością wsłuchiwał się w wypowiadaną w ciemności konfesjonałów formułę „ego te absolvo”. Kiedyś po powrocie z rekolekcji chwycił zdziwioną głowę Roxany, obrócił w stronę okna i zaglądając jakby w otchłań jej duszy, wycedził przez zęby „Wierność jest istotą miłości. Pamiętaj o tym, suko!!!”.
Z jej wystraszonych oczu spłynęły dwie samotne łzy.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

– Kochasz mnie?
– Raczej nie, to tylko ślepe pożądanie!
– Jesteś pojebanym bydlakiem!!!
– Zaczekaj...
Bywa, że uruchamiamy hamulec o moment za późno.
Wzburzona Roxana przeszyła Franciszka ostrzem nienawistnego spojrzenia i w okamgnieniu wybiegła z mieszkania. A on celowo się z nią tak przekomarzał, by sprawdzić, czy zgasną w smutku jej wielkie zielone oczy, a mięśnie twarzy czy stężeją jak wosk lany do wody. Robił takie głupawe, prostackie, brutalne experymenta, chcąc prześwietlić cudze wnętrze. Nie był bowiem pewny jej miłości, a nawet podejrzewał, że doskonale się maskuje jako specjalistka od adorowania frajerów. On zaś szukał uczucia autentycznego, spontanicznego, trwałego jak Chiński Mur, gwarantujący bezpieczeństwo mierzone tysiącami lat. Od matury nie dostąpił jakże wytęsknionego szczęścia!
 Ale tym razem przeholował. Roxana uciekła.
Po tygodniu znalazł ją pod drzwiami, pijaniuteńką i sponiewieraną dokładnie jak za pierwszym razem. Wróciła! – największa nędza jego życia. „Boże, dlaczego mi to czynisz???” – dyżurne zawołanie wyrażało bezgraniczną wściekłość lub spychaną w niebyt bezsilność. „Znalazła Samarytanina, psiakrew!” – przypomniała mu się zgryźliwa uwaga ciecia, który coraz częściej mówił sam do siebie.
 Po namyśle wciągnął bezwolne ciało Roxany do łazienki, nie omieszkał zdjąć jej wymiętoloną, poplamioną bluzkę (zauważył od razu, że zgubiła biustonosz), wypapraną miniówę i podarte, wyświnione pończochy. Po czym włożył ją do wanny, oblał ciepłą wodą, jaka od tysięcy lat posiadała siłę przywracającą człowieczeństwo. Kiedy to uczynił, wszystkie atomy jego jestestwa wpadły w brzemienne, niebezpieczne dla otoczenia wibracje. „Dlaczego ja? Dlaczego ja???” – ryczał, patrząc na wskroś przez sfatygowany, spękany, strupowaty sufit łazienki. A potem wybiegł raptownie do pracowni, chwycił ciężki, dwuręczny miecz anglosaski  i miotając obłędnymi spojrzeniami po kątach, ciął narzędziem mordu stojące w szeregu gipsowe projekty rzeźb nie zrealizowanych, druciane stelaże porzucone w nagłym zniechęceniu i gotowe figury z brązu. Nierzadko iskry szły spod gładkiej, szerokiej klingi, gdy akurat szatańskie cięcie padło na metalowy odlew. Nowocześnie zdeformowane biusty, ongiś ustawione w równych rzędach, beznamiętnie poddawały się zagładzie, te z gipsu lub terakoty rozpryskiwały się na setki kawałków skazanych na śmietnik.
 Przebiegł tak trzykrotnie przez pracownię, siejąc spustoszenie również wśród naczyń roboczych, mężnie stojących na warsztacie. „Szast – prast! Ciachu w czachu!!! – Wszystko gówno, gówno, więc tnij równo!!!” – przelatywało mu przez płonący mózg. Aż stanął przed postawną figurą św. Wojciecha (projekt odrzucony), patrzył chwilę paranoicznie, dysząc jak Wrzostek w bitwie pod Lanckoroną, a potem ciął oburącz żeliwne ciało narodowego męczennika – przez pół. Błysk, jęk metalu, ból... – oto wyszczerbiony już i nadwyrężony brzeszczot pękł był po zderzeniu z twardym korpusem świętego, część głowni odskoczyła i wbiła się z metalicznym stęknięciem w drewnianą listwę półki. Ale niewielki odłamek stalowej broni, po prostu detal jeden z mniejszych na świecie, utkwił Franciszkowi dokładnie między jednym okiem a drugim. Po nasadzie nosa w dół popłynęła mizerna strużka krwi. To wszystko ostudziło szaleńca, który usiadł teraz na podłodze i pochyliwszy spocony, rozczochrany łeb, zaczął płakać. Nie wiedział, że w drzwiach atelier stała, chwiejąc się i ociekając wodą, dogłębnie przerażona Roxana. A biedny Franio płakał w transie rozpaczy, śliniąc się potwornie i wykrzywiając gębę jak kamienny rzygacz na rynnie gotyckiej świątyni. Zdawało się, że bezgłośnie wyje z bólu... Po chwili na rozgrzanym czole poczuł zimne, mokre, drżące palce, zobaczył zogromniałe zielone, zapłodnione lękiem oczy ukochanej.
 Od tego dnia już nigdy nie drażnił Roxany fałszywymi oświadczeniami i nie wystawiał na próbę jej przywiązania. Wierność to przecież najważniejsza cecha pożycia.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

 Zastanawiał się często, co diabelskiego kryje się w klasycznych pończochach? Co ma tak silny urok erotyczny? Wielekroć wpatrywał się jak zapowietrzony w opalizującą tkaninę z nylonowych włókien, chłonął wzrokiem jej fantastyczne, podniecające fałdy i przekręcenia, w przewidywalny sposób układające się na smukłej nodze Roxany. Kazał jej zginać kolana albo pocierać nogą o nogę, sam zaś rozkoszował się czarującym szelestem, subtelnego niczym pajęczyna, materiału. Mini-symfonia szmeru polyamidowych pończoch! W swoim fetyszystycznym roznamiętnieniu dochodził niekiedy do komicznego apogeum: zaczynał lizać i całować koronkowe ozdoby pod ściągaczami na udzie, wąchał powierzchnię pończochy, teatralnie posapując, aż Roxana musiała protestować, że znowu zrobi jej dziury. Ale też z uśmieszkiem satysfakcji przyglądała się bezgranicznym zachwytom Franciszka – jako rzadkiemu curiosum, z którym nigdy się nie spotkała w bogatej przeszłości. On jednak świadom był przebranej miary, w przypływach samokrytycyzmu zaczynał się niepokoić swymi afektami. Może to już dewiacja? Sięgnął po „Wstęp do psychoanalizy” oraz po „Magię seksu”, licząc na wyjaśnienie nurtującej go zagadki. Trochę się uspokoił, biorąc siebie po prostu za konesera.
 Kiedy dopadła go niemoc twórcza albo gdy usilnie szukał inspiracji, jego rozkojarzony umysł wpadał  w pętle starych przebiegów myślowych. A te – rzecz wiadoma – błąkały się po temacie wpływu pończoch z podwiązkami na intrygujący fenomen kobiecości. Najczęściej takowym rozmyślaniom oddawał się, leżąc na łóżku z baldachimem i słuchając muzyki. Przeważnie raczył się inteligentnym heavy metalem zwariowanego Osbourne’a lub też monotonnym rzężeniem jego ukochanych Motorów. A słuchał tego tak głośno, aż uszy pękały stojącym w sypialni rzeźbom ze spiżu i kamienia. Powietrze, nasycone hałasem do granic możliwości, zapewniało pożądaną samotność, odstraszając potencjalnych intruzów. Wydawało mu się, że z „płynnego metalu”, wylewającego się z szeroko rozstawionych kolumn, można by formować potężne cielska mastodontów, modelować obfite kształty paleolitycznych matek płodności, rzeźbić monumentalne, zastygłe w czasie grzyby plazmatycznych erupcji. Niekiedy podnosił ramiona i ciął nieruchome powietrze na imaginowane bryły, z których komponował rytmizowane plany wg uświęconych kanonów sztuki. Albo stwarzał rozedrgane, trzęsące się reliefy, które niczym horrendalne mobile łamały reguły dobrego smaku...
 Kiedy przesterowane, brzęczące gitary wygrywały proste riffy, od których spadały z kuchennego sufitu płatki łuszczącej się emulsji, a świdrujące, jazgotliwe solówki, utrzymane w zawrotnych tempach, wierciły w szybach niewidzialne otwory, kiedy przepitym do szczętu głosem syn pastora wyrzucał w przestrzeń pamiętny refren:

BUT IT DON’T MAKE NO DIFFERENCE
’COS I AIN’T GONNA BE EASY, EASY
THE ONLY TIME I’M EASY’S WHEN I’M
KILLED BY DEATH
KILLED BY DEATH
KILLED BY DEATH

akurat wtedy wkraczała na scenę Roxana – z papierosem w ustach, z figlarnie rozpiętą bluzką, w kusej spódnicy ze skóry i w brązowych pończochach ze szwem. Przemierzając nieśpiesznie drogę od drzwi do wspólnego łoża, oświadczała bezceremonialnie „Wyłącz to kurewstwo! Zaniedbujesz mnie”. Bezzwłocznie podchodziła do sprzętu i gasiła w nim wszelkie życie paroma ruchy. Patrząc zalotnie, karminowe wargi układając w „rybią buźkę”, puszczała kółeczka dymu, błękitnawe i rosnące w oczach. Intencje nachalnej kobiety podkreślały gumowe, pielęgniarskie rękawiczki.
 Widział to przez wąskie szparki między kamiennymi powiekami, udawał bowiem, iż leży martwy. Zabity na śmierć. Zniecierpliwiona dama podchodziła do łoża, po czym zaciągając się mocno ulubionym zefirem, powtarzała kwestię „Zaniedbujesz mnie” z precyzją automatycznej sekretarki. Nie reagował, leżał zimny i ciążący w dół, zły z powodu przerwanej degustacji. Miał ochotę na muzykę, nie mając ochoty na miłość. Ale to zawsze podkręcało jego Muzę. Była bezwstydna i bezwzględna. Stawiała sobie za punkt honoru, że pobudzi go do działania. Po uwolnieniu z typowych przeszkód, zaczynała bawić się jego zwiędłym bydlakiem, okadzając go aromatycznym oddechem, całując czule i delikatnie. Franciszkowi chciało się krzyczeć „Na Boga, nie! Nie teraz! Nie dzisiaj! Przestań!!! Nie słyszałaś, że jestem martwy?!?”.
 Jednak namolne i fachowe zabiegi „pielęgniarskie” robiły swoje, w podziemiach jego ciała odradzało się pożądanie, niczym Hydra, której nie obcięto wszystkich głów. Cierpliwa zalotnica już siedziała na nim, opadając i wznosząc się w określonych biologicznie granicach rytuału. Szeroko rozwartymi ślepiami pożerał widok jej wyzywającej miny, wezbranych piersi przelewających się przez burty kremowego biustonosza. Chropowatymi paluchami, zniszczonymi od gliny i cementu, gładził brązowe pończochy, za ściągaczami których Roxana chowała równo ułożone cigarettes (ponoć „panieński” ten zwyczaj pochodził z epoki, kiedy to papierosy sprzedawano na sztuki!). Nylonowa tkanina dawała kapitalne odblaski i subtelnie szeleściła pod dłonią. Nasycony drażnieniem przeźroczystego materiału, Franio ujmował szelki od pasa Roxany i podnosił je ze zmienną częstotliwością. Opadały, wydając excytujące klaśnięcia. Dlaczego niektórzy nazywają je podwiązkami, skoro dziś bieliznę się do nich tylko podpina? Od czasu do czasu zastanawiał się nad tym etymologicznym problemem, spacerując bulwarami lub siedząc na wygódce.
– Lubisz to? – pytał jakby nieobecną, zupełnie rozmarzoną partnerkę.
– Uwielbiam! – odpowiadała po chwili, nie należącej do tych najkrótszych.
– To wspaniale.
– Chciałabym mieć z tobą dziecko!
Dodawała nagle, obnażając w szerokim uśmiechu pożółkłe od nikotyny zęby. Domagając się odpowiedzi, patrzyła natarczywie z wysokości jeźdźca. A ponieważ Franio udawał, że stracił słuch (chociażby od muzyki!) powtarzała się z dokładnością automatycznej sekretarki.
 Niestety – bez echa!
Roxanie zrobiło się przykro, niemniej postanowiła ratować sytuację, więc ściągnęła stanik i położyła się na pasywnym, milczącym, jakby nagle zmarkotniałym Franciszku.
 Poczuł ból w najczulszym miejscu, co zaburzyło na moment idyllę wzajemnej konsumpcji. Czuł na sobie gorące, spocone, nabrzmiałe fałdy skóry, które anatomia każe nazywać biustem. Zobaczył ogromne ciepłozielone oczy, z lekka zachodzące najdelikatniejszą z możliwych mgiełką. Trzewia zaczęły w nim pulsować, zapadać się w kosmiczną dziurę, przeto czym prędzej zacisnął powieki. Albowiem spadał już w czerń, rozświetlaną nagłymi wybuchami rac. Sporadyczne ogniki meteorytów asymetrycznie przecinały tę zakrzywioną przestrzeń trzech sławnych psychonautów: Freuda, Adlera et Junga. LIBIDO MIARĄ WSZECHRZECZY – zobaczył na barokowo zakręconej banderoli napis uszlachetniony czcionką, którą żargon komputerowy nazywa „frankensteinem”. Ukazał mu się anioł, mający zamiast rąk skrzydła z tęczowymi pióry. Jego twarz przypominała Roxanę, lecz wyidealizowaną: pozbawioną zmarszczek, drobnych blizn, pieprzyków, no i/p rzecz jasna – z bieluteńkimi siekaczami. Długie, puszyste, poskręcane loki miały teraz amarantowe nasycenie ze złocistymi reflexami. W miejscu źrenic alkoholiczki błyszczały małe gwiazdy, emitujące ciepłe, zmieniające barwę, rajskie światło. HEUREKA! – Bóg jest Nicością. Niebytem doskonałym. Nie podlega zmianie i zawsze Będzie! Jako obecność negatywnie absolutna. Z nicości kiedyś powstaliśmy i znów do niej wrócimy. Na zawsze. Anaksymander, Empedokles, Parmenides – nazwiska zapamiętane po krótkim kursie filozofii na III roku studiów. Trzej mędrcy, wyglądający jak uczłowieczone tryki, którym wzgórki gnozy zastępują muszlowate rogi. Ich wirtualne twarze można by nazwać archetypami polihistorów, opuchniętych od zatrważającego nadmiaru erudycji. Patron anarchizujących sztukmistrzów, zaćpany Witkacy lewitował nad Wariackimi Wieżami. Jego zblazowana fizys była nabazgrana jaskrawymi pastelami na granatowym kartonie nocy. Młody, przystojny, extrawagancki – przypominał bożka rozpasania. Herezjarchowie są nieśmiertelni. Killed by Death! Killed by Death! – przypomniało mu się raptem, a neurony jego mózgu zadudniły rytmem melodyjnego hitu Motorów. Był znowu w domu, jego kobieta leżała na nim, ściskając w sobie niepewnego doznań małego frankensteina. „Kocham cię, bydlaku!” wyszeptała i nakryła ich wspólnotę ciężką narzutą z pseudobrokatu.  
 Obudzili się rano wciąż splątani ze sobą, spoceni, zalatujący odorkiem nocnych wybryków. No i oczywiście – „very very tireds”. Światło dnia, sączące się flegmatycznie przez szparę w kotarach, wdzierało się do piekących oczu bez delikatności, przypisywanej altocumulusom na weneckim niebie. Uczucia nasze są jak chmury, którymi igra wiatr.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
 
– Kiedy mi wreszcie zrobisz bachora?
– Odczep się!
– Ależ jesteś miły, dziękuję ci.
– Gadanie. Jeszcze nie jestem gotów.
– Akurat!
Nie wiedzieć dlaczego Roxana nagle ubzdurała sobie, że chce mieć dziecko z rozkojarzonym, rozbuchanym, rozrabiającym (często) Franciszkiem. Zupełnie nie przyjmowała do świadomości, że po paru amatorskich zabiegach, przeprowadzonych niemal w polowych warunkach, miała zerowe szanse na doczekanie się potomstwa. Bacznie pilnowała, aby w trakcie conocnego baraszkowania rozjuszony Franciszek dokładnie wypełniał ją nasieniem. On natomiast był tylko rzeźbiarzem – lubił rzeźbić jej potulne ciało w bocznym, półgórnym świetle, lubił miętolić obnażone krągłości i ugniatać je niczym monstrualny piekarz, znęcający się nad dostatnią porcją ciasta. Ot, i wszystko.
 Nie zamierzał mieć dzieci, ponieważ bał się – BAŁ SIĘ, że nie będzie umiał „wyrzeźbić” je na zaradnych, dobrych, mądrych ludzi. Wmawiał sobie, że łatwiej jest wykuć „Dawida” w różowym marmurze, niż dziecko porządnie wychować. „Życie mi się wybitnie nie udało!” – myślał Franciszek, kiedy Roxana zbyt dokuczliwie zadręczała go macierzyńskimi ciągotami. Każdy artysta jest zamaskowanym egoistą. Chcąc ją odciążyć od natrętnych pokus, chcąc ją odciągnąć od „ciało-nocnych dyżurów”, kupił na bazarze kolorowy japoński telewizor. Murzyn, od którego nabył ten wynalazek, koślawą polszczyzną zapewniał, że „robić pan dobra zakup”, odsłaniając przy tym nieskazitelny garnitur poneandertalskich zębów. „O, Jezu!” stęknął klient nie wiedzieć, czy na widok zademonstrowanego uśmiechu, czy pod wpływem ciężaru, jaki zawisł mu w rękach. Taxówką przywiózł telewizor do domu. Liczył na to, że Roxana, głodna wizualnych podniet, od razu rzuci się na jakieś nocne seriale lub pseudouczone spotkania dla feministek. On w tym czasie mógłby chociaż ze dwie płytki z ciężkim metalem zapuścić sobie do ucha. Cieszył się bardzo, gdyż fortel się udał, jego pani zaczęła wieczorami przesiadywać przed telewizorkiem, zapominając o „pielęgniarskich dyżurach”. Niestety, po dwóch tygodniach zachwalany przez Angolczyka sprzęt zaczął szwankować. Dziwna historia: kiedy półnagi Franciszek wchodził do pokoju, programy w telewizorze same się zmieniały – wbrew woli widza. Oto wojownicza królówka Xenna nagle stawała się jajogłowym politykiem opozycji, ględzącym nt. wadliwej strategii sił rządzących albo zamieniała się w hienę, uganiającą się za upatrzoną ofiarą w dotkniętym suszą krajobrazie Zairu. Było to zjawisko wkurzające, a nerwowa manipulacja dostępnymi pokrętłami tylko pogarszała sprawę.
– Jedyne cuda, w jakie nie wierzę, to cuda techniki!
Franciszek uwielbiał aforyzmy, ale nie cierpiał urządzeń odmawiających posłuszeństwa. Kiedy metoda walenia pięścią w obudowę zawiodła, totalnie zirytowany chciał bezzwłocznie wyrzucić zdezelowany odbiornik przez okno. Nawet poczynił już wstępne ułatwienia, ale Roxana w porę go zmitygowała.
Sprawa z telewizorkiem „wyjaśniła się”. Ustalono z minimalnym ryzykiem błędu, że wyłącznie Franciszek swoją obecnością destabilizuje programator. Samej Roxanie lojalne pudło wyświetlało wielobarwne obrazki zgodnie z oczekiwaniami szczęśliwego abonenta. Jej wybraniec mógł zatem oddawać się przedsennym rojeniom bez dodatkowych scysji. Chwilowo nie katował się inteligentnym metalem, leżał w ciszy, przewracał się z boku na bok, a niemiłe, bolesne podejrzenia wirowały wokół jego czerepu niczym napastliwe Erynie. „Jeżeli ktoś ma dużo, Bóg daje mu jeszcze więcej, a jak ktoś ma niewiele, diabeł odbiera mu tę ostatnią chudobę” – Franciszek widział siebie w roli pokrzywdzonego. Męczyło go wrażenie, że traci ukochaną, ponieważ nie może spełnić jej fundamentalnego marzenia. Kto był winien? Wszystko wskazywało na Roxy, ale może to on jest bezpłodny? Wszak w młodości chorował na zapalenie najądrza, bywa że to implikuje prokreacyjne komplikacje. Może należało – ulegając jej naciskom – zbadać laboratoryjnie jakość plemników? Jednak tego nie mógł zrealizować, gdyż chorobliwie wstydził się specjalistek od takich problemów. „Wstyd jest najbardziej ludzkim uczuciem” – szeptał mu do ucha demon tchórzostwa. A Franio bał się, że kiedy zobaczy gumowe rękawiczki na dłoniach pielęgniarki lub odkryje, iż ponętna siostrzyczka również nosi exkluzywne pończoszki – jego mały frankenstein podniesie łeb w najmniej adekwatnym momencie. „Nie cierpię świecić bydlakiem przed medykami!” – oświadczył Roxanie – szczery jak pole – Franio. Mięśnie policzków drgały mu przy tym złowróżbnie, w oczach zaświeciły się ostrzegawcze bliki, więc nie drążyła tematu, postanowiła wrócić do kwestii w sprzyjających okolicznościach. Wątpliwości, rozterki, wyrzuty sumienia, obsesje, ambitendencje opadły znękaną psyche artysty niczym muchy kawałek ścierwa przy drodze. Antytetyczne myśli brzęczały pod czaszką jak rój rozdrażnionych szerszeni. Ani chwili spokoju, ani kwadransa ulgi! Nie mówiąc o doraźnym powodzie do radości...
Biedny Franciszek nie mógł dłużej zdzierżyć emocjonalnego impasu. „Jestem może tytanem, ale nie Tytanikiem!” – odpowiadał na zaczepki Roxany. „Boże, uratuj mnie!” – wołał zdesperowany, podnosząc ręce niczym Osbourne na koncercie. Z kasetonowego sufitu opadał na nich bibliozoficzny pył. Otóż to! – na problem główny trzeba spojrzeć od strony moralnej, przemyśleć z pozycji praktykującego chrystofila, za jakiego Franciszek S. uważał się od lat. W liście do Tymoteusza powiedziano o niewieście, że „zbawiona zaś zostanie przez rodzenie dzieci”. Duży kwantyfikator wynikał z kontextu, macierzyństwo jako forma expiacji – to ich mogło uratować, zmniejszyć poczucie winy w niesakramentalnym związku. Dla upadłej kobiety była to szczególna okazja do społecznej rehabilitacji.

 - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Byli ze sobą już siedem długich zim.
Ona podjęła pracę pielęgniarki w dzielnicowym szpitalu położniczym. Wciąż marzyła o dziecku. On nadal ze zmiennym szczęściem parał się sztuką. A to dostawał podrzędne nagrody i mało ważne odznaczenia, a to doznawał kolejnych porażek, gdy jurorzy ignorowali jego projekty. Pocieszała go jak mogła, ale stał się zgorzkniały, opryskliwy, zimny, daleki. „Już mnie nie kocha” – domysły dręczyły ją głównie podczas upokorzeń, jakie sfrustrowany Franio serwował jej w trakcie gry wstępnej. Nie pomagały wyrafinowane paski z eleganckimi pończoszkami, nie skutkowały także najwymyślniejsze pieszczoty, jakie doskonale pamiętała z okresu ulicznej działalności.
Mistrz pogrążył się w chronicznej melancholii.

– Przegrałem konkurs! – rzucił kiedyś, zaraz po zatrzaśnięciu piętą drzwi wejściowych. Był wściekły na wszystko i na wszystkich, a i do Nicości Nad Nicostkami miał jawne pretensje. Zdenerwowana kobieta trzymała w pożółkłych od nikotyny palcach długiego papierosa. Właśnie miała przystąpić do delektowania się ulubionym dymem.
– Jak to przegrałeś?
(Chwila ciszy.)
– Po prostu... nie wygrałeś – próbowała go przyhamować już na wstępie. Ale ta przytomna uwaga, klasyczna „racjonalizacja” (vide: Wacław Mejbaum) – jeszcze bardziej rozsierdziła, zafixowanego na swoim punkcie Franciszka.
– Logika w spódnicy!!! – powtórzył za Szekspirem, krzycząc nieomal.
– Przegrałem nie tylko konkurs, przegrałem całe życie!!! – ryczał, pochyliwszy się nad szklanym blatem stołu. Roxana odłożyła papierosa. Była załamana atakiem Franciszka. Chciało jej się płakać, broda już wpadała w drżenie.
– Czego ryczysz, durnoto?!? To ja mam powody do płaczu!
– Jakież to... powody? – zapytała nieśmiało.
– Niczego w życiu nie udało mi się osiągnąć! Rozumiesz? A przy tobie zmarnowałem talent!!!
Tego już było za wiele, poczuła się jak spoliczkowana przez zidiociałego alfonsa. Gdy pęka tama, woda zalewa dolinę. Przez łzy widziała tylko podrygujące groteskowo plamy, barwne zakola, rozmyte kręgi, obiektywnie tworzące rozhisteryzowanego artystę. Wyglądał jak elektryczny węgorz, miotający się w źle umytym akwarium. Wrażenia te były czysto wzrokowe, od chwili nie chciała nic więcej słyszeć...
Burza ucichła, Franciszek się wyładował, siedział przed Roxy w milczeniu, jakby raptem skarlały, popękany w środku, odczłowieczony.
– Chciałam ci coś powiedzieć... radosnego, bardzo...
Naprawdę próbowała odczekać, wybrać lepszy moment, akuratny nastrój, optymalną chwilę, ale przemożna chęć podzielenia się szczęściem z umiłowanym partnerem nie pozwoliła jej kryć się z tym dłużej. Kiedy więc powracający do żywych desperat spojrzał na nią przytomniejszym, jakby pytającym wzrokiem, wyrzekła dobitnym, acz drżącym głosem:
– Jestem w ciąży!...

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

 Przed pójściem do Instytutu Metalurgii zaspany Franciszek S. postanowił się ogolić „siekierką” marki Sweden Steel. Patrzył uważnie, krytycznie na zniechęconą do świata, zmęczoną i zmiętą twarz w lustrzanej tafli. Nie mógł uwierzyć, że do niego należy ten kulfoniasty nochal i zaczerwienione, chore, udręczone oczy notorycznego nieudacznika. Gdyby dziesięć lat temu ktoś przepowiadał mu, że źle skończy, wyśmiałby go obcesowo. A jednak! „Życie to wielka, brudna rzeka, wszystko niesie z sobą” – lubił sentencjonalne wyrażenia. „Być ojcem – co to znaczy?” – nie bez lęku zastanawiał się, walcząc z kilkudniowym zarostem. A ponieważ ostrym narzędziem manipulował w kosmicznym roztargnieniu, stało się – poczuł ból na lewym policzku, a potem patrzył bezradnie, jak czerwień zabarwia białe kłęby piany. Zraniony clown.
 Stojąc tak w łazience przed wątpliwej czystości lustrem, przyglądając się bezczynnie ściekającej krwi, Franciszek S. ani na moment nie przeczuł, że dwie przecznice dalej, na rozgrzanym od słońca asfalcie leży oto kobieta w modnym prochowcu, w cynobrowej bluzce, w czarnej skórkowej spódnicy, a natrętne gapiszony ciekawskimi spojrzeniami liżą jej wysmukłe nogi w podartych czarnych pończochach. Właściciel pomarańczowego fiacika – gestykulując rozpaczliwie – wykrzykiwał „Ona sama, ona sama wlazła mi pod koła!”. Powtarzał się jak karabin samopowtarzalny. „Czy ktoś wie, kim jest ta kobieta?” – pytał energiczny policjant, rozglądając się niczym nakręcana zabawka. Z oddali narastał wywołujący ciarki, pulsujący sygnał karetki. „Ona sama, ona sama” szeptał półprzytomnie młodzieniec w czarnych okularach.


 „Kury nioski zniosą nasze troski” – nagle pomyślało się Franciszkowi, wolnemu już od resztek senności i apatii. Pluł jadem niczym Roland Topor. Postanowił zapamiętać tę sarkastyczną rymowankę. Zdecydowanie uważniej począł kontynuować przedpołudniową toaletę, starając się patrzeć wyłącznie na opalone krzywizny golonej skóry. Gdyby teraz usłyszał nagle, z bełkoczącego w drugim pokoju telewizorka, przeciągłe wołanie Policjantów – „Roooxaaanne!”, nie zebrałoby mu się na sentymentalny spazm. Był tego pewien. Trzeba myśleć pozytywnie, właśnie! Więc – jakby za przykładem wścibskiego ciecia – powiedział sam do siebie: – Weźmiemy ślub i wszystko będzie cacy!

(Jastrzębia, IX-X 2001 r.)

                                                                                                       Stanisław Chyczyński


portal LM, lipiec 2012