Brzegami Świętej Rzeki

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 30 kwiecień 2014 Drukuj E-mail

Eduard Uspieński
w przekładzie Emilii Pieńkowskiej

Rozdział 1. ZACZAROWANA  ŚCIEŻKA


Pewnego pięknego lata do pewnej babci na wsi przyjechał na wakacje pewien rudy i piegowaty chłopczyk o imieniu Mitia.
Mitia całymi godzinami kąpał się w rzeczce i opalał na słonku. Wieczorami wdrapywał się na piec, przyglądał, jak babunia przędzie swoją przędzę, i słuchał jej cudownych bajek.
- A u nas w Moskwie, babciu, wszyscy robią tylko na drutach, - mówił zdziwiony.
- To nic, - odpowiadała na to, - niezadługo i prząść zaczną.
I opowiadała mu o Wasylisie Najmądrzejszej, o Iwanie-carewiczu i o strasznym Kościeju Nieśmiertelnym.

Któregoś ranka po śniadaniu babunia powiedziała:

- Mitia kochany, weź ten gościniec i idź do mojej stryjecznej ciotki - Jegorowny. Posiedzisz tam u niej troszkę, pomożesz w czym - bo mieszka tam sama samiuteńka. Stara się zrobiła całkiem - tylko patrzeć, jak w Babę Jagę się zamieni.
- Dobrze, babciu, - powiedział Mitia.
Wziął gościniec i poszedł ścieżynką przez las. Wciąż prosto i prosto. Tak jak babunia kazała.
Im bardziej oddalał się od domu, tym więcej się dziwował: drzewa rozstępowały się przed nim jak żywe, trawa była zieleńsza, a kwiaty coraz piękniejsze i bardziej wonne...

I nagle naprzeciw wybiegł wielki wieeelki Szary Wilk. O wiele większy od tych, które widujemy w zoo.
- Dzień dobry, - powiedział Wilk... ludzkim głosem. - Nie widział pan koziołeczka? Takiego szarutkiego?
Mitia nieco się stropił, ale potem odparł:
- Koziołeczka?.. Nieee, nie widziałem...
- Hm. Taaak, - w zadumie przeciągle powiedział Wilk, - a zatem dzisiaj zostanę bez śniadania. - Siadł na tylnych łapach. - A nie mijała pana dziewczynka?  Taka mała, z koszyczkiem? W czerwonym kapturku?
- Nie, dziewczynki też nie widziałem.
- Hmm. Taak, - jeszcze przeciąglej rzekł Wilk. - a więc będę także bez obiadu! - Odwrócił się i pobiegł z powrotem do lasu.
Żal się zrobiło Mitii biednego Wilka, więc zawołał:
- A chce pan, to pana poczęstuję? Mam ze sobą pierożek.
- A z czym? Z mięsem?
- Nie. Z kapustą.
- Nie, dziękuję - odpowiedział Wilk. - O, kiełbasy to bym zjadł! Masz może, chłopczyku, kiełbasę?
- Mam... Tylko boję się, że babunia mnie skrzyczy.
- Jaka babunia? - zaciekawił się Wilk (bo Szare Wilki zawsze interesują się cudzymi babciami).
- Jegorowna. Właśnie do niej idę.
- Aaa, Jegorowna. Znam, znam - Baba Jaga! - uśmiechnął się Wilk, - Nie bój się, nie skrzyczy. Poczęstuj mnie, proszę, a nuż kiedyś jeszcze ci się przydam!
Mitia dał Wilkowi spore pęto kiełbasy i powędrował dalej. Nic a nic się nie bał. Las był bardzo miły i jasny.

Dróżka przecięła zieloną polanę i pobiegła w dół ku szerokiej rzece. Nad wodą ścieliła się biała mgła i pachniało... mlekiem. Nad mgłą unosił się most.
- Jejku, rzeka mleka?! - zdziwił się chłopczyk. - A nikt mi o tym nie mówił...
Zatrzymał się na środku mostu i długo patrzył, jak po drobnych mlecznych falach migocą słoneczne zajączki. Potem poszedł dalej. Kroki głośno rozlegały się w ciszy, i z kiślanych brzegów skakały do mleka kolorowe wyłupiastookie żaby. Pewnie były z galaretki...

Dróżka poprowadziła go dalej przez Ciemny Las i utknęła w niskim drewnianym płocie. A za płotem stała stareńka... Chałupka na Kurzych Nóżkach!
- Chatko, Chatko, - powiedział chłopczyk, - nuże, stań tyłem do lasu, a do mnie przodem!
Chałupka obróciła się na swoich pazurzastych łapkach.
- Jejku! - zdumiał się Mitia. - A teraz w lewo! Raz-dwa!
Chatka obróciła się w lewo.
- Teraz w miejscu… marsz! Raz-dwa! Raz-dwa!
Raz-dwa... Raz-dwa... maszerował stary drewniany domek, wzniecając tumany kurzu. I słychać było, jak w środku na półkach brzęczały filiżanki i talerzyki.
Ale w tej samej chwili okienko otwarto, i ukazała się jakaś okropna jędza.
- Co chuliganisz? Co łobuzujesz! - krzyknęła. - Czekaj, wyskoczę i dam ci w skórę miotłą!
- Dzień dobry, - powiedział Mitia. - A ty, babciu, kim jesteś? Może Babą Jagą?
- Owszem, naturalnie, - odparła Baba Jaga. - Ty zaś kto?
- Ja? Jestem Mitia.
- Jaki znowu Mitia?
- Zwyczajny. Sidorow.
- I co z tobą robić?
- Jak to - co?
- A tak: jakbyś był Iwanem-carewiczem, poczęstowałabym ciebie herbatką i ułożyła spać. Jakbyś był Jasiem z Małgosią, wsadziłabym was do pieca. A co z Mitią robić, pojęcia nie mam!
- Wsadzać mnie do pieca nie trzeba, - powiedział Mitia. - Ja przecież przyniosłem gościniec.
- A… od kogo?
- Od mojej babuni, Głafiry Andriejewny. Jestem jej wnuczkiem.
- Było od razu tak gadać! To jesteś moim krewniakiem! A ja chciałam miotłą ciebie zdzielić! Momencik. Ja migiem.

I w Chatce coś zaszumiało, zastukało, zaruszało się. Wyraźnie zamiatano podłogę, nakładano świeży obrus i wyjmowano czyste filiżanki. Wreszcie drzwi otworzyły się, i chłopczyk wszedł po schodkach.
W izdebce było czysto i świeżo. Baba Jaga, z wielkim nosem, wystrojona i uczesana, siedziała przy stole, a obok niej - malutka, stęchła od wilgoci i jakaś taka cała zielona, nieznana babinka.
- Dzień dobry, - Mitia grzecznie się przywitał z kolejną staruszką. - A czemu, babulu,  jesteś  taka mokra? Jakbyś z błota wylazła…
- Bo też ja i wylazłam, - odrzekła przemoczona do nitki starowinka. – Toż tam, w tym błocie, mieszkam. Już dobre tysiąc lat!
- Jejku! Nie słyszałem, żeby ludzie w błocie mieszkali... Tysiąc lat w dodatku!
- Oczywiście, - oburzyła się mokra babinka. - O Babie Jadze toście wszyscy słyszeli. A ja co? Ja nie latam na miotle. Nie pasę frykasami Iwanów-carewiczów. Nie wsadzam do pieca ni Jasia, ni Małgosi. Mieszkam sobie tylko w błocie i tyle!
- Przecież ty ją znasz! Toż to Błotna Kikimora! - wtrąciła Baba Jaga. - Mieszka tu po sąsiedzku. W gości przyszła.
- To pani jest Kikimora? W takim razie my się znamy. To chyba właśnie pani z Czartem ludzi straszy w lesie, prawda?
- Jakie tam z Czartem! Doczekasz od takiego pomocy! Sama wszystko robić muszę!
Staruszka nieco się uspokoiła. Mimo wszystko miło: obcy człowiek, miastowy chłopczyk, a o tobie coś niecoś jednak słyszał.
I zaczęli popijać herbatkę z jagodowymi i żurawinowymi konfiturami. I pogadywać o tym, o owym. O piątym, o dziesiątym. O trzynastym i czternastym.

Na stole stał spodeczek; staruszki co chwilę doń zaglądały. A po spodeczku toczyło się jabłuszko.
- Co to jest? - zapytał Mitia.
- To Jabłuszko Po Spodeczku, - odparła Baba Jaga. - Podarunek Wasylisy Najmądrzejszej. Przyjeżdżała kiedyś w gościnę i go zostawiła. Wiele takich cudowności wymyśliła!
- A co on robi, ten Spodeczek?
- A pokazuje, co tylko chcesz. Wiemy teraz o wszystkim, co dzieje się w naszym królestwie! - powiedziała Kikimora.
- Usiądź sobie bliżej i sam popatrz. - Baba Jaga podsunęła chłopczykowi taborecik.
Mitia zajrzał do magicznego Spodeczka... i oto, co zobaczył.


 


Rozdział 2. CAR  MAKAR

Nad brzegiem szerokiej Rzeki Mleka stał Pałac Carski.
Było gorąco. Brzęczały muchy. Od upału mleko gdzieniegdzie już skisło, i na mieliznach zrobił się twarożek.
W pałacu cisza. Wszyscy mieszkańcy pochowali się gdzieś przed nieznośnym słonecznym skwarem.
I tylko w Sali Tronowej panował jaki taki chłód. Car Makar siedział na brzeżku tronu i przyglądał się,  jak sługa Gawryła leniwie froteruje posadzkę.
- I jak ty froterujesz? Jak froterujesz! - zawołał car. - Któż tak froteruje? Dawaj to! Zobaczysz,  jak się to robi! Raz-dwa się nauczysz!
- Nie można, wasza wysokość, - grzecznie odparł Gawryła. - Nie carskie to zajęcie - podłogi froterować. Zobaczy kto,  i dopiero będzie gadanina! Już lepiej sobie siedźcie, odpoczywajcie.
- Tfu, ty! - westchnął Makar. - I co to za życie? Toporem nie wolno rąbać - nie wypada! Podłóg nie wolno froterować - nie uchodzi! No, powiedz, Gawryła, mam to ja jakieś życie?!
- Nie, - odpowiedział sługa. - Nie macie!
- No, a powiedz, Gawryła - czy ja widziałem w życiu co dobrego?
- Nie widzieliście, wasza wysokość. Niczegoście dobrego nie widzieli.
- No, nie... jak tak pomyśleć, - rzekł car, - coś niecoś jednak było...
- Chyba że jakby pomyśleć... - zgodził się sługa, - wtedy tak. Jasne.
I znowu zaszurał froterką.
- Ech, ty! "było - nie było", "tak - nie"... Słowa mądrego od ciebie nie usłyszysz! Ach! Rzucę wszystko w kąt, - ciągnął Makar, - i wyjadę do babki na wieś. Ryby będę na wędkę łowić. Orać, jak wszyscy ludzie. A wieczorem na przyzbie pieśni będę grać.
- E! Gawryła, - rozkazał, - podaj mi no bałałajkę!
- Nie wolno, wasza wysokość, - odrzekł lokaj. - Nie przystoi wam grać na bałałajce. Nie carskie to zajęcie. Dam wam gęśle. Choć dzień cały sobie brzdąkajcie.
Zdjął ze ściany te gęśle i klapiąc bosymi nogami, podszedł do cara. Makar wygodniej usadowił się i zaśpiewał:
W ciemnym leeesie, w ciemnym leeesie,
W ciemnym leeeesie, w ciemnym leeeesie,
Zaleeesiem, zaleeesiem...
Czy zaooorzę, czy zaooorzę,
Czy zaoooorzę, czy zaoooorzę..
.
Tu urwał.
- Ej, Gawryła, co ja zaorzę?
- Rolę, wasza wysokość, orne pole.
- Racja, - przytaknął Makar i dokończył:
Rolę, orne pooole, orne pooole.
Ja posieeeję, ja posieeeję,
Ja posieeeeję, ja posieeeeję...

- E, Gawryła, co ja posieję?
- Len-konopie, panie, len-konopie.
- Len-konooopie, len-konooopie! - zaśpiewał car i rozkazał: - Ej! Gawryła, spisz mi te słowa na papierku. To bardzo piękna pieśń!
- Toż ja niepiśmienny, wasza wysokość!
- Prawda... - przypomniał sobie Makar. - Co za ciemnota w moim królestwie!

Do sali wszedł carski pisarz Ciumiczka.
- Wasza wysokość, cała Duma Bojarska już zebrana, - powiadomił. - Tylko na was czekają.
- Ech... - westchnął król. - A Czarodziejskie Zwierciadło gotowe?
- Wszystko gotowe, wasza wysokość, możecie się nie niepokoić!
- W takim razie chodźmy! A wiesz co, Ciumiczka, - z godnością rzekł po chwili, nakładając swoją koronę, - jednak być carem tak samo źle, jak nim i nie być!
- Wspaniała myśl! - zawołał pisarz. - Musowo zapiszę te słowa do księgi!
- To bzdura, nie myśl, - sprzeciwił się Makar.
- Nie oponujcie, wasza wysokość! Nie oponujcie! Ja wiem lepiej. Przecie to moje zajęcie - wasze myśli zapisywać. Dla potomnych. Dla nich każde wasze zdanie - czyste złoto!
- Skoro tak, pisz, - zgodził się car. - Tylko uważaj, błędów nie rób, żebym nie musiał się przed wnukami rumienić!




Rozdział 3. DUMA  BOJARSKA


Duma brzęczała jak pszczoły w ulu. Brodaci bojarzy dawno się nie widzieli i teraz dzielili nowinami.
- A ja byłem na wsi! - krzyczał bojarzyn Kacianow. - W rzece się kąpałem! Jagody żem zbierał - borówki, maliny, wszystkie!
- Też mi co - wieś! - odpowiadał bojarzyn Diemidow. - Ja to aż na Sine Morze jeździłem. Na plaży się smażyłem.
- Co tam twoje morze?! - oburzał się bojarzyn Afonin. - Wielkie mecyje! Ja żem po Rzece Mleka na tratwie pływał... i się nie chwalę! Alem śmietany się ujadł!

Tu jednak ciężkie dębowe wrota otwarły się, i na Salę Obrad uroczyście wkroczył car. W ręku trzymał zwinięty w rulon pergamin. W ślad za nim pojawił się pisarz Ciumiczka z piórem gęsim i kałamarzem w woreczku.
- Cicho! Cicho! - stuknął berłem car. - Patrzcie, jak to się rozszumieli!
Bojarzy przycichli.
- Wszyscy są? - zapytał Makar. - Kogoś może nie ma?
- Wszyscy, wszyscy! - zakrzyknęli chórem bojarzy.
- Zaraz sprawdzimy. - Car rozwinął pergamin. - Bojarzyn Afonin?
- Tutaj, - zawołał bojarzyn Afonin, ten sam, co pływał tratwą po Rzece Mleka.
- Ciubarin?
- Jestem!
- Dobrze. A Diemidow? Ławkin? Kacianow?
- Obecni!
- Pięknie. No, cóż. - Makar odłożył swój rulon. - Coś Morozowa nie widzę? Gdzie jest?
- Babcia mu zachorowała, - wyjaśnił bojarzyn Afonin, najbardziej brodaty i dlatego wśród bojarów najważniejszy.
- Jak nie babcia, to u niego dziadek! - rozgniewał się car. - Wsadzę go do paki, to wszystkie babcie mu wyzdrowieją.

Tymczasem dwaj strzelcy wnieśli na salę Czarodziejskie Lustro i zdjęli pokrowiec. Makar podszedł do Zwierciadła i wypowiedział zaklęcie:
Ach ty, Zwierciadło, mój świecie,
Prędko daj odpowiedź przecie:
Czy bieda nam jakaś zagraża?
Straszna wielka siła wraża?

Lustro pociemniało, i pojawił się w nim Młodzieniec w Białej Koszuli.
- W naszym królestwie wszystko w porządku! - rzekł. - I bieda nam żadna nie zagraża. Ale kłopoty są, nawet całe dwa.
- To mów! - przykazał pisarz Ciumiczka. – Po kolei.
- Pierwsze-najpierwsze to pojawił się Słowik-Rozbójnik. Uciekł spod straży i dwóch kupców już ograbił.
- Co z nim robimy? - spytał Makar.
- Strzelców po niego posłać, - podpowiedział pisarz. - Żeby łotra schwytali!
- Tak trzeba! Dobrze radzi! - chórem krzyknęli bojarzy.
- Co racja - to racja, - potwierdził car. – Tylko to jednak spory wydatek - strzelców posyłać. Wiele pieniędzy na to trzeba. I konie przyjdzie odrywać od pracy, a w polu tyle jeszcze roboty.
- To jakże będzie? -zawołał Ciumiczka.
- A weźmy i zapytajmy Wasylisę Najmądrzejszą.
- A co tu ją pytać? Czy to ona od nas mądrzejsza? - zawołał bojarzyn Afonin.
- Widać mądrzejsza! - surowo rzekł Makar. - Skoro ją ludzie Najmądrzejszą nazwali. Ej, tam, Gońca do mnie! żywo!

Wbiegł Chłopiec w nowiutkich Czerwonych Ciżemkach.
- Słuchaj, mały, leć do Wasylisy Najmądrzejszej i spytaj, co robić ze Słowikiem-Rozbójnikiem.
Chłopak kiwnął głową i pędem wypadł z Sali Obrad.
A bojarzy czekali, poczesując swoje brody. Nie minęło chwil kilka, jak zdyszany Goniec był już z powrotem.
- Ona mówi, że trzeba ogłoszenia na drzewach porozwieszać. Że uciekł Słowik-Rozbójnik, lat tyle a tyle. Kto go schwyta, temu nagroda - pół beczki srebrem. Zaraz go chłopi wyłapią.
- A co, nie mówiłem? Nieźle to wymyśliła! - rzekł car. - Co, panowie?
- Prawda!
- Racja!
- Zaśby nie! - zgodzili się bojarzy.

Tymczasem Młodzian w Lustrze czekał.
- No, a druga nowina jaka? - zapytał go Makar.
- Oto jaka: kupiec Syromiatnikow odprowadził od Rzeki Mleka kanał na swoje ogrody i kapustę swoją mlekiem podlewa. A mleko brudne na powrót do rzeki wraca.
- To to ja patrzę, że śmietana była jakaś taka nie taka! - krzyknął bojarzyn Afonin, ten sam co pływał tratwą.
- Dobra, dobra! - podniósł rękę król. - To co robimy z tym kupcem?
- Obić go na placu przy wszystkich, - przymilnie doradzał pisarz.
- Odpada! Jak będziesz kupców bić - towaru już nie zobaczysz! - sprzeciwił się Makar.
- Złote słowa! - zachwycił się Ciumiczka. - Jak mogłem o tym nie pomyśleć! Muszę to zapisać. Trzeba zachować dla potomnych!
- A dajże już spokój tym potomnym! Ej, mały! - zawołał król Gońca. - Leć jeszcze raz do Wasylisy. Co ona poradzi?
- Wujciu carze, a czemu to tylko ja zawsze do niej biegam? Weźmy ją tutaj wezwijmy, - powiedział chłopczyk.
- Widziane rzeczy?! Babę puszczać do Carskiej Dumy! - zaniepokoił się Ciumiczka.
- Nie wolno! - zakrzyczeli bojarzy. - Nie babska rzecz - zasiadać w Dumie Bojarskiej! W domu swoim niech doradza!

I Goniec pobiegł po odpowiedź. Po paru minutach zameldował carowi:
- Wasylisa mówi, że trzeba wlepić kupcowi karę pół beczki srebrem! Od razu zmądrzeje.
- A co? Dobrze radzi! - zawołał bojarzyn Kacianow. - Srebro zaś damy temu, co schwyta Słowika-Rozbójnika.
- No-no! - zdziwił się pisarz. - Jak to wymyśliła! Nie darmo baba!
Car stuknął berłem.
- To sobie w swoim notesie zapisz!
- Ale jeszcze… jest jedna nowina, - powiedział nagle Młodzian z Lustra. - Bardzo już niezwykła. Tylko nie wiem, mówić o tym czy nie? Nie można o niej tak przy wszystkich.
Duma przycichła.
Natychmiast ku wyjściu skierował swe kroki bojarzyn Ciubarow.
- A czort z tajemnicami! Czego nie wiesz - potem nie wygadasz!
- Teraz mów! - nakazał pisarz, zwracając się do zwierciadła.
- No, więc, - powiedział młodzian, - nasz car ma zamiar nas porzucić. Mówi, że zmęczony. Sprzykrzyło się mu, powiada, królować. Na wieś chce wyjechać.
- Jakżeż to tak?! - zadrżał Ciumiczka. - A ja?!
I upadł przed Makarem na kolana:
- Nie gub nas, carze-ojczulku! Jakież to królestwo bez króla?! Czyjeż ja myśli będę zapisywał?!
- A co to? Beze mnie i myśli nie będzie? - zdumiał się car.
- Co to za myśli,  jak one nie królewskie?! - zawołał pisarz.
- Nie szkodzi, że nie królewskie! Uspokój się, wszystko będzie dobrze. Tu i bojarzy są, i Wasylisa Najmądrzejsza, - pocieszał go Makar. - A moje postanowienie twarde: wyjadę. Do babci. Opalać się będę jak wszyscy, siano grabić, leszcze łowić na wędkę. Jakieś pytania?
- Są! Są! - zawołał bojarzyn Kacianow. - A łowić będziesz na co?
- Jak to - na co? Na robaka!
- Proszę o głos! Proszę o głos! - zażądał Kacianow. Wyszedł na środek sali i zaczął: - Szanowni bojarzy! Leszcz to chytra ryba. Na robaka na pewno się nie połaszczy. Jego trzeba brać na ciasto! Na kaszę!
I zaczęli długą wędkarską dyskusję.



Rozdział 4. PISARZ  CIUMICZKA

Tymczasem w izdebce u Baby Jagi Spodeczek raptem pociemniał, i nic już nie było widać.
- Czemu tak pociemniał? - zapytał Mitia.
- To Smok Gorynycz wyleciał na łowy, - odparła Baba Jaga. - Teraz już całe powietrze zmącone. Do wieczora nic nie zobaczymy. Żeby go pokręciło, wspaniałego! Żeby przepadł, najpiękniejszy!
- Ileż to narodu on pożarł-wytracił, matko! - dodała Kikimora. - Oj, nie podoba mi się ten smok, nasz śliczniutki, kochany!
- To czemu go wspaniałym nazywacie? i śliczniutkim? - zdumiał się Mitia.
- A temu, że nie wolno przeklinać, - wyjaśniła Baba Jaga. - Kto zacznie go przezywać, tego smok zaraz zje.
- Ciebie, babciu, też?
- Mnie nie, - odparła starucha. - Udławi się, ile jednak będziesz miał przykrości!
- Babciu, a wasz Makar to dobry car? - zapytał chłopczyk.
- Niczego sobie. Gospodarny, sprawiedliwy. I radzi się zawsze Wasylisy Najmądrzejszej.
- No, a ona jaka jest, ta Wasylisa Najmądrzejsza?
- Też się zapytał! Przecież to twoja daleka krewna! Wymyśliła tyle rzeczy - ani tego nie policzysz! I Siedmiomilowe Buty! I Jabłuszko Po Spodeczku! I Dywan Latający!
- Jej pomaga Domowy, - wtrąciła Kikimora, - ten jej pomocnik.
- Wiesz co, babciu, podoba mi się tutaj, - powiedział Mitia, zwracając się do Baby Jagi. - Mogę pobyć u ciebie trochę?
- A choćby nawet i całe lato! - odpowiedziała Baba Jaga. - Tylko nie łaź, gdzie nie trzeba.

Nie wiadomo kiedy zapadł wieczór, i Spodeczek ponownie zajaśniał. Mitia pochylił się nad nim i zaczął patrzeć. I znowu ujrzał Cesarski Pałac.
Za pałacem stała łaźnia, a z tej łaźni buchała para.
W środku car Makar, cały w mydlanej pianie, siedział na ławeczce, a sługa Gawryła tarł mu plecy brzozowym wiechciem.
- Dodaj pary! Pary dodaj! - krzyczała jego wysokość, wypluwając mydliny. - Jakbyś nie króla szorował! I rózgami po grzbiecie! I rózgami go! U-u-uch!
Potem Makar zadumał się:
- E, Gawryła, jak uważasz, wojsko tutaj beze mnie nie rozpierzchnie się, jak wyjadę?
- Nie powinno, wasza wysokość. Czemu by miało tak robić?
- A jak weźmie i jednak ucieknie?
- A co! - potwierdził Gawryła. - Weźmie i ucieknie. A bo to trudno?
- No, dobra. A kupcy? Nie rzucą handlu z zamorskimi krajami?
- Kupcy? W życiu! Po co mieliby go rzucać?
- A jak wezmą i jednak przestaną handlować?
- A co! Mogą i przestać. Przestać - to nietrudno. To w dwa pacierze można. - zgodził się sługa, smagając cara rózgami, aż ten stękał.
- No, a wojny tu beze mnie nie będzie? Jak sądzisz?
- Nie powinno być. Komu ona potrzebna - ta wojna?
- A jak wróg nas napadnie, co wtedy?
- No, jak nas napadnie - to będziemy się bić, - z przekonaniem rzekł Gawryła. - Gdyby nie napadł, wtedy całkiem co innego!
- Ech, ty! - rozzłościł się Makar. - Też mi doradca! Rozbiegnie się armia - nie rozbiegnie! Przestaną handlować - nie przestaną! Napadnie wróg - nie napadnie! I tak - i siak według ciebie będzie! Lepiej już byś nic nie gadał.
I car, cały rozgrzany, pogrążył się w swoich rozterkach.

A tymczasem pisarz Ciumiczka, założywszy ręce za plecami, chodził wokół Carskiego Pałacu.
- I co ja teraz pocznę? - rozmyślał. - Toż ja tu przepadnę. Komu tu jestem bez cara potrzebny? Od razu zagnają mnie do jakiej łopaty! Do kuchni poślą.
I pobiegł szukać córki cara, królewny Nieśmiejany.

Nieśmiejana ze swoją pokojówką, Fiokłą, siedziała nad brzegiem Wyschniętego Stawu i obie płakały w głos:
- Oj-oj-oj-oj-oj-oj, mamo! Oj-oj-oj-oj-oj-oj, tato!
- Nieśmiejano Makarowna, - powiedział pisarz, - oderwijcie się na chwilkę, mam pewną sprawę.
- Jaką sprawę? - spytała Nieśmiejana, przestając płakać.
- Car, wasz tatulo, ma zamiar nas porzucić; chce na wieś wyjechać. Co za nieszczęście!
- Taaak?! - zdziwiła się królewna. - A do jakiej wsi?
- Co za różnica, do jakiej! No, co za różnica?
- Jeśli pojedziemy do Marfina - to dobrze, a jeśli do Paszwina - źle!
Teraz zdumiał się pisarz:
- A to dlaczego?
- A dlatego, że w Paszwinie jest rogaty byk, co bodzie! Dlatego!
- ... Królewno moja, toż trzeba królestwo ratować! Idźcie, proszę, pogadać z tatką. Was jednej tylko jeszcze może posłucha.
- Nie mogę! Muszę płakać, - powiedziała Nieśmiejana. - Jak napłaczę cały staw, podarują mi karetę.
- No, Nieśmiejano, kochaniutka, - prosił Ciumiczka. - Ja już tu za was popłaczę. Oboje postaramy się z Fiokłą Siergiejewną.

Nieśmiejana zostawiła ich i poszła do cara, a pisarz siadł na jej miejsce i zapłakał do wtóru z Fiokłą rzewnymi łzami.
Po pół godzinie królewna wróciła.
- Uprosiłam go! - powiedziała. - Już wszystko dobrze. Pojedziemy do Marfina. Tam byki nie bodą!
- Tylko te byki wam w głowie, szanowna Nieśmiejano Makarowna! - krzyknął Ciumiczka, wycierając opuchnięty z płaczu nos. - Ale to nic! Ja wam jeszcze pokażę!

W Chatce na Kurzych Nóżkach Baba Jaga, Mitia i Kikimora bez przerwy śledzili, co pokazywał Spodeczek. Dopóki znowu nie pociemniał.
Z pewnością to Smok Gorynycz wracał do domu z polowania.
- I co teraz? - zapytał Babę Jagę Mitia.
- Jutro zobaczysz! A teraz idź spać!
Było już późno. Kikimora pożegnała ich i poszła do swojego błota. Mitia położył się na swojej pościeli na ławie pod oknem i bardzo szybko zasnął.
A Baba Jaga długo jeszcze krzątała się przy piecu. Myła naczynia i pod nosem mamrotała coś swojego, odwiecznego, babiojagiego.




Rozdział 5. WASYLISA  NAJMĄDRZEJSZA

Następnego dnia wcześnie rano Baba Jaga obudziła chłopczyka.
- Masz tu wiaderko i biegnij nad rzeczkę po mleko, a do tego garnczka nabierzesz śmietany.
Mitia chwycił wiadro, włożył do niego garneczek i w podskokach pobiegł po rosistej trawie-murawie do rzeki. Świeciło piękne słońce. Znad drugiego, niebajkowego brzegu napływały czarne burzowe chmury, ale nad wodą tajały i zamieniały się w białe przyjemne baranki.
Chłopczyk nachylił się z mostku, zaczerpnął śmietany do garnczka i mleka - do wiaderka. I wtedy zauważył na brzegu jakieś dziwne rude kamienie.
Podniósł jeden i zobaczył, że to najprawdziwszy… żółty ser, holenderski, a być może jarosławski.
- Same cuda! - powiedział, wsunął ser za pazuchę, chwycił wiadro i garnczek i szybko pobiegł do chatki.

Kiedy zjedli śniadanie i wyszli na ciepły, nagrzany słonkiem ganeczek, Baba Jaga zaczęła:
- Patrz, Mitia, tam, o! tam, daleko-daleko, widzisz tę wielką górę?
- Widzę, babciu.
- To Zaklęta Góra. Iluż tam ludzi chodziło - żaden do domu nie wrócił!
- Czemu nikt nie wrócił?
- Tam właśnie żyje Smok Gorynycz. A dalej, za Zaklętą Górą,  jest Sine Jezioro, a nad nim pasą się kózki. Z tego jeziora nie wolno pić wody! Wypijesz tylko jeden łyczek - i zaraz zamieniasz się w koziołka!
- Ale śmiesznie!
- Tobie to może i wesoło, - powiedziała staruszka, - ale co na to rodzice? Potrzeba im przecież syna, nie koziołka!...
- Babciu, - przerwał jej Mitia, - a w Zaczarowany Spodeczek tylko wieczorem można patrzeć?
- Dlaczego? Choć cały dzień sobie oglądaj, jak masz czas!
- To popatrzmy.
- Popatrzmy, - rzekła Baba Jaga. Wyjęła z półki w szafie Spodeczek i postawiła na środku stołu.

Akurat przyszła cała mokra Kikimora Błotna, i już we troje zaczęli przyglądać się, co dalej.
Tym razem ujrzeli Błękitny Zamek Wasylisy Najmądrzejszej. Nieopodal zamku kręcił się pisarz Ciumiczka. Postał przed wrotami, podsłuchał, co się dzieje w środku, i zastukał. Nikt się nie odezwał. Wtedy pchnął drzwi i wszedł. Wrota za nim natychmiast zamknęły się, i szczęknął zamek. Z pewnością był czarodziejski.
To właśnie tutaj było całe gospodarstwo Wasylisy: na półkach stały stare księgi, na parapetach rosły niezwykłe kwiaty. Na płycie w żelaznym garnku coś się gotowało,  jakaś lecznicza mikstura. Pisarz podniósł pokrywkę i powąchał.
- Kartofelki, - powiedział. I dodał: - Z grzybami.
Pracownię Wasylisy przegradzał wielki stół. Leżały na nim różne magiczne instrumenty i stały dwie Konwie: z Żywą i Martwą Wodą.
Na ławie pod ścianą były starannie ułożone czapki, torby, buty i inne rzeczy. W kątku stał Okuty Kufer, a na nim Patera z Czerwonymi i Zielonymi Jabłkami.
Ciumiczka wszystko to podnosił, dotykał i oglądał. I przedmioty zachowywały się zwyczajnie i spokojnie. Ledwo jednak otworzył Kufer,  jak nie wyskoczy z niego Dębowa Pałka,  jak nie zacznie pisarza młócić po grzbiecie!
- Co ty, zwariowałaś?! - zakrzyczał. - Ratunku! Oj-oj! Mamooo! Oj-oj! Tatooo! Mordują!
Dobiegło delikatne dzwonienie, i do pracowni weszła Wasylisa Najmądrzejsza. Jej suknia wyszyta była w bajeczne kwiaty, a na głowie jaśniał diadem z kryształowymi wisiorkami. To one tak cicho dzwoniły.
- Pałko Dębowa, do Kufra! - rozkazała.
Pałka uspokoiła się i wróciła na swoje miejsce.
- Wybacz, pani! - zaczął się tłumaczyć pisarz. - To ja niechcący otwarłem ten Kufer. Ja tego nie chciałem, a ten wziął i sam się otworzył. I coś... z niego jak nie wyskoczy!
Wasylisa uśmiechnęła się:
- Nie szkodzi, nic się nie stało! Za to ważnej rzeczy razem z tobą dokonaliśmy: wypróbowaliśmy Dębową Pałkę. No, mówże: jak się spisała? Nieźle?
- Dobrze. Dobrze się spisała! - Ciumiczka potarł obolałe boki. - Ale czemu swoich młóci?
- A temu, żeby nie pchali nosa w nie swoje sprawy. Twoje szczęście, żeś nie dotykał Jabłka Starości, bo wyszedłbyś stąd jako siwy pomarszczony dziadek.
Wasylisa wzięła z ławy Trzos-Samotrząs i wytrząsnęła z niego kilka miedzianych monet.
- Masz, przyłóż to do siniaków. Zaraz ci ulży.
Pisarz spróbował na ząb wszystkie monety, potrzymał je przez chwilę na swoich sińcach i, rozejrzawszy się, czy nikt nie widzi, nieznacznie wsunął miedziaki do kieszeni.
- To w jakiej sprawie zaszczyciłeś nas swoją wizytą? - spytała, uśmiechając się, Wasylisa Najmądrzejsza.
- Oto z czym przyszedłem, - odpowiedział Ciumiczka. - Powiedz mi, pani, kto jest w naszym carstwie najsilniejszy?
- Chyba Kościej Nieśmiertelny. On jest najsilniejszy. A co?
- A tak, nic... A gdzie on teraz jest?
- A tego ci już nie powiem. Jak za dużo będziesz wiedział, szybko osiwiejesz.
- I nie trzeba! I nie trzeba! Nie potrzebuję wiedzieć, - zgodził się Ciumiczka. - Tak tylko, z ciekawości pytam.
- Coś, bratku, kręcisz! - rzekła Wasylisa. - A Kościej - to tajemnica państwowa. I wiedzieć o nim nie każdy może.
Wzięła ze stołu Srebrny Dzwoneczek i zadzwoniła. Wszedł jej pomocnik - niewysoki i z wielką głową Dziadek Domowy.
- Dziadku, bądź tak dobry i zajmij gościa, - powiedziała doń Wasylisa. - Poczęstuj herbatką. Ja muszę wracać do swoich spraw.
- Czemu nie? Zaraz go ugoszczę. Jak raz herbatę właśnie sparzyłem, - odparł Domowy Dziadek.
I przeszli z Ciumiczką do salonu. Domowy zajął się herbatą i spodeczkami, a pisarz usiadł na ławce przy piecu i wziął Dziadka na spytki:
- Słuchaj, który już rok pracujesz u Wasylisy Najmądrzejszej, a o wielu rzeczach nic nie wiesz, - powiedział.
- O czymże to ja nic nie wiem?
- A kto jest w naszym królestwie najsilniejszy?
- Najsilniejszy kto? - Dziadek zastanowił się. - Zdaje się... tak, Nikita Korzemiaka. Wasylisa Najmądrzejsza końmi siłę jego mierzyła, i on wtedy osiem koni na swoją stronę przeciągnął.
- A właśnie że nie! Najsilniejszy w naszym carstwie będzie Kościej Nieśmiertelny, - zaprzeczył Ciumiczka.
Domowy Dziadek zamyślił się.
- Racja. Tylko że u niego, u tego Kościeja, jest taki dziwny sekret. Jak jest sam, ten Kościej, to wtedy każdy maluch jednym palcem da mu radę! Jeżeli jednak pojawią się u niego przyjaciele lub wojsko, to nie ma na niego siły! Wtedy potrafi stuletni dąb mieczem zrąbać! Nie straszny mu ni ogień, ni woda; niczego się nie boi.
- A widzisz? A ty tego nie wiedziałeś, - rzekł Ciumiczka.
- Jak to - nie wiedziałem?! - zdumiał się Dziadek. - Ja wiedziałem!
- Tak?! - zawołał pisarz. - No, to mi powiedz, gdzie on teraz jest, ten Kościej Nieśmiertelny?
- A w carskich podziemiach siedzi przykuty do ściany! Już 200 lat!
W tej samej chwili za oknem rozległ się tętent końskich kopyt.
- Co to? Ktoś przyjechał? - spytał Ciumiczka.
- Nie, przeciwnie, - odparł Dziadek Domowy. - To Wasylisa Najmądrzejsza wyjechała na Cebulowe Morze do Łukomoria po Wodę Żywiącą, bo się nam skończyła.
- Ciekawe, ciekawe... - zamruczał pod nosem pisarz i podniósł się z ławki. - No, na mnie czas. Zdrówka życzę!
- A herbatka??
- Dziękuję, Dziadku. Coś nie mam ochoty.

- On coś knuje! - zawołała Baba Jaga, kiedy znów zniknął obraz w Spodeczku.
- Kto? - zapytał Mitia.
- A ten pisarz carski, ot, kto. Gdybym tam była,  już ja bym go przypilnowała, kochaneczka!
- Babciu, a daleko tam do nich? - spytał chopczyk.
- Zanim tam dojdziesz, pięć par butów zedrzesz!
- A ja wiem, babciu,  jak się tam dostać! Tylko weźmiesz mnie ze sobą?
- Dobrze, mów. Ale piechotą za nic tam nie pójdę!
- Wcale nie musimy chodzić pieszo, - opowiedział Mitia. - Ma Chatka nóżki?
- Ma, - zdziwiła się Baba Jaga.
- No, właśnie! Pojedziemy Chatką. Po co ma darmo marnować swoje Kurze Łapki?!
Baba Jaga osłupiała:
- Ale z ciebie zuch! Już 300 lat mieszkam w tej chałupce, i nic podobnego nie przychodziło mi nawet do głowy... Pokażę ja teraz temu Ciumiczce, gdzie raki zimują! A na miotle za stara już jestem, żeby latać - już nie te latka!
- Prawda, że składnie to wymyślił! - powiedziała Kikimora. - I po królestwie się przejedziecie, i u Wasylisy Najmądrzejszej możecie pogościć!
- To kiedy pojedziemy? Babciu?
- A choćby zaraz - odrzekła starucha. - Niczego nie trzeba przygotowywać, bo wszystko w Chatce mamy!
Poszła do piwnicy, nabrała worek kartofli na drogę, ze sznura na dworze zdjęła suche już pranie i wydała Kikimorze ostatnie polecenia:
- Pilnuj kochana mojego ogrodu - kapustę podlej, wypiel marchewkę. Jak się pojawi jaki carewicz, powiedz, że mnie nie ma; do stolicy wyjechałam. Już mi się sprzykrzyli: w dzień to i trzech takich mnie nawiedza, a ty nakarm wszystkich, każdemu daj pić, każdego do spania ułóż! Noclegownię czy co sobie znaleźli?! Jak mnie raz nie zastaną, zaczną wreszcie może szanować.
- Racja, święta racja, - potwierdziła Kikimora. - Życia z nimi nie ma  - z tymi carewiczami. A o ogród się nie martw, wszystko zrobię jak trzeba.
Mitia i Baba Jaga wyszli na ganek, i chłopczyk skomenderował:
- Chatko, Chatko, naprzód marsz!
Stary domek przestąpił z nogi na nogę, zrobił kilka niepewnych kroków i pobiegł naprzód, wesoło poskrzypując bierwionami. Widać już od dawna chciał rozprostować swoje Kurze Łapki.
I popłynęły im na spotkanie jeziora, lasy, pola, łąki i góry - i wszelkie,  jakie tylko są, przestrzenie i dale.

 

 

Rozdział 6. SŁOWIK - ROZBÓJNIK

Słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej, a droga biegła wciąż dalej i dalej. Skręcała to w prawo, to znów w lewo, między zielonymi wzgórzami, i zdawało się, wiodła wszędzie, byle nie naprzód, nie tam, gdzie trzeba.
Baba Jaga w końcu poszła do siebie zająć się swoim gospodarstwem, a Mitia siedział dalej na ganeczku. Nagle ujrzał przy drodze słup, a do słupa przybitą tabliczkę. Szybko zeskoczył ze schodków i przeczytał:

UKAZ  CARSKI
Car nasz miłościwie panujący, Makar Wasiliewicz, nakazuje schwytać zuchwałego zbója Słowika-Rozbójnika. Słusznego wzrostu, krzepkiej postury. Jednooki, lat 50 od urodzenia. Innych znaków szczególnych brak.
Za pojmanie żywego lub martwego nagroda: pół beczki srebrem.
Roku pańskiego, latem. Pisał pisarz Ciumiczka.


"Jak to u cara wszystko migiem leci! - pomyślał Mitia. - Dopiero co wczoraj gadali o rozbójniku, a dziś już ukaz wisi!"
Dogonił Chatkę pędem na skróty i wskoczył z powrotem na ganeczek. Droga spuściła się z pagórka i biegła teraz przez las. I nagle przed nimi ukazała się wielka zapora z powalonych drzew. A nad nią Mitia ujrzał czyjąś kudłatą głowę z czarną przepaską na jednym oku.
Chałupka stanęła.
- Ej, ty tam, - zawołała głowa. - Kto jeszteśśś?
- Jak - kto?
- A tak, przeżwiszko jakie masz?
- Jestem Mitia!
- Cy nie krewniak psypadkiem Ilji Muromcza?
- Nie. Zwyczajnie Mitia. A bo co?
- A bo to! Ręcze do góry!
- Czemu do góry? - zdumiał się chłopczyk.
- A temu! - i rozczochrany jednooki wielki chłop pokazał mu swoją fest maczugę. - Jak tsasnę w łeb!
Mitia zrozumiał, że przed nim nie kto inny, tylko Słowik-Rozbójnik... Wzrostu słusznego, krzepkiej postury... Za schwytanie pół beczki srebrem... Ale wcale się nie ucieszył...
- Nuże! Wywraczaj szwoje kiesenie! - rozkazał Rozbójnik. - I ż chaty wsystko wynoś! Futra! Drogoczenności! Meble kazde!
- Nie, - powiedział Mitia, - mebli nie. Baba Jaga będzie krzyczała.
- Baba Jaga? - nadstawił ucha Słowik. - A kim ona jeszt dla Ilji Muromcza?
- Nikim.
- A to niech ksycy szobie, ile chcze.
Z okienka wyjrzała Baba Jaga.
- Jak śmiesz, łobuzie, nas zatrzymywać? Mamy bardzo pilną sprawę w stolicy!
Drzwi Chatki otworzyły się ze stukiem... i Baba Jaga w Kadzi z Miotłą wichrem wyleciała na dwór! Posypały się razy na niedoszłego grabiciela! Baba Jaga zalatywała to z prawa, to z lewa, a jej miotła migała tak szybko, że tylko słychać było: bum!.. Bum-m-bum-bum-bum!.. Bum-bum!.. Bum! Trach!
Wreszcie udało się jakoś Słowikowi schronić w dziupli Stuletniego Dębu.
Baba Jaga tknęła tam raz-drugi swoją Miotłą.
- Czekaj no, naleję ci wrzątku! Albo żaru z pieca na łeb wrzucę! Migiem wyskoczysz!
Pogróżki jej widać podziałały, bo Słowik pośpiesznie wystawił z dziupli swoją maczugę z kawałkiem białej szmatki na czubku.
- To-to! - rzekła Baba Jaga. Złapała za szmatkę i najspokojniej wleciała na ganek. - Każ jemu, żeby rozebrał swoją barykadę i oczyścił drogę! - powiedziała jeszcze do Mitii.
- Czo?! - wysunął się z dziupli Rozbójnik. - Wy pojedziecie, a ja żnowu ż powrotem będę żbierać te kupę?!
- Zbierzesz, zbierzesz, kochaneczku! - krzyknęła starucha.
- Babciu, nie musi tego robić! - wmieszał się chłopczyk. - Przecież będziemy tędy wracali.
- No, dobrze. Nie będziesz zbierał, nicponiu jeden! Oczyścisz tylko przejście i wystarczy! - zgodziła się Baba Jaga i zniknęła za drzwiami.
Bojaźliwie oglądając się na Chatkę, Słowik zaczął barykadę swoją rozbierać.
- Proszę pana, - zapytał Mitia, - a czemu pan nie gwizdał? Przecież każdy wie, że od tego pana świstu wszystkich pokotem kładzie.
- Cemu żem nie gwiżdał? - westchnął rozbójnik. - A temu, ze wybili mi żęby. O! - pokazał swoją wielką szczerbę, - jak raż ż psodu!
Dopiero teraz chłopczyk zauważył, że Słowik mocno sepleni.
- To niech pan wstawi sobie nowe.
- Wsztawi, wsztawi! Do tego potsebne żłoto!
- Zaraz złoto? Można też wstawić stalowe zęby, jak u mojej babci.
- A czo ja że wsi jesztem, cy czo! - uśmiechnął się z pogardą rozbójnik. - U nasz, u rożbójników, tylko żłote nosimy. Że sztalowymi by żaśmieli!
Ale oto i droga już oczyszczona, i przejazd znowu wolny, więc Chałupka na Kurzych Nóżkach pobiegła rączo dalej prosto do stołecznego grodu. Mitia i Baba Jaga nieustannie ją ponaglali. Bardzo niepokoili się, żeby Ciumiczka przypadkiem nie zmajstrował czego złego w Bajkowym Carstwie.

Tymczasem na dworze zaczęło się już ściemniać...




Rozdział 7. KOŚCIEJ  NIEŚMIERTELNY


Pałac Królewski i Rzekę Mleka powoli otulał zmierzch. W komnatach wszyscy już posnęli. Wszyscy, prócz pisarza, który leżał w ubraniu w pościeli, wystawiając spod kołdry brodę, i na wszelki wypadek udawał, że śpi. A sam nadsłuchiwał.
Cisza! Ciumiczka zrzucił kołdrę i z zapartym tchem podkradł się do drzwi. Otworzyły się bez najmniejszego hałasu, i pisarz na paluszkach zaczął schodzić po schodach. Ani jedna deska nie skrzypnęła, kiedy mijał paradne sale.
A oto i wyjście z pałacu. Ciumiczka ostrożnie uchylił ciężkie dębowe wrota. Trach-tararach-bum! - rozległ się grochot za nimi. To przewrócił się cały w żelaznej zbroi strzelec z nocnej straży, który pilnował głównego wejścia i spał jak ten suseł na dworze na ganku, oparty o skrzydło drzwi.
Pisarz przeraził się, ale... chyba niepotrzebnie: nikt w pałacu i tak się nie rozbudził. Ciumiczka szczęśliwie przedostał się przez przewróconego w zbroi wartownika na ganek, wyjął mu miecz z pochwy, z trudem podźwignął go, wciąż sobie słodko śpiącego, z posadzki i ostrożnie postawił na poprzednie miejsce. Po czym przeszedł wzdłuż pałacowego muru i znalazł się u wejścia, prowadzącego do ciemnych lochów. Stały tam miotły brzozowe, szczotki, froterki, puszki z farbą i inne gospodarskie narzędzia głównego sługi Gawryły.
Pisarz wyjął z kieszeni krzesiwo i świeczkę, skrzesał ognia i zapalił knot. Oświetlając sobie drogę, zszedł po stromych schodkach do ciemnych lochów. I oto stanął przed niewielkimi okutymi drzwiczkami. Na nich wisiała, cała w pajęczynach, tabliczka:

OSTROŻNIE!  NIEBEZPIECZEŃSTWO!

Pod tabliczką była trupia główka i dwa piszczele na krzyż. Pisarz przyłożył ucho:
- Dzyń-dzyń-dzyń... - słychać było za drzwiczkami. - Blam-blam-blam... Klap...
Ciumiczka zaczął czegoś szukać pod wycieraczką, jednak wielki zardzewiały klucz był nie tam, a na gwoździu nad drzwiami - znak, że chowano go szczególnie starannie.
Pisarz wyjął z drugiej kieszeni oliwiarkę i nakapał do zamka oliwy. Klucz obrócił się bezszelestnie - i drzwiczki otworzyły się...
W niewyraźnym blasku świecy ujrzał wiszącego na łańcuchach, przykutego do ściany Kościeja Nieśmiertelnego. Od czasu do czasu Kościej odpychał się nogami od tej swojej ściany i, huśtnąwszy się do przodu, ponownie uderzał o kamienny mur. To stąd ten dziwaczny dźwięk: dzyń-dzyń-dzyń... Klap...
- Dobry wieczór, wasza wysokość…, - bojaźliwie rzekł Ciumiczka.
- Serwus! - odrzekł Kościej, nerwowo postukując palcami po murku. - Zabierz to światło. I tak wszystko widzę.
Pisarz zdmuchnął płomyk, i w ciemnościach oczy Kościeja zaświeciły złowieszczo.
- No, słucham!
Powiedział to tak,  jakby był bardzo zajęty, i mógł udzielić natrętowi najwyżej dwie minuty rozmowy i ani chwili dłużej.
- Przyszedłem zaproponować Wam tron w naszym carstwie… - ze strachem wyszeptał Ciumiczka.
- Tak, tak, - zastukał palcami Kościej. - Tron - to dobry pomysł. A co z waszym carem? Makarem zdaje się czy jak mu tam?
- Car ma zamiar nas zostawić i na wieś wyjechać…
- No, cóż. Tam też jego miejsce! Czy to stary, czy też młody - każdy Makar goni trzody!
- Ach, jak pięknie to powiedzieliście! - zawołał Ciumiczka. - Pozwolisz, panie, że zapiszę Wasze słowa w notesie? Żeby nie zapomnieć.
- Nieźle, widzę, kombinujesz, - powiedział Kościej. - Kim jesteś i co robisz?
- Nazywam się Ciumiczka, wasza wysokość. Jestem pisarzem, zwykłym pisarzem, panie.
- Od dziś już nie jesteś! - rzekł Kościej. - Nadaję ci godność mego Przyjaciela. Pierwszego Przyjaciela i Doradcy!
- Będę wam służył, wasza wysokość!
- A teraz zdejmij to ze mnie! - Kościej zadzwonił łańcuchami. - Najpierw jednak mnie naoliw, bo taki skrzyp podniosę, że cała straż się zleci!
Ciumiczka naoliwił Żelaznego Kościeja, wyjął zza pazuchy pilnik i zaczął piłować łańcuchy na jego rękach i nogach. Kiedy tylko przepiłował ostatnie ogniwo, więzień ze strasznym rumorem zwalił się na ziemię i zawołał:
- Matko! Przez te 200 lat oduczyłem się chodzić!
Ciumiczka próbował go podnieść i poczuł nieprawdopodobny ciężar: Kościej przecież był żelazny!
- Muszę wypić 12 wiader wody, - powiedział ten, cały rozklekotany, - wtedy wrócą mi siły.
Ze schowka służącego Gawryły pisarz przyniósł pusty worek po mące, załadował tam roztrzęsionego Kościeja i, stękając, z wielkim trudem powlókł go po kamieniach do najbliższej studni.




Rozdział 8. CAR  MAKAR  I  KOŚCIEJ  ŻELAZNY

Była głęboka noc, lecz Mitia i Baba Jaga nie spali. Siedzieli przy stole okropnie zmartwieni i patrzyli, jak Jabłuszko toczy się po Spodeczku. Od czasu do czasu staruszka zrywała się z krzesła i w nerwach drobnym kroczkiem przebiegała izbę z kąta w kąt.
- Oj, nie zdążyliśmy! Nie zdążyliśmy uprzedzić! I co teraz będzie?!
- A może sami sobie poradzą… z Kościejem? - zapytał Mitia niepewnie.
- Może tak - a może nie! - odparła Baba Jaga i znowu zajrzała do Spodeczka.

Nad Carskim Pałacem świecił księżyc. Na dziedzińcu pisarz wyciągał ze studni wodę w wiadrze i podawał Kościejowi.
A ten pił i pił. I z każdym łykiem robił się coraz silniejszy i silniejszy. Wreszcie wyprostował się na całą wysokość i wypił ostatnie , 12-te.
- A ty, Ciumiczka, zuch jesteś! Jutro podaruję ci to wiadro pełne złota.
- Dziękuję, wasza wysokość! - odpowiedział pisarz i pomyślał: "Maławe jakieś to wiaderko! Trzeba je podmienić i większe u studni zawiesić!"
- A teraz naprzód! - rozkazał Kościej. - Śpieszno mi do tronu i korony.
Przeszli na ganku mimo wciąż w zbroi śpiącego strażnika, bo Kościej go przestawił, jak to piórko; otworzyli Carskie Wrota i udali się wprost do Sali Tronowej. W ciemnościach oczy Kościeja świeciły wesołym zielonym blaskiem.
Ciumiczka chciał zapalić świecę z pomocą krzesiwa, lecz uprzedził go Kościej. Pstryknął tylko palcami, posypały się skry - i na knocie pojawił się płomyk.
- A teraz, Przyjacielu, przynieś mi pióro i papier i przyprowadź mi Makara.
Pisarz odszedł a Kościej zasiadł na tronie i włożył carską koronę.
Wkrótce ukazał się w szlafroku i w papuciach zaspany car.
- No, mój kochany, - władczo rzekł Kościej, - weźmiesz teraz pióro i papier i napiszesz, że tron, koronę i królestwo ustępujesz mnie!
- Za nic w świecie! - uparł się Makar. - Ani myślę!
- Wasza wysokość, przecież wy i tak mięliście zamiar wyjechać na wieś…, - wtrącił Ciumiczka.
- Wczoraj miałem, a dzisiaj mi się odechciało! - wykrzyknął car. - A tron bym zostawił Wasylisie Najmądrzejszej! Albo któremuś z mądrzejszych bojarów. Ej, tam! straż, do mnie!
Wbiegł naczelnik straży pałacowej.
- Zbierz pan, kapitanie, co silniejszych junaków, i zabierzcie tego tu, co na moim tronie siedzi! - rozkazał Makar.
- Czemu to "kapitanie"? - zdziwił się Kościej. - Kto powiedział "kapitanie"? Pułkowniku, do mnie!
- Jak to "pułkowniku"? Czy to on pułkownik? - zapytał Makar.
- Nie, oczywiście, - odparł Kościej. - Czyż wygląda na pułkownika? Taki dzielny zuch?! Generale - oto kim pan jest od tej chwili! Generale, tutaj!
- Generale, do mnie! - zawołał car.
Zdumiony kapitan zwrócił się do Makara...
- Marszałku, wróć!
Dowódca straży... zwrócił się w kierunku władczego żelaznego głosu, równo, po wojskowemu przemaszerował, trzasnął obcasami i stanął… obok Kościeja Nieśmiertelnego.
Wszedł główny carski sługa Gawryła. Ze zdumieniem popatrywał to na Makara, to na Kościeja na tronie.
- Ej, Gawryła, - zwrócił się do niego car, - z kim jesteś? Z nim - czy ze mną?
- Ja? Z wami, wasza wysokość.
- A więc jesteś przeciwko mnie? - surowo zapytał Kościej.
- Czemu? - powiedział Gawryła. - Ja, ma się rozumieć, jestem z nim, ale nie przeciwko wam.
- No, powiedz, Gawryła, czy to nie karmiłem  ja ciebie? - zapytał Makar.
- Żywiliście-poiliście, wasza wysokość.
- Odziewałżem ja ciebie?
- Odziewaliście, panie...
- No, to chodź do mnie!
- Tak jest, wasza wysokość!
- Czekaj no, Gawryła, - zatrzymał go Kościej. - A chcesz, żeby nadal ciebie tak żywili-poili?
- Chcę, wasza wysokość.
- I odziewali?
- Chcę, panie.
- No, to idź w służbę do mnie!
- Tak jest, wasza wysokość!
- A zatem ty, Gawryła, jesteś z nim? - ze smutkiem rzekł car. - To znaczy, przeciwko mnie?
- Czemu przeciwko? - odpowiedział sługa. - Ja, oczywiście,  jestem z nim - ale nie przeciwko wam, panie.
- No, i teraz co z Makarem? - spytał Kościej.
- Do ciemnicy go, wasza wysokość! - podpowiedział Ciumiczka. - Spokojniej będzie w królestwie.
- I nie będziesz go żałować? - uśmiechnął się Kościej.
- Będę. Jeszcze jak będę żałował! Ja żem go jak ojca rodzonego kochał, póki był carem. Ale dla dobra sprawy tak trzeba!
- A pan, marszałku, co na to?
- Według rozkazu, wasza wysokość!
- Mądrala - główka nie od parady! A więc: tego tu - do lochów! Jak stoi, w tych bamboszkach. - wskazał kiwnięciem Makara. - Wszystkim pozostałym nakazuję natychmiast iść spać. Jutro w naszym królestwie zaczną się nowe porządki!




Rozdział 9. LICHA   BIEDA  (początek)

Następnego ranka Baba Jaga nie mogła wprost znaleźć sobie miejsca ze zgryzoty.
- I co teraz? Wracamy z powrotem czy jak?
- Nie można wracać, - powiedział Mitia. - Nie zdążyliśmy cara uprzedzić, ale może chociaż Wasylisie Najmądrzejszej pomożemy!
- Tak, tak, - zgodziła się starucha. - Ją pierwszą teraz Kościej zniszczy. Jedźmy!
I wtedy właśnie podbiegł do Chałupki na Kurzych Nóżkach zdyszany Szary Wilk.
- Stójcie! Zatrzymajcie się! Musimy pogadać!
- Mów! Byle szybko, - przykazała Baba Jaga. – Trzeba nam śpieszyć!
- Tam, za ogrodami, wiecie, mieszka babusia stareńka, - zaczął Wilk. - Miała takiego malutkiego koziołeczka - wrednego strasznie! A to jej wyje z grządki kapustę, to pranie na słonku pożuje, to cały daszek kopytkami potłucze. I staruszka wciąż narzekała: "Ach ty, taki - owaki! Żeby cię wilki zjadły!" No, to myśmy... z jednym koleżką... wzięli... i babuli pomogli… A ta przychodzi, patrzy: kostki ogryzione leżą - i jak nie zapłacze: "Ach ty, mój mileńki szareńki! Jakże mnie teraz bez ciebie żyć?! Wezmę i utopię się! Tylko kamień co cięższy znajdę!" A ja przecież jestem Wilk dobry! Ja chciałem jak najlepiej... I co teraz? Poradźcie coś! Bardzo już żal mi babuni!
Baba Jaga zastanowiła się:
- Nie wiem. Pojęcia nie mam, - odpowiedziała, - i w ogóle nie mam dzisiaj do nikogo głowy! Sami mamy kłopotów po uszy! Kościej chce tronem zawładnąć!
- Czy można, babciu? Ja może powiem... - poprosił Mitia.
- No, mów!
- Wie pan, co? Niech pan złapie zwykłego zajączka albo szczurka. Może pan to zrobić?
- Mogę. Ale… po co?
- Zaniesie go pan do Jeziora, z Którego Nie Wolno Pić - wypijesz łyczek i w koziołka się zamienisz!
- Znam takie Sine Jezioro…
- I niech mu pan da popić tej wody. Raz-dwa w koziołeczka się zamieni, a potem niech go pan odda tej babci.
- Aleś zuch! No, dziękuję, dziękuję, - ucieszył się Szary Wilk. - Drugi raz już mi pomogłeś. Wiesz co, weź sobie ode mnie trochę Sierści z Grzywy. Właśnie zacząłem ją gubić. Jak będziesz w potrzebie, podrzuć ją tylko do góry: zaraz przybiegnę i z każdej biedy wyciągnę!

I zniknął w Szczerym Polu. A Chatka pobiegła dalej. Mitia z Babą Jagą siedzieli przy stole i patrzyli w Jabłuszko po Spodeczku. Bardzo się niepokoili tym, co się dzieje w Carskim Pałacu.

A oto, co się tam działo.
Promienie słońca łamały się w witrażach, i w Sali Tronowej było bardzo odświętnie.
Kościej Żelazny, chrzęszcząc zbroją, przechadzał się po środku, a pod ścianą usadowili się na ławie Pierwszy Przyjaciel i Doradca Ciumiczka, sługa Gawryła i marszałek Nikita z ogromnym obosiecznym mieczem na kolanach.
- Przespacerowałem się dzisiaj po waszym królestwie, - mówił Kościej, - obszedłem je dookoła i muszę powiedzieć, że państwo wasze feste zbie-dnia-łe! Wojsko, na ten przykład. Zajrzałem nocą do koszar, wziąłem trąbkę i zagrałem na trwogę. I co, myślicie, z tego wyszło?
- Co? - spytał Gawryła.
- Nic. Zjawiło się pięciu strzelców z kociołkami i łyżkami. Myśleli, że dostaną jeszcze jedną dokładkę kapuśniaku! Takie wojsko do chrzanu! U wroga niech sobie sztućcami wojują! Następnym razem zabiję każdego dziesiątego! No, powiedzcie mi, - ciągnął Kościej Nieśmiertelny, - jaka powinna być w państwie armia?
- Nasza, silna, gotowa! - podpowiedział Gawryła.
Kościej pokręcił głową.
- Nie, nie! - szybko zaprzeczył skonsternowany sługa.
- Wojsko musi być bez-li-to-sne! A dopiero potem nasze, silne itd. I powinniśmy natychmiast wezwać Smoka Gorynycza, Słowika-Rozbójnika i Kota Bajuna. To moi starzy przyjaciele - z nimi nikt nam nie straszny!
- Wasza wysokość, - zdecydował wtrącić słówko Ciumiczka, - może byśmy zaprosili też Jednookie Licho?
- A na co? Jaki z niego pożytek? - zapytał Kościej.
- Będziemy je wrogom podsyłać. Takie pójdą u nich swary, aż serce będzie rosło!
- Dobrześ to wymyślił! - zgodził się nowy car. - W takim razie i Licho zawezwiemy.
I znowu nieśpiesznie przespacerował po sali.
- A teraz inna sprawa. Zajrzałem do waszego skarbca - i aż mnie zatkało: ni zamka, ni wartownika! Nie skarbiec a przejście dla pieszych! Wszystkie złoto tym sposobem rozkradną!
- A nasz Makar mówił, że nikt nic nie weźmie, że ludziom trzeba ufać... - zaryzykował Gawryła.
- Tak? - obrócił się Kościej, aż zachrzęściło. - I gdzie ten wasz Makar teraz jest?
- W ciemnicy siedzi...
- To-to, w ciemnicy!
- Jaka finezyjna uwaga! - zawołał Pierwszy Przyjaciel i Doradca. - Obowiązkowo zapiszę ją w książeczce.
- Rozkazuję postawić przy skarbcu straż-ni-ka! I zamek dorobić solidny, żeby sam tam nie lazł! A klucz oddać mnie!
- Zrobimy, wasza wysokość.
- I wreszcie, - surowo rzekł nowy car. - Wasylisę Najmądrzejszą natychmiast wziąć pod straże! Niech Latające Dywany, Cudowne Miecze i Łuki Samostrzelne dla nas wymyśla. Z jej pomocą wszystkie sąsiednie królestwa zawojujemy!
- Nie zgodzi się... - powiedział Gawryła. - Ja ją dobrze znam, matkę naszą.
- To mnie nie znasz! Nie zgodzi się, głowę pod topór położy!
- Wasza wysokość, - wtrącił Ciumiczka. - Ja sam tej Wasylisy się boję... Za mądra! Ale jej przecież nie ma - do Łukomorja pojechała po Wodę Żywiącą.
- W takim razie zasadzkę urządzić! Jak się zjawi, natychmiast schwytać! Zrozumiano, marszałku?!
- Tak jest!
- A ty, Ciumiczka, listy napisz zaraz. I roześlij posłańców, dokąd trzeba. I Dumę Bojarską mi zwołaj, a żywo! Tylko dlatego jestem taki Nieśmiertelny, że nigdy nie traciłem ani sekundy!

A nad brzegiem Wyschniętego Stawu za oborą wciąż jeszcze płakały Nieśmiejana i jej służąca Fiokła. I Staw powolutku już się napełniał...




Rozdział 10. LICHA  BIEDA   (ciąg dalszy)

Brodaci bojarzy pomału zapełniali Salę Obrad.
- I czemu nas tu zebrali? - zachodzili w głowę. - Przecież tylko co wczoraj Duma była!
- Ledwo zdążyłem orzech drzwiami rozłupać, - mówił bojarzyn Ciubarow, - a tu już wołają: "Biegiem do sejmu!" I nie zjadłem tego orzecha! Kury teraz wszystko zdziobią!
- A ja żem miodu nie dopił! - z goryczą rzekł bojarzyn Diemidow. - Ciotka mi przywiozła ze wsi!
Wszedł pisarz, a za nim uzbrojony po zęby marszałek ze strzelcami.
- Drodzy moi bojarzy, - zaczął Ciumiczka, - orły nasze kochane! Przyszedłem oznajmić wam ważną nowinę. Przysłali nam nowego cara! I niebawem zaczną się w naszym carstwie nowe porządki! Hura, bojarzy!
- Hurra-a-a! - podchwycił marszałek.
- Hura-aaa… - niepewnie i przeciągle zawołali bojarzy. - A starego cara gdzie podziali?
- Jak - gdzie? - sam sobie wyjaśnił Afonin. - Jak nam nowego przysłali, to znaczy, że starego odesłali! Dobrze mówię?
- Mądrze, - potwierdził pisarz. - Jasno i zrozumiale.
- A my nie chcemy nowego cara! - nagle krzyknął Ciubarow. - Oddawajcie starego!
- Też mi, odesłali go! - poparł go Diemidow. - Kto was prosił? Przyślijcie go z powrotem!
- Cisza, bojarzy! - odezwał się władczy głos. I do sali, szczękając zbroją, wkroczył Kościej Żelazny. Jego zielone oczy jarzyły złowrogo. - Słuchajcie mnie uważnie, a odkryję wam całą prawdę! - zaczął. - Car wasz wyjechał na wieś! Odpoczywać, kwiatuszki i jagódki zbierać. A przed odjazdem długo mnie prosił, bym zajął jego miejsce. I ja się zgodziłem. Jestem waszym nowym carem! Popatrzcie na mnie, bojarzy! W całym waszym królestwie nie znajdziecie równego mnie rycerza! Jestem najsilniejszy! Jestem najśmielszy! Jestem z was wszystkich najnieśmiertelniejszy! Nauczę was jeździć konno! Pływać! Walczyć na miecze! I będziecie tak strzelać z łuku, jak ja! Nuże, podajcie łuk i strzały!
Marszałek śpiesznie wypełnił rozkaz.
- Zapalcie świecę na końcu sali!
W całkowitej ciszy Kościej podniósł do ust ciężki bojowy łuk, naciągnął go i, prawie nie celując, wystrzelił. Strzała jak błyskawica przeleciała wielką Salę Obrad, zgasiła płomyk świecy i do połowy wbiła się w ścianę.
- Uuuch! - z zachwytem westchnęli bojarzy.
- Hura! - jednym głosem krzyknęli Ciumiczka i marszałek.
- No, jak? Bierzecie mnie na swojego cara?!
- A co? Czemu nie! - zawołali bojarzy, aż zatrzęsły się mury. - Weźmiemy go! Bierzemy! Niech porządzi, jak go tak Makar prosił!
- A mogę ja strzelić? - poprosił bojarzyn Morozow.
- I ja, - pochwycił jego przyjaciel Diemidow.
- Proszę, - odrzekł Kościej i kiwnął głową Ciumiczce.
Pisarz kłusem przebiegł salę, zapalił świecę, wyrwał strzałę ze ściany i podał brodatym bojarom. Wszyscy posłowie Carskiej Dumy po kolei zaczęli strzelać; hałasowali, gorączkowali się, robili zakłady, rzucali czapkami o podłogę.
Ale... wszystko nadaremnie. Świeca dopaliła się do końca, a jej płomyk ni razu nawet się nie zachwiał.
- A mnie niepotrzebny nowy car! - raptem objawił Ciubarow. - Stary bardziej mi się podoba!
- Widzę, że mam nie tylko zwolenników! - spokojnie powiedział Kościej. - Lubię śmiałych ludzi! Ej, Ciumiczka, przynieś z kuchni tacę z żarem!
Pisarz jak ta przepiórka poleciał i wkrótce wrócił z tacą, pełną rozżarzonych węgli.
Kościej wziął z mównicy jakieś papierki, przełamał na kolanie kilka strzał i rzucił to wszystko na tacę. Buchnął jasny płomień. Po czym… włożył rękę do ognia i na oczach przerażonych bojarów zaczął powoli nią obracać…
Dłoń rozżarzała się coraz bardziej i bardziej i wreszcie zaświeciła jasnym malinowym światłem.
- A co,  jak się przywitam z tobą tą oto ręką? - zapytał.
Ciubarow milczał.
- Czyżbyś, bojarzynie, nie rozumiał, że w dro-gę nie wol-no mi wcho-dzić?!
Powoli przeszedł przez całą salę i przyłożył rozżarzoną dłoń do ściany. Rozległ się syk, buchnął dym. A kiedy odjął rękę, na drewnie pozostał wyraźny osmalony ślad...
- Zrozumieliście już? - spytał Kościej i wyszedł.
I wszyscy, którzy byli obecni: i marszałek, i Ciumiczka, i bojarzy, i straż królewska - wszyscy oni zamilkli. I długo jeszcze przed ich oczyma majaczyła rozżarzona dłoń Kościeja Nieśmiertelnego, a w powietrzu unosił się swąd spalenizny...
Wesołość ulotniła się.

 

 

Rozdział 11. FINIST  -  JASNY SOKÓŁ

Chatka na Kurzych Nóżkach biegła wytrwale wciąż naprzód. Mitia i Baba Jaga cały czas ją ponaglali.
- Babciu, czy długo jeszcze będziemy tak  jechać? - pytał chłopczyk. - Czy jeszcze daleko?
- Szybko to tylko bajki się opowiada! - mówiła Baba Jaga. - I cielęcinkę warzy w zupie! Ja może nawet bardziej niż ty się śpieszę, żeby Wasylisę ratować! Jutro wieczorem będziemy na miejscu.
Nagle Chałupka zachwiała się, zaskrzypiała wszystkimi belkami i zachromała na jedną nogę. Mitia z Babą Jagą omalże nie spadli ze swoich stołków...
Zerwali się na równe nogi i wypadli na ganek.
Drogą nieopodal Chatki brnęła dziwna ludzka postać: z długimi siwymi włosami, w sukni i jednocześnie w portkach - ni to chłop, ni baba.
- Ej, wy tam! podwieźcie mnie! - zawołała dziwaczna figura cienkim skrzypiącym głosem. I po głosie też nie było jak poznać, kto to - staruszka jakaś czy może dziadek?
- Ja ciebie podwiozę! zaraz cię podwiozę! - odkrzyknęła Baba Jaga. - Zgiń, przepadnij, poczwaro!
- A co? Macie stracha? - zachichotało straszydło. - To dobrze. Mnie wszyscy się boją! Chatkę waszą w mig połamię.
- Uciekajmy! Chałupko, naprzód! - zawołał Mitia.
- Jeszcze się spotkamy! Ode mnie nikt jeszcze nie uciekł! Łotrzyki!
- Jejku, kto to był?! - spytał chłopczyk, kiedy dziwna postać została daleko za zakrętem.
- Licho Jednookie... Żeby je sosną przygniotło! Gdzie tylko się pojawi, zaraz szkody narobi: przejdzie po mostku - to się cały zaraz zawali, w domu u kogo przenocuje - pożar cały dobytek strawi, i wszystkiemu koniec! Bijatyki się zaczną i kłótnie, dach się rozleci; krowy nawet się wściekają! Od tego Licha wszystkie biedy w naszym carstwie się biorą!
Mitia biegiem wpadł do izby:
- Babuniu, prędko!
Baba Jaga weszła do izby w ślad za nim i aż jęknęła: po podłodze z kąta w kąt kulało się Jabłuszko, a za nim turlały się skorupki rozbitego Spodeczka.
Oboje z chłopczykiem nie mogli już niestety widzieć, co działo się w stolicy...

Tymczasem do Zamku Błękitnego zbliżali się na czele z Ciumiczką strzelcy pałacowi.
- Otwierać! Natychmiast otwierać! Z rozkazu Kościeja Nieśmiertelnego!

Mocne kułaki bębniły w dębowe drzwi.
Dziadek Domowy jednak ani myślał otwierać. Złapał z ławki nową Czapkę-Niewidkę, włożył na swoją łysinę - i przepadł jak kamień w wodę! W samą porę! Drzwi rozleciały się, i do pracowni Wasylisy Najmądrzejszej wtargnęli krzepcy pachołkowie.
- Tutaj! Na własne oczy go widziałem! - krzyczał pisarz. - Tu się gdzieś schował!
Strzelcy rozbiegli się po komnacie; zaglądali do pieca, pod ławkę, do komórki, wszędzie szperali - nikogo jednak nie znaleźli...
Ciumiczka sprawdzał razem z nimi każdy kąt, a jeśli zauważał jakąś ciekawą rzecz, nieznacznie chował ją do kieszeni. Coraz bardziej gniewało to Dziadka Domowego. Oto znowu złodziejaszek wsunął za pazuchę Trzos-Samotrząs. I Dziadek nie wytrzymał:
- Ej, ty! gryzipiórku! Odłóż to na miejsce!
- Kto gryzipiórek? Jaki gryzipiórek?! - prędko zapytał pisarz, oglądając się za siebie. Ale sakiewki nie odłożył.
- Ty gryzipiórku, ty jesteś gryzipiórkiem! - zawołał Domowy. - Połóż Trzos tam, gdzie był! Do kogo mówię?! Bo jak cię trzasnę!
- Kto "trzasnę"? Kogo "trzasnę"?! - gorączkował się Ciumiczka i zaglądał we wszystkie zakamarki, skąd dochodził głos. Strzelcy nie zwracali na to żadnej uwagi.
W pewnej chwili Ciumiczka stanął tuż obok Dziadka, i wtedy... dostał pięścią w łeb!
- Łapaj! trzymaj! - wrzasnął z bólu pisarz. - To on!
Żołnierze zbiegli się do niego, w zamieszaniu ktoś strącił z głowy Domowego Czapkę-Niewidkę: Dziadek pociągnął ją do siebie - strzelcy nie puszczali... Czapka zatrzeszczała w szwach - i rozdarła.
- Wpadłeś, bratku! - tryumfalnie krzyknął Ciumiczka. - Pilnujcie go teraz! A jak będzie próbował jakichś sztuczek - związać go!
Po kwadransie szamotaniny więc związali Dziadka, zakneblowali mu usta niesmaczną kuchenną myjką, położyli na ławie, a potem zostawili samego... Odeszli... Zapadła grobowa cisza.

Oto jednak posłyszały się jakieś kryształowe dzwoneczki. Do Błękitnego Zamku wierzchem na koniu podjechała Wasylisa Najmądrzejsza. Zeskoczyła na ziemię, odwiązała od siodła dwa gliniane ciężkie dzbany i świstnęła. Koń zarżał i sam odbiegł na łąkę. Wasylisa otworzyła furtkę do ogrodu.
Natychmiast jak spod ziemi wyrośli przed nią czterej strzelcy.
- A cóż to? Jakaś warta honorowa? - zdziwiła się.
- To nie warta, - ponuro rzekł dowódca. - To ciebie kazano wziąć pod straż.
- Kto kazał?
- Kościej Nieśmiertelny.
- Ach, tak? A gdzie jest Makar? Co z nim? - spytała Wasylisa.
- Nie wiem, - powiedział strzelec. - I rozmawiać z tobą zakazano!
- A nie boisz się ty trzymać MNIE pod strażą?!
- Może się boję. Tylko że skrócą mnie o głowę, jak nie wykonam rozkazu.
Wasylisa Najmądrzejsza weszła do Zamku i ujrzała na ławie związanego jak baleron i zakneblowanego Domowego. Rozwiązała mu ręce i nogi, wyjęła z jego buzi myjkę i dała napić się Wody Żywiącej ze dzbana.
- No, powiadaj, Dziadku, czemu ciebie jak paczkę związali? Pocztą chcieli gdzieś wysłać?
- Coś ty, matko nasza! Nie, - mówił Domowy. - to ja chciałem ciebie uprzedzić, że w Zamku zasadzka. Znaki różne ci rozkładałem. Dlatego Ciumiczka kazał mnie w końcu związać.
I Dziadek opowiedział o tym, jak Ciumiczka wypytywał go o Kościeja Żelaznego, jak Kościej gadał w Dumie z bojarami i jak im ogłosił, że car Makar wyjechał na wieś.
- Wszystko to łgarstwo i banialuki, - rzekła Wasylisa. - Makar nigdzie nie wyjeżdżał. Nie inaczej tylko w lochach siedzi na łańcuchu.
Wtem ktoś zastukał do drzwi.
- Matko nasza, Wasyliso, - rozległ się głos pisarza, - wyjdź na chwilę: mam do ciebie sprawę.
- O co chodzi? - spytała ta, wychodząc na ganek.
Ciumiczka wyciągnął do niej pismo:
- Rozkaz Kościeja Nieśmiertelnego. Dla ciebie.
- Patrzcie,  już rozkazuje, - powiedziała Wasylisa. - I czegóż to chce jego nieśmiertelna wysokość?
Rozwinęła pergamin i przeczytała:

DO  WASYLISY  NAJMĄDRZEJSZEJ
ROZKAZ  KOŚCIEJA  ŻELAZNEGO
Ja, car Kościej, nakazuję ci, Wasyliso, terminowo wynaleźć i przygotować:
1. Samostrzelnych Łuków                200
2. Latających Dywanów                   100
3. Czapek-Niewidek                            1
4. Cudownych Mieczy                       50
Termin wykonania:                      3 dni i 3 noce
Nie spełnisz rozkazu, żegnaj się z życiem.
Podpisano: Kościej Nieśmiertelny


- Co za podpis! - rzekła Wasylisa. - No, a na co mu to wszystko – te dywany albo te łuki i miecze?
- Nie wiem, matko nasza, nie wiem, - gorączkował się pisarz, unikając jej spojrzenia. - Może wybiera się na polowanie? Toż to sezon na kaczki! Z pewnością na łowy! Siadasz sobie na Latającym Dywanie, lecisz i strzelasz!
- A Miecze Cudowne potrzebne mu w kuchni, - przedrzeźniała Wasylisa. - Do siekania kapusty. Toż mamy akurat sezon na kapustę! Siadasz sobie i patrzysz, jak się pięknie te kapuściane głąby szatkują! No, to mu przekaż, że ze mnie pomocnicy miał nie będzie! Mieczami nie kapustę a głowy sieką! Te swoje rozkazy niech swoim babkom wysyła!
- Nie moja sprawa! - odparł Ciumiczka. - Moja rzecz: przekazać pismo!
I poszedł sobie. A strzelcy z obnażonymi mieczami zostali na ganku u głównego wejścia, by pilnować Zamku Błękitnego.
- Dziadku, zrób mi, proszę, naprawdę mocnej herbaty, - poprosiła Wasylisa swojego dzielnego pomocnika. - Muszę pomyśleć... 
Wzięła od Domowego gorącą filiżankę, usiadła i zadumała się. Popijała łyczkami swoją herbatę, od czasu do czasu wstawała i chodziła z kąta w kąt, a wtedy cicho dźwięczały kryształowe dzwoneczki na jej diademie. Dziadek nie odstępował jej ani na krok.
W pewnej chwili wyszła na sekretny kuchenny ganeczek z tyłu Zamku, wyjęła z kieszeni chusteczkę i machnęła nią wysoko nad głową. Z chusteczki wypadło Szare Sokole Piórko i zaczęło krążyć w powietrzu... i na niebie pojawił się sokół. Migiem uderzył o ziemię i... zamienił się w dzielnego zucha Finista-Jasnego Sokoła.
- Witaj, Wasyliso Najmądrzejsza! Czemu mnie przyzywasz - miody pić czy wroga bić?
- Nie pora na miody! - odrzekła Wasylisa. - Kiedy wino w głowie szumi, rozum wcale nic nie umie! Mam dla ciebie nie cierpiące zwłoki zadanie.
- Mów, - poprosił Finist. - Spełnię każdą prośbę twoją!
- Polecisz na Cebulowe Morze do Łukomorja. Odnajdziesz tam Dąb Wysoki. W jego grubych konarach ukryty jest Żelazny Kufer. A w nim - Niedźwiedź, a w Niedźwiedziu - Zając. W tym Zającu musi być ukryta Śmierć Kościeja! Przyniesiesz ją tutaj?
- Już lecę, - odparł dzielny junak. - Czekaj mnie jutro w południe!
Znowu uderzył o ziemię, obrócił się w Jasnego Sokoła i odleciał w błękitne niebo.
- Wasyliso Afanasjewna, skąd to wiedziałaś o tej Śmierci Kościeja? - zdziwił się Domowy Dziadek. - Ktoś ci o niej powiedział?
- Nikt nic mi nie mówił - sama się domyśliłam.
- Ale... jak?
- Bardzo prosto, Dziadku. Przecież on, ten Kościej, swojej Śmierci powinien strzec jak źrenicy oka! Jak złota i kosztowności! A gdzie takie skarby zwykle zakopują?
- W żelaznym kufrze!
- A więc Śmierć jego jest w kufrze właśnie ukryta. Ale Kościej jest bardzo przebiegły. Dobrze wie, że kufra będziemy szukać gdzieś pod ziemią, więc skryje go tam, gdzie nikt na to w życiu nie wpadnie.
- Na Dębie Wysokim?
- Na Dębie, - przytaknęła Wasylisa. - Wszyscy będą myśleli, że to jakieś drzewo w wielkiej puszczy. A Kościej wybierze takie, co stoi jak najdalej lasu. A więc gdzie?
- W Łukomorju w Cebulowym Morzu, - powiedział Domowy.
- Właśnie! Zuch Dziadek!
- Ale skąd ty wiesz o Niedźwiedziu, matko kochana?! I o Zającu?
- To proste. Śmierci Kościejowej ktoś musi pilnować. Ludziom on nie ufa - czyli... to musi być zwierz jakiś. Najprawdopodobniej Niedźwiedź - bo najsilniejszy u nas.
- No, i może spać w takim kufrze, - dorzucił Domowy.
- Tylko że Niedźwiedź jest ciężki, nieruchawy i niezręczny, - rzekła Wasylisa. - potrzebny zaś taki, który mógłby w razie czego szybko zwiać. Na przykład Zając. Już rozumiesz?
- Teraz wszystko jasne, - zakiwał głową z podziwem Dziadek. - Jasne jak słońce!
- Tylko wiesz, czego się obawiam? - ciągnęła w zamyśleniu Wasylisa, - Żeby w tym Zającu przypadkiem Ptaka jakiego nie było... Albo Myszy. No, cóż... Finist już na miejscu zorientuje się, co i jak.
- Ty masz główkę, kochana! - zachwycał się Domowy. - Ileż to już lat z tobą pracuję, zawsze mnie zadziwiasz!
Pozostawało więc jedno: czekać.



Rozdział 12. SMOK   GORYNYCZ

Na wielkim placu za oborą i Wyschniętym Stawem płonęły wielkie ogniska, tłoczyli się Moskwianie i grała orkiestra. Oczekiwano przylotu Smoka Gorynycza.
- O, już leci, - powiedział Kościej do stojących przy nim brodatych bojarów i Pierwszego Przyjaciela i Doradcy Ciumiczki. - Widzicie?
- Gdzie? Gdzie? - zawrzało w całej jego asyście. Wszyscy przybyli na plac z mieczami, ponieważ po powitaniu Gorynycza naznaczono musztrę i szkolenie wojskowe.
- O, tam, - wyciągnął rękę  Kościej. - Tuż nad lasem!
Minęło wszakże pół godziny, nim bojarzy wypatrzyli na niebie maleńki czarny punkcik.
Smok leciał szybko i bezgłośnie. Oto już wystawił swoje pazurzaste łapy do przodu i wylądował, wykreślając w trawie dwie głębokie bruzdy.
- Hura! - zakrzyczał Kościej.
Nikt jednak jego entuzjazmu nie podtrzymał... bo nikogo już przy nim nie było! Wszyscy zniknęli jak ta kamfora.
Wreszcie z jakiejś dziury wylazł najodważniejszy bojarzyn Afonin.
- A on nas nie zje???
Cała łąka zamieniła się w słuch.
- On? Ale! - odpowiedział Kościej. - To nasz przyjaciel. Co nie, Gorynycz? - zaśmiał się złośliwie.
Trzygłowy Smok poruszył się.
- Prawda, - powiedziała 1. głowa.
- Naturalnie, - przytaknęła 2.
3. zaś nic nie odrzekła, tylko uśmiechnęła się, że niby jakżeż mogłoby być inaczej!
- Mogę go pogłaskać? - poprosił bojarzyn Ciubarow.
- Możesz, - pozwolił Kościej.
Brodaci bojarzy powoli wyłazili z ukrycia.
- A może on nas przewieźć po niebie? - spytał brodaty Diemidow.
- Zaraz się dowiemy. Przewieziesz ich, Gorynuszka?
- Mogę, - odpowiedziała głowa 3.
I brodaci bojarzy kupą zaczęli się gramolić na smoka gadzi grzbiet. Porozsiadali się jak najwygodniej, mocno trzymając się łusek i jeden drugiego.
Smok rozpędził się, machnął skrzydłami i powoli okrążył Pałac Carski.
- Hurrraaa! - zgodnie wrzeszczeli bojarzy. - Hurrrrraaaa!
Rychło wszakże umilkli, gdyż Smok uleciał już nazbyt wysoko...
Oto zrobił jeszcze dwa następne okrążenia nad carskimi włościami i ponownie wylądował na placu. Jak te potulne baranki cisi bojarzy grochem posypali się w trawę.
- Dziękuję, Gorynycz, - rzekł Kościej. - A teraz rozgość się. Widzisz tę piękną oborę nad Stawem? Będziesz w niej mieszkał... Ej, Gawryła, wszystko już tam gotowe?
- Wszystko, wasza wysokość.
- W takim razie nakarm gościa, daj mu pić i ułóż do snu. Na pewno mocno zdrożony. Pilnuj tylko, żeby się porządnie najadł! Sam będziesz spokojniejszy, rozumiesz?
- Jakże tego nie rozumieć? Ja to przecież wiem, - z rezygnacją odpowiedział Gawryła.
- A my z bojarami idziemy żołnierki się uczyć.
- A co? Pójdziemy! - zgodzili się wszyscy. - Skoro każą!
I zaczęła się musztra i wojskowe ćwiczenia.

Wieczór już zapadał, kiedy przed Pałac Carski zajechał wóz, zaprzężony w siwka. Na wozie siedział kot. Wieeelki czarny kot z białą gwiazdką na piersi i strasznymi stalowymi pazurami. Z oczu jego biło jasnożółte światło.
Zeskoczył z siedzenia na wozie i zaczął wchodzić na ganek. U wejścia drogę zagrodzili mu dwaj strzelcy.
- A kysz stąd! Wynocha! A psik!
Kot milcząc skierował na nich złote ślepia. Wiązki światła zwężyły się jeszcze bardziej, i... wartownicy zaczęli ziewać. Jak w zwolnionym tempie opadali na podłogę i obaj jak na komendę zachrapali martwym snem.
Kot dał przez nich susa i wszedł do Pałacu.




Rozdział 13. SERWETA   NAKRYTA

Na zaproszenie Kościeja Żelaznego poboczem drogi brnęło w stronę bajkowej stolicy Jednookie Licho. A gdzie tylko przechodziło, kwiaty więdły, schły trawy... i psuła się pogoda.
W tyle za Lichem nadjechał jakiś dziadek z sianem.
- Ej, chłopie! - zawołało Jednookie, - podwieźcie mnie do miasta!
- A siadajcie, babulko - odrzekł ten, zatrzymując konie. - Czy to wam tej deski do siedzenia żałuję?
Licho usiadło z tyłu za woźnicą... Od razu pod wozem coś chrustnęło... i jedno koło odpadło.
A Jednookie aż zatarło ręce.
Zeskoczył chłop z ławki, wyjął spod siana siekierę i zaczął postukiwać po osi. Zamierzył się raz-drugi... i jak nie trzaśnie się w palec!
Licho zaśmiało się głośniej i zlazło z powrotem na drogę.
- A żeby cię! - rozzłościł się chłop.
Złapał za bat, zamachnął się nim... i ni stąd, ni zowąd gwizdnął na konie. A te zerwały się z kopyta i poniooosły! Trzykołowy wóz z sianem na złamanie karku pędził prosto przez pole z owsem!
Dopiero się Licho roześmiało i za boki chwyciło z uciechy!
- Ja ci, szmato jedna, pokażę! - wściekał się dziadek. I, wymachując batem, puścił się w pościg za Jednookiem.
A ono, podkasawszy poły swej brudnej połatanej sukni, pognało co sił w nogach. Oto przeskoczyło już drewniany mosteczek nad rzeczką... a ten natychmiast się zawalił! Rozpędzony woźnica  jak długi wleciał do wody.
- I jak? Pasuje?! - wołało Licho na drugim brzegu. - Jeszcze ci, durniu, pokażę! Wsiowy burak! Ćwok!
Pogroziło pięścią, odwróciło się i poszło. A mokry chłop długo jeszcze wyłaził z błota i pluł sobie w brodę.
Potem, podniósłszy zgubione koło, wyruszył w pole na poszukiwanie swych koni i wozu.

Pół godziny później właśnie ku temu samemu mostkowi podjechali swoją Chatką Baba Jaga z Mitią.
- E-he-he! - powiedziała staruszka. - Nic tylko Licho tędy przełaziło! Cały most w szczepkach!
- Babuniu, - zdziwił się chłopczyk. - a jak ono nas wyprzedziło? Przecież myśmy je zostawili w tyle...
- Takie już ono jest: gdzie chce - tam się zjawia; z przodu, i za tobą - i jeszcze w pięciu innych miejscach na raz, - odparła Baba Jaga. - Nasza Chałupka tędy nie przejedzie!
- To chodźmy dalej pieszo, - powiedział Mitia.
Zaczęli wynosić z domu wszystko, co potrzebne w drodze. Babcia przyturlała swoją Drewnianą Kadź, włożyła do niej bawełniany koc i ciepłą wełnianą chustkę. Jabłuszko i skorupki rozbitego Spodeczka zawinęła w szmatkę i wsunęła za pazuchę. Mitia zaś wziął ze sobą Kłaczek Sierści Szarego Wilka… bo to tylko miał...
Po raz ostatni spoglądali na swoją Chatkę, gdy chłopczyk zauważył mały skrawek płótna na oknie... ten sam, co go Baba Jaga odebrała Słowikowi Rozbójnikowi, jak ten schował się przed nią w dziupli. Mitia zaczął uważnie się przypatrywać... Na samym rogu było wyszyte:
"SERWETA  NA..."
- Babciu! - wrzasnął chłopczyk. – Toż to chyba resztka Serwety Nakrytej?!
- Ojej, tak! - potwierdziła staruszka.
- Nuże, Serweto, nakryj się! - rozkazał Mitia.
- Dla mnie talerz kaszki z mlekiem! - dodała Baba Jaga.
Szmatka zwinęła się, a kiedy się rozłożyła, leżały na niej… kawałki czarnego chleba i połowa solniczki z solą.
- A moja kaszkaaa? - spytała rozczarowana staruszka.
Ale nic więcej się nie pojawiło.
- Chyba się rozleniwiliśmy, - z przekąsem uznała Baba Jaga.
- Może to ten róg Serwety, na którym leży zawsze chleb i sól, - powiedział Mitia. - A kaszka na środku zwykle...
- A herbatka gdzie?
- Nie wiem, babciu... Może spróbujmy inaczej... Ej, Serweto Nakryta, my chcemy, żeby chleb był z masłem!
- I z kiełbasą! - wstawiła Baba Jaga.
Szmatka zwinęła się i ponownie rozłożyła. Tym razem kromki chleba były już posmarowane, a na wierzchu leżały plasterki kiełbasy.
- No, proszę! Teraz to co innego! - powiedziała staruszka.
Po posiłku Baba Jaga powiesiła  na drzwiach klucz i przykazała Chałupce:
- Idź do tamtego lasu i tam czekaj! I uważaj, bez potrzeby się nie kręć! I obcych nie wpuszczaj!
Chatka westchnęła, zaskrzypiała bierwionami i niechętnie skierowała swoje kroki do lasu.

Za naszymi wędrowcami była dłuuuga podróż - a przed nimi zawalony mosteczek. Gdzieś już całkiem niedaleko za rzeczką był stołeczny gród...
I Baba Jaga z Mitią ostrożnie przedostali się po strzaskanych belkach na drugi brzeg i puścili w dalszą drogę.
- Ej, wy tam! - podbiegł do nich z naprzeciwka jakiś junak w czerwonych ciżemkach. - Nie widzieliście przypadkiem Słowika Rozbójnika?
- A o co chodzi? - spytała Baba Jaga.
- Kazano przekazać mu zaproszenie. Kościej wzywa wszystkich na pomoc. Może widzieliście go na tej drodze?
- Nie ma go na tej drodze, - odparł, nie mrugnąwszy nawet okiem, Mitia.
- I nigdy go nie było! - dorzuciła staruszka.
Goniec zadumał się:
- To dokąd teraz pobiegnę?
- A wy, wujku, biegnijcie w drugą stronę.
- Racja. Leć, kochaneczku, leć! - poparła chłopczyka Baba Jaga.
- Tylko to mi zostało, - przytaknął im junak. - Tak też całe życie biegam: wte i nazad, tam i z powrotem! i dookoła Wojtek!




Rozdział 14. TORBO,  DAJ  RADĘ!

Nie spełnił polecenia swego Finist Jasny Sokół...
- Robiłem wszystko, co kazałaś, - opowiadał następnego dnia w Błękitnym Zamku. - Odnalazłem Dąb Wysoki w Łukomorju, a na nim Żelazny Kufer, o którym mówiłaś. Uderzyłem o ziemię, obróciłem się w Finista i zacząłem trząść konarami. Kufer spadł - i rozleciał się! Wyskoczył z niego Niedźwiedź - i w nogi! A ja w niego czapką! Przewrócił się, i patrzę, co będzie dalej!
- I co? - zapytał Domowy.
- Z Niedźwiedzia Zając wypadł i dalejże śmigać po polach! Rzuciłem w niego rękawicą, aż wyciął fikołka do góry! Z Zająca Kaczka wyleciała. Co jest?! - myślę. Uderzyłem o ziemię, obróciłem się znowu w Sokoła - i za Kaczką! Uderzyłem ją skrzydłem - a z niej Jajko wypadło! To ja za nim! I dziobnąłem w skorupkę! No, - myślę, - wreszcie spełniłem twoje rozkazy! Ale nie! Z Jajka Igiełka wypadła - i w dół! Prosto w Stóg Siana! Szukałem, szukałem - nie ma! I została w tym Stogu... Nie gniewaj się, kochana...
Wasylisa Najmądrzejsza zamyśliła się.
- Szkoda, że tak to wyszło... Cóż, Finiście - obleć w takim razie wszystkich naszych zuchów i powiedz im, jakie stało się nieszczęście. Wszystkim się teraz dostanie - na tronie zasiadł Kościej Żelazny. Musimy z nim walczyć na śmierć na życie!
- Jasne, zrobi się.
- Niech każdy z nich zbierze drużynę, i wszyscy niech podejdą nad Jezioro Plessieja.
- A co będzie z wami, Wasyliso? z tobą i Dziadkiem Domowym? - martwił się Finist. - Może bym najpierw was uwolnił?
- Sama o nas się zatroszczę. No, z bogiem!
Młodzian uderzył w ziemię i znów zamienił się w Sokoła i, przez nikogo ze straży nie zauważony, wyleciał przez okno.

Pół godziny później z Błękitnego Zamku wyszła o sękatym kiju jakaś leciwa zgarbiona babulka z torbą.
- A ty, babko, dokąd? - zaniepokoili się strzelcy. - Nuże z powrotem!
- Ale ja na rynek! Jarzyny kupić na obiadek. Nakarmić Wasyliskę i Domowego, -  wyjaśniała babcia.
- Mamy zakaz wypuszczania kogokolwiek! - upierali się strażnicy. - Możemy tylko wpuszczać.
- Zobaczycie, jak się wam od Kościeja dostanie, jak ona umrze z głodu! - zagroziła starowinka.
Wartownicy podrapali się po karku.
- To co robimy?
- Dobra, - zadecydował jeden z nich, - poczekaj, babulu, aż zawołamy Ciumiczkę. Niech on postanowi.

A Ciumiczka tymczasem kręcił się na brzegu Wyschniętego Stawu. Siedziały tam i nadal wytrwale rzewnie płakały królewna Nieśmiejana i jej służąca Fiokła.
- Wciąż tak sobie płaczecie, Nieśmiejano Makarowna?
- Płacze-e-emy... A co?
- A nic. Płaczcie sobie, płaczcie na zdrowie! Nie będę wam przeszkadzał. Tylko że na próżno się tak staracie!
- A to czemu?
- A temu, - odrzekł pisarz.
Założywszy ręce za plecy, powoli przespacerował się dookoła Stawu.
- Co ty wygadujesz? - zawołała za nim Nieśmiejana. - Przecież nam podarują za to karocę!
- Właśnie! - poparła królewnę Fiokła.
- Nic nie dostaniecie! Figę z makiem! - odpowiedział Ciumiczka, obszedłszy całe bajoro dookoła.
- Jak to - "figę z makiem"? Dostanę karetę! Przecież tatulo obiecali!
- Tak? To gdzie jest teraz ten wasz tatulo?
- Gdzie?
- Nie wiem, gdzie. Ot, gdzie. Idźcie do pałacu, to się dowiecie.
- Jakże to ja pójdę? Ja muszę płakać!
- A to jak sobie chcecie!
- Słuchaj, Ciumiczka, to ty już tu popłacz za mnie, co? A ja pobiegnę do papy, - poprosiła carewna.
- Nie-e, - sprzeciwił się pisarz, - nie chce mi się teraz płakać. Ja już wcześniej płakałem. Same to sobie róbcie, Nieśmiejano Makarowna. Beze mnie!
W tym właśnie momencie nadbiegł strzelec z warty przy Błękitnym Zamku i coś mu poszeptał na ucho.
I Ciumiczka szybko z nim odszedł.
- To co robimy? - spytała królewna Fiokłę. - Co on takiego nam tu naplótł?
- Nie wiem.
- I ja nie wiem.
- To może najpierw dopłaczmy? Już niewiele, królewno, zostało...
- To dopłaczmy, - zgodziła się Nieśmiejana.

A Ciumiczka wraz ze strzelcem zbliżyli się już do Błękitnego Zamku.
- A ty, babko, skąd się tu wzięłaś? Czemu jakoś wcześniej nigdzie ciebie tutaj nie widziałem? - obcesowo pytał otoczoną strażnikami dziwną staruszkę z kijem i torbą.
- A ja od dawna już tak tu leżę sobie u Wasyliski na piecu, - odparła ta. - I z niego prawie nie złażę.
- To czemu akurat teraz zlazłaś?
- Tak jakoś wyszło. Wy przecież nie wypuszczacie ani Domowego, ani mojej wnuczki...
- A co to za torba? Skąd ją masz?
- Torba jak torba... Zwyczajna, na zakupy. Dała mi ją Wasyliska.
- U Wasylisy Najmądrzejszej nie ma niczego, co by było zwyczajne! - zaprzeczył jej pisarz.- Wszystko jest u niej zaczarowane. Ano dawaj to! - i wyrwał jej torbę.
- A ty masz rację, gołąbku. Ta Torba rzeczywiście jest zaczarowana. Powiedz jej tylko: "Torbo! Daj Radę!" - a ona zaraz ci da! I doda rozumu! Od razu będziesz mądrzejszy!
I odeszła nieco dalej, opierając się na ciężkim sękatym kiju. Pałka ta była jakby Ciumiczce znana... Gdzieś już ją widział? Ale gdzie - nijak nie mógł sobie przypomnieć...
Babulka wyjęła z kieszeni Czerwone Jabłko i zaczęła jeść. Jadła i jadła... i stawała się coraz to młodsza i młodsza.

I oto przed zdumionymi strzelcami i pisarzem zamiast staruszki stała... Wasylisa Najmądrzejsza.
- Łapaj! Trzymaj! - wrzasnął Ciumiczka. - Łapcie ją czym prędzej!
Było już jednak za późno! Wasylisa świstnęła z całej mocy, i jak spod ziemi wyrósł przed nią Koń. I tyle ją widzieli.
Ciumiczka przeraził się:
- Co teraz?! Powiedzieć Kościejowi - zabije! Nie powiedzieć - też zabije!
I tu przypomniał sobie o Torbie:
- Nuże, Torbo, Daj Radę! Żywo!
Z Torby wyskoczyło dwóch dzielnych chwatów.
- To tobie mamy Dać Radę? - zapytali jednym głosem.
- Tak, mnie!
Dwóch Dzielnych Zuchów migiem poskoczyło ku Ciumiczce i dawaj! okładać go potężnymi kułakami po łbie, po łbie!
- Matko! Ratuuunku! - krzyczał pisarz osłabłym głosem. - Morduuują!
- Nie mordujemy, a tylko Dajemy Radę! - odpowiadali z powagą Dwaj Krzepcy Młodzieńcy.
I Ciumiczka, okładany cały czas pięściami Dwóch Chwatów, rzucił się do ucieczki w stronę Pałacu Carskiego.
Kiedy we trzech w końcu dobiegli jakoś do Kościeja Żelaznego, ten surowo zapytał:
- Stop! Kto wy jesteście?!
- My - Dwaj z Torby! - stanęli grzecznie, wciąż jednak młócąc pisarza kułakami jak cepami.
- Nuże! Z powrotem do Torby! - rozkazał Kościej.
I Młodzieńcy zniknęli, jakby ich nigdy nie było.
- Ojczulku Kościeju! - zakrzyczał cały posiniaczony i zapłakany Pierwszy Przyjaciel i Doradca. - Wasylisa Najmądrzejsza uciekła! Oszukała mnie, zaraza jedna! W pole wywiodła!
Oczy Kościeja z zielonych zrobiły się krwiście czerwone.
- Czy, durniu, wiesz, co żeś narobił?! Teraz ona zbierze przeciwko nam armię całą! I wyzwoli Makara! I co wtedy zaśpiewasz?! 
- Może byśmy Makara... sprzątnęli? - zaproponował drżący Ciumiczka. - Nie będą mieli kogo wyzwalać... Co? Jak wasza wysokość myśli?
- Będziemy musieli. Innego wyjścia nie ma! No, dobrze, bratku - tym razem ci daruję. I za drugim razem też, na trzeci jednak nie czekaj już żadnej litości! W proch zetrę!
- Tak, panie! Czy można zapisać te nieśmiertelne słowa w książeczce?
- Choć wyryj je na swoim pustym łbie! - odrzekł Kościej.



Rozdział 15. W  MOSKWIE

Przez Moskwę Baba Jaga w Drewnianej Kadzi i Mitia obok  niej pieszo z trudem przedzierali się w wielkim tłoku bocznymi uliczkami i zaułkami. Nie wiadomo przecież, jakie już są te nowe Kościejowe porządki w stolicy... Tak samo jednak myśleli widać inni przechodnie, i na peryferiach więcej było narodu, niż na głównych ulicach.
Ujrzawszy jednak Babę Jagę w Kadzi nikt się tutaj jakoś specjalnie nie dziwił; wielu nawet ją pozdrawiało i witało się z nią serdecznie.
- To w gościnę pani do nas zjechała?
- Taaak, w gościnę. - uśmiechała się staruszka.
- Jasne. A to  kto? Pani wnuczek?
- Pra-pra-prawnuczek. Ze strony siostry.
- Jakie milutkie te rude kędziorki!
Idąc uliczkami, Mitia uważnie rozglądał się; domy tu były niewysokie, przed każdym domem - sad. I w ogóle miasto w tej części było raczej podobne do dużej wsi... tyle że jakieś takie odświętne i pełne słońca. Ramy wokół wszystkich okien i drzwi były świeżo wymalowane. I niebo było dwakroć bardziej błękitne. I krowy dwakroć bardziej łaciate. A wszyscy ludzie jacyś tacy dziwnie piękni.

Kiedy dotarli na wielki plac, chłopczyk długo przypatrywał się Carskiemu Pałacowi. A potem oboje z Babą Jagą w Kadzi ruszyli dalej...
Kiedy tylko stamtąd odeszli, nadjechał przed Carskie Wrota wóz drabiniasty z dwoma pleczystymi chłopami ze wsi.
- Ej, tam! młodzianku! - zawołali do wartownika, - Gdzie tu przyjmują Słowików Rozbójników?
- Zaraz spytam, - powiedział strzelec i zniknął za wrotami.
Rychło wrócił z Ciumiczką.
- Ot, co... - rzekli dwaj krzepcy chłopi, - przywieźli my Rozbójnika. Jednooki, lat 50 od urodzenia. Nagroda - pół beczki srebrem. Gdzie go zdać?
- I cóżeście, nieszczęśni, zrobili?! - zakrzyczał pisarz. - Jak śmieliście wieźć - i to zwykłym drabiniastym wozem - najlepszego przyjaciela naszego cara Kościeja?! Związanego, jak ten baran! Natychmiast rozwiążcie! Ale już!!
- Patrzajcie, co wyszło! - gadał jeden chłop do drugiego, rozwiazujac pęta w całkowitym oszołomieniu.
- A kto go wiedział, że to przyjaciel?! - potakiwał ten drugi. - Jak to najprawdziwszy bandzior!
- Wynoście się stąd, pókim dobry! - zawołał groźnie Ciumiczka.
Wziął pod pachę rozwiązanego półprzytomnego Słowika i uroczyście wprowadził do Pałacu.

Tymczasem Mitia z Babą Jagą byli już u stóp Błękitnego Zamku. Długo kołatali do tylnej bramy, nim w końcu wyszedł im na spotkanie Dziadek Domowy.
- Kto tam? Kto przyszedł? - pytał, przyglądając się gościom przez zarośniętą krzakami furtkę.
- To my! - zakpiła Baba Jaga. - Ot, kto przyszedł. Nie poznajesz czy jak?
- Poznaję! - radośnie zagadał Domowy. - Teraz już widzę! Chodźżeż, kochaniutka! Dawno ciebie nie było! A chłopczyk ten czyj?
- Jest ze mną. Wzięłam go ze sobą. No, ale otwieraj już, otwieraj!
Dziadek zaskrzypiał furtką.
- Już, już! A więc to chyba… twój wnuczek?
- Pra-pra-prawnuczek. Ze strony siostry.
- Jakie milutkie rude kędziorki.
Przeszli do pracowni.
- A gdzie Wasylisa? - spytała Baba Jaga.
- Nie ma jej. Uciekła spod straży. - odparł Dziadek. - Wojsko przeciwko Kościejowi gromadzi. A ja pilnuję domu.
- No, opowiadaj, co tu się u was dzieje! - zażądała staruszka. - Ale tak, żebym zrozumiała.
- Zaraz, chwileczkę - tylko herbatę sparzę. Myśmy tutaj z Wasylisą Najmądrzejszą jedną taką rzecz wymyślili. Czarodziejską: sama herbatę parzy, sama mleko gotuje - wszystko sama robi. Nazywa się Samowar.
I Domowy opowiedział, co się u nich wydarzyło. I o tym, jak przyleciał Smok Gorynycz i woził po niebie brodatych bojarów. I o Kocie Bajunie, o którym też usłyszał od strzelców. I o tym, jak uciekła Wasylisa.

A herbata tymczasem stygła.
- A gdzie jest teraz ciocia Wasylisa? Co robi? - spytał Mitia.
- Nie wiem, - odpowiedział Dziadek. - O, jakbym miał Jabłuszko po Spodeczku, wszystko byśmy zaraz zobaczyli... Niestety go nie mam!
- Ja mam ten Spodeczek... tylko że w skorupkach, rozbity, - powiedziała Baba Jaga.
- Wszystko przez Licho Jednookie! - dodał chłopczyk.
- Ależ to można skleić! - uradował się Domowy. - I to migiem! Przecież nas tego w przedszkolu uczyli. Dajcie no te skorupki.
Baba Jaga wysupłała z zawiniątka kawałki Spodeczka, i Dziadek natychmiast zabrał się do roboty. Sam staruszek był malutki, ale ręce miał czerwone i tak wielkie, że nawet cały hebel mógł się w nich schować. Tymi rękoma jednak umiał zrobić wszystko. W kwadrans później Spodeczek wyglądał już jak nowy. Domowy wytarł go czystym kuchennym ręcznikiem i postawił na stole. Potem ostrożnie położył na nim soczyste Jabłuszko.

I ujrzeli pola bezkresne, drogi szerokie, rzeki głębokie i lasy drzemiące. A potem pojawiło się wieeelkie Jezioro Plessieja.
Tam, gdzie do tego jeziora wpadała rzeczułka, stał wysoki świetny namiot. Podjeżdżali ku niemu dzielni junacy wraz ze swymi drużynami. Na ich spotkanie wychodziła Wasylisa Najmądrzejsza i kłaniała się im do samej ziemi.
- Dziękuję ci, Iwanie-carewiczu, żeś przyjechał nam na ratunek w tej strasznej biedzie. I tobie dziękuję, Car-Mikoło!
- Nie ma za co! - rumienili się dzielni junacy. - Ojczyzna wzywa i jak trzeba - to będziemy się bić!
Jeźdźcy wciąż przybywali ze wszystkich stron.
Na swoim Samochodnym Piecu przyjechał Jemieliuszka-Głupek. I wszyscy zaczęli się z niego nabijać.
- Widzicie go! - chwycił się za boki rozbawiony Iwan-carewicz. - Na wojnę na piecu przyjechał!
- Przyjaciel serdeczny - karaluch zapieczny! - pękał ze śmiechu Finist Jasny Sokół.
- Hej! Ty tam, uważaj, żebyś się czasem nie przypalił! - wołał skory do śmiechu królewicz Anisim. - Przewracaj się z boku na bok!
Ale samemu Jemielii nie było bynajmniej do śmiechu: toż całe wojsko zgromadziło się na drugim brzegu... I jakże się tam do nich przez rzekę z Piecem przedostać?
W końcu wybrał miejsce co płytsze i kazał Piecowi iść prosto do wody. I wtedy rozległ się jeden wielki syk, i potężny obłok pary zakrył wszystko. Fala zalała ruszt, aż się Jemielia zawiercił na górze. A junacy jeszcze bardziej się rozochocili.
- I czego, durnie, tak się wydzieracie?! - zakrzyczał na nich Car-Mikoła. - Toż Jemielia chce nam pomóc!
- Nam pomóc? - zdziwili się carewicze. - Przecie nawet szabli na swoje oczy nie widział! Co najwyżej pogrzebacz!
- Albo widły!
- A kto wam, głupki, obiad zgotuje?! Kapuśniaku czy kaszy nawarzy?! Czy może wzięliście swoje kucharki ze sobą?! - zakpił z nich Car-Mikoła.
- Nieee, nie braliśmy żadnej...
- To-to! I kto wam ten krupnik zwarzy?!
- I słusznie, panowie! - zauważyła Wasylisa Najmądrzejsza. - Lepiej byście pokazali swoją siłę zuchowatą, czym po próżnicy się naśmiewać! Wyciągnęlibyście ten Piec z rzeki!
W jedną chwilę czterech junaków, czterech dzielnych królewiczów: Iwan-carewicz, Stiepan-carewicz, car-Mikoła i carewicz Anisim zeskoczyli ze swych koni, i tak jak stali, w zbroi, weszli do wody. Pochylili się, chwycili Piec Samochodny za boki i lekko, jak to piórko, wynieśli na stromy brzeg.
- Już się na nas nie gniewaj, Jemieliuszka! My tak tylko! Żartujemy sobie!
- Co wy! Co wy! - zaczerwienił się Jemieliuszka-Głupek. - Nie szkodzi!
I zaczął dorzucać do Pieca suche brzozowe polana.

I właśnie akurat wtedy Baba Jaga zdjęła z gwoździa czysty ręczniczek i nakryła nim Spodeczek.
- Czemu, babciu?
- A temu. Pora spać. Jutro zobaczysz resztę, - odparła staruszka.
I mimo próśb nakłoniła Mitię, aby umył się i położył na ławie pod oknem, a kiedy już leżał, po samą buzię opatuliła ciepłą kołderką.

 

 

Rozdział 16. RZEKA  MLEKA

Wczesnym rankiem ktoś zastukał do drzwi Błękitnego Zamku. Zaspany Domowy, zrzędząc pod nosem, poszedł otwierać.
Po minucie wrócił z jakimś papierkiem.
- I co? Kto to był? - spytała rozbudzona Baba Jaga.
- Gawryła, carski sługa, - odparł dziwnie jakoś zmieszany Domowy, przyglądając się karteczce. - Rozkaz mu przynieśli od Kościeja Żelaznego... a on niepiśmienny... Prosi, żeby przeczytać...
- To mu przeczytaj.
- Ja... też nie mogę... Ja przecież też analfabeta! Co chcesz - wszystko zrobię: umiem sklejać,  reperować, znaleźć usterkę. Ale pisanie do głowy już nie wchodzi! Ile się ze mną nie namęczyła Wasylisa Najmądrzejsza - wszystko na nic! Może ty... przeczytasz?
- Też coś?! znalazł sobie uczennicę! - ze złością powiedziała Baba Jaga. - Nie mam co robić, tylko liter będę się uczyła?! Samogłoski, spółgłoski! „A, B, C i D gr-ały na trą-bie!”
- To może ja to przeczytam? - spytał Mitia.
- A ty to umiesz?
- Przecież ja chodzę do pierwszej klasy!
Domowy z niedowierzaniem wyciągnął karteczkę.
Chłopczyk rozłożył ją i przeczytał:

DO  SŁUGI  GAWRYŁY  -  ROZKAZ
Smoka Gorynycza nie karmić, nie poić, tak żeby był coraz bardziej zły. Na obiad dostanie Makara.
Podpisał: car Kościej Nieśmiertelny

Baba Jaga aż jęknęła:
- Makara na pożarcie temu straszydłu trzygłowemu wyłupiastemu?!
Dziadek Domowy ostrzegawczo spojrzał na nią.
- Najwspanialszemu! Szybkoskrzydłemu!! - opamiętała się staruszka.
- A co jakby tak Gawryle na opak ten rozkaz przeczytać? - zaproponował Mitia. - Że Smoka Gorynycza trzeba porządnie nakarmić?
- No, a co potem?
- A potem Makara uratujemy. Mam już nawet pomysł.
- To spróbujmy, - rzekł Domowy.
Spojrzał z szacunkiem na chłopczyka i poszedł wołać Gawryłę.
Sługa długo wycierał nogi i wszystkim w pas kłaniał.
- Ale pan ma gości... - powiedział, ujrzawszy staruszkę i Mitię. - To pani wnuczek?
- Pra-pra-prawnuczek. Ze strony siostry.
- Milutki chłopczyk. Jakie rude kędziorki.
Mitia ponownie rozwinął papierek i przeczytał:

DO  SŁUGI  GAWRYŁY  -  ROZKAZ
Smoka Gorynycza porządnie nakarmić tak, żeby był coraz milszy, żeby nie mógł ani się położyć, ani wstać!
Podpisał: car Kościej Żelazny

- Tak właśnie napisano?
- Słowo w słowo, - powiedziała Baba Jaga. - A coś ty myślał?
- A skąd ja wezmę tyle wołów?! - złapał się za głowę Gawryła. - Na obiad dla smoka, tego potwora najcudowniejszego?!
- A tego nie napisali, - odparł Mitia.
- Niczego nie napisali, - potwierdził Dziadek.
I Gawryła poszedł, załamując ręce.
- No, powiedz teraz, coś wymyślił. Jaki to pomysł? - poprosiła chłopczyka Baba Jaga.
- No, więc tak: ty, babciu, siadaj do Drewnianej Kadzi i leć nad Sine Jezioro, które wszystkich zamienia w koziołka - i przywieź stamtąd wody. Damy ją wypić Gorynyczowi.
- Ja ciebie samego nigdzie nie zostawię! - zaoponowała staruszka. - I lecieć mi tak daleko już za ciężko – siły już nie te.
- Ja pobiegnę! - powiedział Domowy. - Mam na strychu schowane Buty Siedmiomilowe.
- Oj, kochany, leć! - ucieszyła się Baba Jaga.
I na tym stanęło. Postanowili jeszcze, że oboje z Mitią w tym czasie wrócą do Chatki na Kurzych Nóżkach i pojadą nad Jezioro Plessieja. W Błękitnym Zamku zrobiło się już zbyt niebezpiecznie.

W południe na drodze do obory, gdzie mieszkał Smok Gorynycz, ukazała się smutna procesja: na przodzie szedł w swoich bamboszkach z opuszczoną głową związany Makar. Po jego obu stronach jechali konno dwaj strzelcy, a za nimi w tyle - sam marszałek Nikita z obnażonym mieczem w ręku.
Przed oborą siedział na ławeczce Gawryła i odpoczywał.
- Otwieraj wrota! - rozkazał marszałek. - Przyprowadziliśmy ofiarę na pożarcie!
- Oj, nie wolno! - zaniepokoił się Gawryła. - Nijak nie można! One tylko co się najadły. Trzy woły przed chwilą pożarły! Mogą pęknąć!
- Nic mi o tym nie wiadomo! - odparł marszałek. - Jadły czy nie jadły - co mnie to obchodzi?! Ja mam rozkaz. Mają go pożreć i już!
- No, skoro mają, - powiedział sługa, - wtedy co innego! Bo jakby nie miały... - i poszedł otwierać oborę. - A kogo mają zjeść?
- Nie twój interes. Kogo trzeba - tego zjedzą!
Gawryła dopiero teraz uważnie przyjrzał się jeńcowi.
- Matko! Toż to nasz car-ojczulek! - wykrzyknął. - Panie boże, co się stało?! To ciebie, kochany, na pożarcie Smokowi?! Temu straszydłu?! A żeby się tobą udławił, nasz złociutki!
Jednak posłuszny rozkazom, zdjął haczyk i pociągnął wrota do siebie.
- I co słychać? Jak zdróweczko chociaż powiedzcie?
- Dziękuję, nie skarżę się, - odparł Makar. - Jednego żałuję: zmarnowałem swoje królestwo! Tylu ludzi zawiodłem. A tak mi wierzyli!
- Wchodź! Szkoda czasu! - rozkazał marszałek. A krzepki strzelec pchnął Makara klingą do środka. I wrota obory zamknęły się.
- Dokąd teraz? - spytał dowódca straży pałacowej.
- Jak - dokąd? – zdziwił się Gawryła.
- No, skąd ty ze swoim Smokiem gadasz? Trzeba mu rozkaz przekazać!
- Aaa... To z góry. Ze strychu. Jest tam specjalne okienko.
- To prowadź!
Strzelcy uwiązali swe konie na dole i po stromej drabinie wdrapali się na strych.
- Ej, ty tam! Bierz go! - krzyknął marszałek, pokazując Trzem Głowom rozwiązanego Makara. - To rozkaz Kościeja!
Smok zawiercił się, zastękał, coś zamruczał, ale nie ruszył się z miejsca.
I tu właśnie nadbiegł z wiadrem Domowy w Siedmiomilowych Butach.
- No, i co? Nie żre? - zawołał do strzelców i Gawrły.
- Żadnym sposobem!
- A ja tu wody przyniosłem specjalnej - na apetyt. Dać mu?
- Daj! - nakazał marszałek.
Dziadek Domowy wszedł do obory i wyciągnął wiadro w stronę Smoka. Ten odchylił do tyłu Jedną z Głów i jednym haustem wypił wszystko.
Dopiero się zaczęło! Gorynycz zamachał skrzydłami, załopotał, jak padający namiot, zatrząsł się i zadygotał... i zaczął maleć w oczach!
- Uciekaj! - krzyknął do cara Domowy i rzucił się ku wrotom. Makar za nim w te pędy! Wskoczyli na konie, trzeciego spłoszyli - chwila, i tylko kurz na drodze za nimi się zakłębił!
Ze strychu na łeb na szyję zwalił się po drabinie marszałek, a za nim - dwaj strzelcy. Jako ostatni wypadł Gawryła.
- Biegiem do Kościeja! - krzyczał kulejąc marszałek. - Natychmiast zameldować o wszystkim!
Wraz ze strzelcami pędem wylecieli z obory prosto na przygodny wóz jakiegoś chłopa - i pognali nim do miasta.
A Gawryła zamiotał się sam na drodze:
- I co teraz?! Co będzie? Ratuj się, kto w boga wierzy!
Dobrze wiedział, że zmiłowania od Kościeja nie ma co czekać. I rzucił się… do lasu.




Rozdział 17. CZARODZIEJSKA  CHUSTECZKA


- Wasza miłość! Uciekli! - na całe gardło darł się marszałek, wbiegając do Pałacu.
- Kto taki?
- Makar z Dziadkiem Domowym! Uciekli! Wskoczyli na konie i odjechali!
- Posłać za nimi Gorynycza! - wydał rozkaz Kościej. - Natychmiast!
Marszałek jak był czerwony - tak pobladł jak chusta i zdjął czapkę.
- Nie ma już Gorynycza!
- Jak to - nie ma?
- Oni z niego zrobili... koziołka...
- Tyś co - oszalał?!
- Lepiej jakbym oszalał, panie! Dali mu coś do wypicia - i zamienił się w koziołka!
- Konia! - ryknął Kościej Żelazny. - Migiem konia! Kota Bajuna do mnie!
Słudzy pobiegli szukać Kota.
I przywiedli przed ganek Kościejowego Ogiera.
Wszyscy, którzy tylko tu byli: marszałek, Ciumiczka i Słowik-Rozbójnik - wszyscy powskakiwali na koń. Nawet Licho Jednookie w zapale wlazło na jakąś chabetę, ta jednak pod nim padła - a pechowy jeździec razem z nią. Ostatni z Pałacu wybiegł Kot Bajun i skoczył na swojego siwka. Jego żelazne pazury srebrzyły się złowieszczo.
I poniosła się pogoń po drodze ino kurz! Jeszcze długo dobiegało z oddali trwożne końskie rżenie...
- Stój! - zawołał po chwili Makar do Domowego Dziadka. - Przypadnij do ziemi i posłuchaj, czy nie gonią za nami!
Domowy przyłożył ucho do trawy.
- Słyszę końskie rżenie... i ziemia drży! To Kościej nas dogania! Ale to nic - mam tu pewien podarunek. Trzymałem go na czarną godzinę... Wasylisa mi go dała.
Wyjął z kieszeni Chusteczkę i rzucił ją za siebie: za nimi rozlało się potężne jezioro.
- Naprzód!
I znowu zastukały galopem kopyta.

Ku Rozlanemu Jezioru już-już podjeżdżał  na swym koniu Kościej Nieśmiertelny.
- Płyniemy! - rozkazał.
- A co z waszą wysokością? - przeraził się Ciumiczka. - Przecież utoniecie, panie!
- Wszyscy płyną! - powtórzył Kościej. - I czekać na mnie na drugim brzegu! I konia mojego zabierzcie. Bajun niech go powiedzie!
Świta cesarska podporządkowała się - i wszyscy odpłynęli. Kościej został sam nad Rozlanym Jeziorem i powoli zaczął wchodzić do wody. Oto już fala doszła mu do ramion... oto nakryła głowę - Kościej szedł po dnie...
Konie pruły głębinę, zaś ludzie płynęli obok, trzymając się wędzidła. Po godzinie na przeciwnym brzegu zbili się w gromadkę i zaczęli czekać. Wreszcie i Kościej wyszedł z wody cały w wodorostach i, nie otrząsając się nawet, wskoczył na swojego Ogiera. W tej samej chwili Jezioro przepadło, jakby go wcale nie było.

A Domowy Dziadek i Makar tymczasem też płynęli. Przepływali właśnie Rzekę Mleka. Oto ich konie przebrnęły przez kiślany brzeg i zaczęły skubać zieloną trawkę.
- Patrz! - car wskazał jakieś czarne kropki na drugim brzegu potężnej Rzeki. - Znowu oni! Nie damy rady umknąć!
Dziadek zastanowił się. Potem wyjął zza pazuchy pół bochenka czarnego chleba, zawiniętego w czyste płótno, zaczął odłamywać kawałeczki i rzucać na środek rzeki.
- Co nie umkniemy?! Umkniemy! Od chleba mleko kiśnie!
Pokruszone kromki wpadały do Rzeki i wokół siebie natychmiast tworzyły twarogowe zakola. Robiło się ich coraz więcej i więcej. Rzeka wzburzyła się i zafalowała... wciąż silniej i mocniej... i w końcu zaczął się twarogowy zator!
- Tego już nie pokonamy! Uciekli, - powiedział nadjeżdżając Kościej. - Słuchaj, Bajun! Może ich uśpisz?!
Kot zmrużył ślepia:
- Dalekooo - uch!
- No, marszałku! - zimno rzekł Kościej. - Już ty mi za wszystko zapłacisz! Związać go!
I wraz ze swoją asystą zawrócił do Pałacu Carskiego.

- No, a teraz dokąd? - spytał Makar, kiedy prześladowcy zniknęli za Rzeką Mleka w Szczerym Polu.
- Ależ nad Jezioro Plessieja! - odparł Dziadek Domowy. - Wszyscy nasi tam się zbierają.
- To naprzód!
I pokłusowali dalej.




Rozdział 18. PRZED  BITWĄ  NA  KALINOWYM  MOŚCIE


W południe do Pałacu Carskiego przygalopował wartownik:
- Wasza wysokość, wojsko idzie!!
- Jakie wojsko?! Skąd?
- Nie wiem, panie! Tylko ich całe mrowie i wszyscy na koniach!
- Alaaarm! - krzyknął Kościej. - Ej, Ciumiczka, zwołaj natychmiast bojarów!
I przeszedł szybko do komnaty, gdzie przechowywano Czarodziejskie Zwierciadło.
Nuże, Lustro, gadaj!
prawdę całą opowiadaj:
gdzie i jakie braki,
jakie i gdzie draki?

Jak zawsze pojawił się Junak w Białej Koszuli. Uważnie przyglądał się Kościejowi, nic jednak nie mówił.
- Odpowiadaj! - rozkazał Żelazny Car. - Co za wojsko na nas idzie? Kto nim dowodzi?!
- Nie będę nic mówił, - powiedział młodzieniec.
- Dlaczego?
- Nie dla ciebie wymyśliła mnie Wasylisa Najmądrzejsza - dla cara Makara. Żeby wiedział, co się dzieje w jego królestwie.
- Dla cara Makara?! - uśmiechnął się lodowato Kościej i z rozmachem uderzył żelazną ręką w Lustro. Rozległ się jęk, i Zwierciadło wypadło z ram tysiącem drobnych iskier.

W Dumie Bojarskiej już się gromadzili stroskani bojarzy. Wszyscy byli w kolczugach i z mieczami.
- Wszyscy są? - spytał Kościej.
Wraz z nim weszli Ciumiczka, Kot Bajun, Licho Jednookie i Słowik-Rozbójnik z nowymi złotymi zębami.
- Wszyscy! wszyscy! - zgodnie odkrzyknęli bojarzy.
- Według numerów... odlicz! - skomenderował Kościej.
- Pierwszy! - zawołał bojarzyn Afonin.
- Drugi! - wrzasnął Bykow.
- Trzeci! - odezwał się Ciubarow.
- Czwarty! - za nim krzyknął Diemidow.
Itd., itd., aż do najostatniejszego bojarzyna Żukowa.
- Doskonale! - powiedział Kościej. - A teraz cisza! W naszym kraju pojawił się wróg. Chce nas zniszczyć. Nie podobają się mu nasze nowe porządki. Nam się jednak one po-do-ba-ją! Czyż nie tak, panowie?
- Taaak, wa-sza wy-so-kość! - chórem wyskandowali członkowie Carskiej Dumy.
- A więc zniszczymy ich! Rozbijemy w proch i pył! - wykrzyknął Kościej Żelazny.
- Huraaa! - zawołał Ciumiczka.
- Huraaa! - pochwycili bojarzy.
- A co to za nieprzyjaciel? - zapytał najbardziej dociekliwy z bojarów, Ciubarow.
- Jest jeden tylko wróg, - wyjaśniał Ciumiczka, - Wasylisa Najmądrzejsza i jeszcze Makar!
Kościej spiorunował go wzrokiem. Było już jednak za późno.
- A dla mnie Wasylisa to nie wróg! - powiedział Diemidow. - Dostałem od niej Zaczarowaną Świeczkę! Świeczkę-Samopałkę!
- I dla mnie też Makar nie wróg! - krzyknął bojarzyn Morozow. - Jak byłem mały, woził mnie na saneczkach!
- I mnie też! - pochwycił Skamiejkin.
- A mi podarował wędkę!
- A gadali, że car na wsi! Wyszło szydło z worka! Oszukali nas! Nie pójdziemy wojować!
- Ach tak?! - rzekł Kościej. - Nie pójdziecie?! Ano, Licho, do roboty! Naucz ich rozumu troszeńkę!
- W jednej chwilce! - zachichotało Licho i zatarło ręce. - Już ja im dam!
Podeszło bliżej i zaczęło milutko na nich spoglądać. I z bojarami zaczęły dziać się różne dziwy: Afonin zerwał się i ni stąd ni zowąd... palnął Skamiejkina w łeb! A ten mu oddał! Wczepił się w brodę Afonina, i obaj pokulali się po posadzce.
Bojarzynowi Morozowowi raptem podskoczyła gorączka i zaczął się okropny katar. Chusteczki nie miał od urodzenia i całkiem nie wiedział, co robić?! Rękawem ten nos ucierać?!
Pod bojarzynem Kacianowym trzasła ławka, i cały w rycerskiej zbroi gruchnął o podłogę.
Ani jednego nie było, komu by nie przydarzyło się jakieś nieszczęście. Jak się nie starał ostrożny Żukow i zawsze był na końcu - ale i jemu guz na guzie wyskakiwał i jeden za drugim pojawiały się fioletowe i zielone sińce.
- To jak? - spytał Kościej Nieśmiertelny. - Pójdziecie wojować?!
Bojarzy nie zwracali na niego żadnej uwagi.
- Przepraszam! Wybacz mi! - mówił Afonin do Skamiejkina. - Wszystko przez Licho Jednookie!
- Myślisz, żem chciał ciebie za brodę taskać?! - odpowiadał mu Skamiejkin. - Ani mi to było w głowie!
- To idziecie wojować?! - jeszcze głośniej zapytał Kościej.
- Sam se wojuj! - odkrzyknął Ciubarow. - Wasylisa i tobie da radę!
- A my nie twoi przyjaciele! Ty oszuście! - poparł kolegę Afonin.
- Nie - to nie! - rzekł Kościej. - Nuże, Bajunie, uśpij ich! Niech se pośpią do naszego zwycięstwa!
Kot Bajun wystąpił przed szereg i spojrzał kolejno na każdego z bojarów. I każdy, na kogo patrzył, jak ten snop walił się na podłogę i zasypiał kamiennym snem. Po minucie wszyscy już spali - tylko chrapanie było słychać.
A tu jak raz do Dumy wpadł Domowy z białą flagą. I podał Kościejowi ultimatum. Kościej pismo rozpieczętował i przeczytał:

DO  KOŚCIEJA  NIEŚMIERTELNEGO
Poddaj się. Tylko wtedy być może uzyskasz nasze ułaskawienie.
Podpisali: Car Makar, Wasylisa Najmądrzejsza i junacy


- To jak? - spytał Dziadek. - Będzie odpowiedź?
- Będzie! - odparł Kościej. - Sami niech się ukorzą. Wtedy być może to ja ich ułaskawię!




Rozdział 19. BITWA  NA  KALINOWYM  MOŚCIE


Mitia z Babą Jagą jechali w Chatce na Kurzych Nóżkach w tyle za junackim wojskiem. A wojsko to podchodziło… już do stolicy.
Baba Jaga surowo zakazała chłopczykowi wychodzić na ganek. Zato przez cały czas przychodzili nowi goście... trochę pogawędzić i popatrzyć na osobliwego malca. Patrzcie tylko! Taki mały, w pierwszej klasie, a już potrafi czytać!
Oto przybiegł Domowy w Siedmiomilowych Butach, żeby podziękować Babie Jadze za cudowne Jabłuszko po Spodeczku.
- Car-Mikoła, nasz dowódca, dziękuje za twój dar, babuniu! Teraz wiemy wszystko, co się u Kościeja dzieje! On przecież, ten Kościej, wiecie co?
- Co? - pytała staruszka.
- Toż to kat całkiem bez sumienia! Wszystkich chłopów z okolicy zebrał i do wojny zapędza. Kto, - powiada, - nie pójdzie, rodzinę mu spalę!
- A to łobuz! - za głowę chwyciła się Baba Jaga. - No, a poza tym co?
- Trwa u nich narada wojenna. Radzą, kogo wysłać z Lichem Jednookim. Toż ono wszystko psuje! Przy nim każdy jeden rycerz,  jak ta mucha! I konie zaczynają się potykać - na równej drodze.

A potem w gości do Chatki na Kurzych nóżkach przyszedł sam car Makar.
- To ty, malcze, wymyśliłeś tę sztuczkę ze Smokiem Gorynyczem?
- Ja, wujku Makarze.
- Dziękuję ci. Mówią też, że umiesz już pisać. Czy to prawda?
- Prawda, wujku Makarze.
- Może zostaniesz u mnie pisarzem na miejsce Ciumiczki... I zarobki dobre, i praca niezła... Lekka.
- W pisarzach Mitia nie ma nic do roboty! Młody jeszcze! - wtrąciła się Baba Jaga. - W domu niech siedzi, matce-ojcu pomaga. I czego tu się kręcisz?! - rzuciła się na cara. - Wpierw może sobie poradź z Kościejem, a potem już werbuj dzieci do pisania!
Makar jednak już nie słuchał. Patrzył właśnie, jak dwaj kowale na przenośnej kuźni na wozie reperowali czyjąś starą kolczugę.
- I jak ty trzymasz ten młot! Jak trzymasz?! - zakrzyczał na młodego kowala. - Któż tak młot trzyma?! Patrz,  jak to się robi!
W biegu wdrapał się na wóz i odjechał z kowalami.

Oba wojska zeszły się po obu stronach Mostu Kalinowego na Rzece Mleka. Jako pierwszy z armii Kościeja wystąpił straszny Słowik-Rozbójnik.
- Ej! - krzyknął donośnie. - Macie takiego, co by stanął do walki ze mną? Wychodź!
- A wyjdę, wyjdę! - odpowiedział na to Iwan-Żubra syn. - Mało to takich jak ty posiekałem?!
Most zaskrzypiał i zakołysał się pod ciężarem przeciwników.
Słowik-Rozbójnik włożył do ust dwa palce i świstnął tak, że aż trawa pożółkła dookoła. A wszystkie czarne kruki, co zleciały na bitwę, pospadały z nieba jak rażone. Ale Żubra syn nawet nie drgnął - Wasylisa Najmądrzejsza surowo nakazała mu pod hełm włożyć Nauszniki Ciszy. I Słowicze tryle nie były mu straszne.
Zeszli się na Moście, jakby zwarły się dwie góry. Aż iskry poleciały na wszystkie strony. Słowik świstał nieźle, ale po rycersku walczyć nie potrafił i mieczem władał marnie. Iwan wytrącił mu broń, chwycił Rozbójnika, podniósł nad głowę i odrzucił pod Most, prosto na kiślany brzeg. Poleciały bryzgi jak ta fontanna, i Słowik ugrzązł w kisielu po same uszy!

Na Most Kalinowy wskoczył Kot Bajun i popatrzył na Iwana-Żubra syna swoimi ślepiami. Jak się nie krzepił dzielny junak, jak nie walczył ze snem - ale i on nie zdzierżył. Upadł na bruk i, bezbronny jak dziecko, zasnął. Bajun wskoczył mu na pierś i zaczął rwać na nim kolczugę swymi stalowymi pazurami.
Kilku jeźdźców z lewego brzegu Rzeki Mleka rzuciło się na ratunek Iwanowi-Żubra synowi. Ale Kot skierował na nich swoje ślepia-latarnie, i pospadali z siodeł, jak te senne muchy.
To także przewidziała Wasylisa Najmądrzejsza. Wystąpiła naprzód, a w ręku miała jakieś Zawiniątko w Szmatce. Wyskoczyła stamtąd Dębowa Pałka i poleciała na Bajuna. Próżno wytrzeszczał swoje oczy, na próżno ryczał i pokazywał swoje pazury - Pałka podleciała do niego i dawaj! młócić go po bokach! a masz! a masz! a masz!
Przerażony Kot zostawił carewicza Iwana i rzucił się do ucieczki w stronę Kościeja.

Wtedy to zapadła decyzja wypuszczenia Licha Jednookiego.
Nieśpiesznie przeszło sobie obok Pałki Dębowej - i ta rozpadła się w drobne kawałki. A Licho stanęło na Moście i zachichotało.
Czterej junacy: Iwan-carewicz, Stiepan-carewicz, Afanasij-carewicz i królewicz Anisim wskoczyli na koń i pognali naprzód. Nie dotarli jednak nawet na środek Mostu Kalinowego, jak ten zakołysał się pod nimi i runął w dół. I wszyscy czterej wraz z końmi wpadli do Rzeki.
- Ot, co! - uprzejmie rzekło Licho. - Następnym razem będziecie mądrzejsi!
Wtedy wystąpił naprzód Maryszko, syn Parana, młodzian o wyglądzie bohatera. Niemało wielkich czynów dokonał w swoim życiu, niemało łobuzów i zbójców usadził.
- Już on sobie z Lichem poradzi! - powiedziała Mitii Baba Jaga. - Jemu wszystko się udaje! Dobrze go znam! Ze sto razy do mnie przyjeżdżał!
Maryszko zdjął z pleców łuk bojowy, nałożył ciężką strzałę, przyłożył cięciwę do ust i wycelował. A tu nagle cięciwa dzyń! - pękła. Chlastnęła zucha przez twarz, aż została po niej krwawa pręga.
Maryszko rozgniewał się i chciał rzucić w Licho maczugą - ale i maczuga wypadła z rąk młodzieńca i poleciała do tyłu ku naszym rycerzom. I dwóch z koni spadło.
- I co? Pasuje? - jeszcze bardziej uprzejmie powiedziało Licho. - Dobrze ci tak, grubasie!
Tu z wojska Wasylisy Najmądrzejszej wyleciał Finist-Jasny Sokół.
Doleciał do Licha, uderzył o ziemię i zamienił się w dzielnego chwata. Ledwo jednak zamachnął się szablą, żeby znieść straszydłu głowę, stromy brzeg pod nim zawalił się, i Finist runął do Rzeki.
Licho Jednookie zaśmiało się w głos:
- I gdzie się wam ze mną równać?! Wszyscyście jak te barany!
I nastąpiło zamieszanie w wojsku Wasylisy. A armia Kościeja zacierała ręce z radości.
- Nie, - rzekła Baba Jaga. - Widać beze mnie się nie obejdzie! Już ja mu dam! Podajże mi co cięższe widły!
- Czekaj, babciu, - odpowiedział chłopczyk. - Spróbujmy innego sposobu.
- Jakiego sposobu?
- A pamiętasz? Mamy znajomego Wilka! Szarego Wilka!
- Pamiętam. I co?
- No, rozumiesz: to jest dobry Wilk. A jak podejdzie do Licha - stanie się zły. Przecież Licho wszystko psuje! A kiedy Wilk robi się zły, nikt jemu nie ujdzie! Dobrze mówię?
- Może i dobrze, tylko gdzie go teraz szukać - tego twojego Wilka?
- Nie trzeba go szukać - sam zaraz przybiegnie.
Mitia wyjął z kieszeni podarowany Kłak Sierści i podrzucił go w powietrze. I Wilk natychmiast zjawił się przed gankiem.
- Dzień dobry, chłopczyku. Ty mnie wołałeś?
- Ja, Szary Wilku.
- Na com ci potrzebny?
- Widzi pan tam? - powiedział Mitia. - o, tam, na tamtym brzegu! stoi jakiś chłop w sukni.
- Nie, - odparł Wilk. - Ja tam widzę jakąś babę w spodniach.
- O niej też mówię. Trzeba ją ugryźć.
- Nie mogę, - odmówił Szary Wilk. - To starsza kobieta, nawet nie czyjaś babcia. Nie wypada. Może coś innego bym zrobił?
- A ciebie nikt nie pyta, kogo gryźć, a kogo nie! Rób, co ci każą! - wmieszała się Baba Jaga.
Wilk zawahał się.
- Nieee... Jakoś nie mogę.
- No, dobrze, jak nie możecie, trudno, - powiedział Mitia. - To ją chociaż postraszcie.
- Postraszyć mogę, - zgodził się Szary Wilk i pobiegł.
Przepłynął Rzekę Mleka i zaczął się skradać ku Lichu. A ono utkwiło w nim swoje małe oczko.
Jednak tym razem jego magiczne sztuczki obróciły się przeciw niemu. Im bardziej podbiegał Wilk, tym bardziej robił się zły. Sierść na jego karku nastroszyła się, ślepia błysnęły. Zaryczał i nawet zawył.
Skoczył do Straszydła i z całych sił wczepił się zębami w jego łydkę.
- Ał! Ałałaaa! Ratunku! - zakrzyczało Licho. - Gryzie!
I puściło się do ucieczki. Kościej natychmiast pojął, że pora samemu wkroczyć do walki.
- Naprzód! - zawołał i runął konno na junaków.
Strzelcy poskakali za nim, a spędzeni z okolicy chłopi jak jeden mąż... poskakali w przeciwną stronę.
Nie zdążył jednak Kościejowy Ogier zrobić i trzech susów, kiedy Jednookie Licho, ratując się przed Wilkiem, skoczyło na siodło z tyłu za plecami Kościeja.
- Giń, przepadnij, poczwaro! - krzyknął Żelazny Car, dobywając ogromnego miecza.
Zamierzył się na Licho za sobą, żeby z nim skończyć. Ale rękojeść odłamała się, i ostrze odleciało w stronę.
Bezbronny Kościej zawrócił Konia, żeby uciec od nacierających wrogów. Lecz teraz nawet Ogier zawiódł. Zakulał na jedno kopyto i zwalił się na ziemię. Ot, co znaczyło Licho Jednookie!
Tu na Kościeja hurmem nalecieli konni junacy Wasylisy. Rozegnali jego asystę po Szczerym Polu, a samego Kościeja związali żelaznym łańcuchem. I nic więcej nie mógł już zrobić! Przecież wraz ze zniknięciem jego armii - znikała też cała jego żelazna moc.
- Wasi górą! - rzekł. - Zatem czas mój jeszcze nie nadszedł!
Nic więcej już nie powiedział.




Rozdział 20. ZAMIAST  POSŁOWIA  -  POBAJKA

Tym razem w Dumie Bojarskiej panowała cisza. Brodaci bojarzy spali kamiennym snem i nie widzieli, kiedy na Salę Obrad wkroczył car Makar wraz z Wasylisą Najmądrzejszą. W tyle za nimi przywlókł się Gawryła.
- Ej, wy! Baczność! - krzyknął Makar. - Posnęliście czy co?
- Nie, nie swoim snem oni śpią, - powiedziała Wasylisa. - To sprawka Kota Bajuna!
- Jego samego, - potwierdził Gawryła. - Ludzie gadali.
- Już byś lepiej milczał, łbie pusty! Jeszczem ci nie wybaczył!
- Milczę, już milczę, carze-ojczulku.
- I milczeć nie ma co! Lepiej skocz i przynieś tu z dziesięć kogutów. Zaraz urządzimy im taką pobudkę...
- Czekajcie, - rzekła Wasylisa. - Migiem ich wszystkich obudzę.
Wyjęła ze swojej torby Flaszkę z Żywą Wodą i spryskała nią śpiących bojarów. A ci poruszyli się i zaczęli przeciągać się i przecierać oczy.
- Eche-che-che! - raptem powiedział rozbudzony Afonin. - Toż to nasz car przyszedł!
- Matko! I broda, i korona - wszystko jak trzeba!
- A nam tutaj taki sen się przyśnił! Taki sen! - zawołał bojarzyn Ciubarow.
- Jaki sen? - spytał car Makar.
- A taki, że przysłali do nas Kościeja i że zaprosił Smoka Gorynycza...
- I Licho Jednookie!
- I Kota Bajuna.
- A wy sobie tak dalej śpijcie! - rzekła Wasylisa Najmądrzejsza. - Nie takie rzeczy jeszcze się wam przyśnią!
- Nieee, więcej już nie będziemy! Nie będziemy więcej! - zawołali brodaci bojarzy.
- Wystarczy już! Już się naspaliśmy!
- Słuchajcie, panowie, - powiedział Makar. - Przyszedłem zakomunikować nowinę: zmęczyło mnie już to rządzenie. Wyjeżdżam! Na wieś!
- A my? My z tobą?! - krzyknął Ciubarow.
- Wy zostaniecie tutaj. Będziecie pomagać Wasylisie Najmądrzejszej. Postanowiłem właśnie ją naznaczyć na swoje miejsce.
- Baba na tronie?! - jęknął Żukow.
Morozow jednak dał mu taką sójkę w bok, że ten od razu zamilkł.
- No, to jak będzie, Wasyliso? Pokrólujesz nam? - zapytał Makar.
- Chętnie bym nawet została, - odparła ta. - Co jednak ze żniwami? Ja nie bardzo się na tym znam...
Car podszedł do okien.
- Racja! Jesień za progiem. Ale dasz sobie radę i ze żniwami. A i ja trochę poczekam z tym wyjazdem i ci pomogę. Przekażę wszystko, co i jak. Przypilnuję bojarów - niech przywykną do ciebie. No, i  jak? Zgoda?
- Ano, cóż… Można spróbować...

A tu wpada do sali radosna Nieśmiejana, a za nią - uśmiechnięta jej służąca, Fiokła.
- Nareszcie! - wesoło powiedziała królewna. - Już napłakałyśmy.
- Coście napłakały?
- Wyschnięty Staw pełen!
- Jaki znowu wyschnięty staw?!
- No, ten - za oborą…
- A kto was prosił?
- Jak to - kto prosił? Sam przecież tatko mówili, że jak napłaczemy cały Staw, da mi karocę!
- Ja tak mówiłem? - spytał Makar Fiokłę.
- Oczywiście, mówiliście, panie. Słyszałam na własne uszy!
- Nie ma czasu, - rzekł car. - Żniwa na karku!
- A kareta?
- Co - kareta?
- Dasz?!
- Nie dam. Teraz konie gdzie indziej potrzebne.
- A dajże im tę karetę! -zakrzyknął bojarzyn Afonin. - Niech się wreszcie odczepią!
- Słuchajcie, moje miłe! - surowo rzekł Makar. - Albo natychmiast stąd wyjdziecie, albo obie was zaraz na wieś wyślę snopy wiązać!
- A-a-a-a! - wniebogłosy zapłakała Nieśmiejana.
- Aaaaa! - podchwyciła jej płacz Fiokła.
Szlochały już jednak jakby mniej pewnie... Potem w ogóle przestały - i poszły sobie.
Duma Bojarska przystąpiła do obrad.

A tymczasem daleko-daleko po drugiej stronie Rzeki Mleka dwie staruszki odprowadzały na stację rudego chłopczyka. Jedną z nich była Baba Jaga, a drugą - po prostu zwykła babcia, Głafira Andriejewna.
- Fajnie było, babuniu, - odpowiadał Mitia.
- A pomagałeś chociaż Jegorownie? Czy może musiała sama wszystko robić?
- Pomagał, pomagał - bardzo! - mówiła Baba Jaga, teraz już nie Baba Jaga a zwykła babcia Jegorowna.
I dalej szli w milczeniu.
- Babciu, - nagle zapytał Mitia, - a Smok Gorynycz więcej się już nie pojawi?
- Jaki znowu Smok Gorynycz? - zdziwiła się Głafira Andriejewna.
- Trzygłowy. Mało co nie pożarł cara Makara!
- Matko święta! jakiego cara Makara?! - przeraziła się całkiem babcia Mitii.
- A tak tylko - zdawało mu się, - niechętnie wyjaśniała Baba Jaga Jegorowna.

Nie chciała widać, żeby na wsi gadano potem o bajkowym carstwie. I chłopczyk już więcej nie pytał.
A kiedy pociąg odjeżdżał, Mitia wysunął się przez okno i zawołał:
- Babunie kochane! W przyszłym roku tylko do was przyjadę! Tylko do was! Nigdzie więcej! Czekajcie na mnie!
- Ano, zobaczymy! - zamruczała pod nosem Baba Jaga Jegorowna. - Jak przyjedziesz, pogadamy!
I samotnie pobrnęły o kiju z powrotem.
Kłopotów przecież nikomu nie brak, a i lata swoje niemałe też staruszki już miały...

Eduard Uspieński
przekład z języka rosyjskiego Emilia Pieńkowska

Kochanej Liliance - żeby wiedziała, jacy fajni, dzielni i mądrzy są niektórzy chłopcy - dedykuje babcia Emilia


 

portal LM, kwiecień 2014