Miniatury, Glut, Książeczka rodzaju, Książeczka rodzaju 2

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 09 czerwiec 2013 Drukuj E-mail


Wojciech Czaplewski


Miniatury


KLUCZYKI KRÓLESTWA

W poniedziałek wieczorem mieszkańcy miasteczka Z. wypatrują otworów, szczelin, rozstępów między umykającymi chwilami. Przedsięwzięcie nie jest wcale takie proste. Robi się to za pomocą tresowanych sznurowadeł, pod wiatr, z jednym okiem otwartym i nadgarstkiem wygiętym boleśnie.
Wreszcie nadchodzi wytęskniony moment: z połyskliwej materii zmierzchu wyłania się niezabliźnione pęknięcie. Wtedy mieszkańcy miasteczka Z., za pomocą długich kijków z uchwytami w kształcie litery T, zaczynają nakręcać ukryty mechanizm zdarzeń.
Kajetan dowiedział się o tym wszystkim za późno, zupełnie przypadkiem, kiedy w nocy z poniedziałku na wtorek znowu daremnie próbował jednym zdecydowanym ruchem brzytwy zakończyć przedłużający się kwiecień.



OPRAWCY Z ULICY NIKCZEMNIKÓW

Kiedy w upalne południe pochylisz się z ukośnie rozpostartymi dłońmi i jedną nogą odstawioną w tył, wówczas, jeśli z bolesną intensywnością i szeroko otwartymi oczami uczynisz twój wzrok nieobecnym, jakby w siebie wpatrzonym, wyłonią się przed tobą połyskliwe tafle powietrza i cienie niespodziewanych półpłaszczyzn, które natychmiast znikają, jeśli spojrzeć na nie wprost. Nie spuszczając ich z kąta oka, możesz teraz palcami lewej dłoni wymacać niemal niewyczuwalny obrys klamki. Tak. Tędy właśnie wpuszczani są oprawcy z ulicy Nikczemników.
Oprawcy mają duże głowy na wiotkich szyjkach i odżywiają się przez rurki. W niezdarne krótkie rączki próbują schwytać piosenkę, śpiewaną przez dzieci, co nieopodal bawią się w kółeczku. Ale piosenka jest płochliwa. Słowa i nutki rozbiegają się na wszystkie strony, duże litery prześcigają małe, nagle wzbijają się w powietrze i fruwają z krzykiem jak stado jerzyków.
Słońce zatrzymuje się w zenicie, bo się boi rozedrzeć o iglicę ratusza. Zanim hejnalista (za pomocą kija i marchwi) przepchnie je na drugą stronę nieba, oprawcy poumierają z braku wilgoci.
Kiedy tak leżą na trotuarze, kurczowo łapiąc powietrze, można przez ich rozchylone usta zajrzeć do środka i zobaczyć, jak szamoce się serce, spragnione poezji.



portal LM, czerwiec 2013



GLUT

Czasem spluwasz: z wierzchu, z płycizny języka, na widok gniecionej cytryny lub brudnego żebraka, albo ze środka, z dna gardła, by pozbyć się tytoniowego śluzu z krtani lub by brudnego żebraka tym bardziej obrazić; wyobraź więc sobie, że chcesz siarczyście splunąć, na chwilę przymknij więc oczy i wyobraź to sobie, a potem że to ci się nie udaje, bo masz gęstą, białą, lepką ślinę, przyklejającą się do warg w tej pierwszej godzinie porannego upału – zamiast efektownej spłaszczonej paraboli, zakończonej plaśnięciem, jest ohydny spieniony glut zwisający ci z ust na kleistym siedmiocentymetrowym pasemku, kropla kołysząca się lekko od nadanego jej przed chwilą rozpędu – więc pochylasz się ile możesz w przód, aby glut nie przykleił się do twojej białej koszuli, aby nie poczuć mokrego i chłodnego przylgnięcia do podbródka, i spluwasz mocno jeszcze raz, pod siebie, na rozgrzany piasek, aby pozbyć się lepkiego brzemienia – pasemko wydłuża się tylko, robi się coraz cieńsze z nabrzmiałą kroplą na końcu, ale nie rozrywa się, a jest już zbyt długie, by wessać je z powrotem do ust i przełknąć, albo powiększone i wzbogacone wypluć ponownie, a masz już zbyt mało czasu, by poczekać, aż rozciągnie się do końca, oderwie i spadnie między twoje bose stopy, więc spluwasz po raz trzeci z wysiłkiem i rozpaczą, po raz trzeci spluwasz, z poczuciem klęski, więc chłód wilgoci wzdłuż prawej strony podbródka, kropla na szyi, oplute płótno koszuli, ślina na spodniach nawet i łzy w oczach, bo pasemko i glut.

No pewnie, że prościej byłoby od razu wytrzeć usta kwadratową białą chusteczką, z ozdobnym monogramem wyszytym wtedy przez Julię, ale twoje ręce o zsiniałych palcach, boleśnie wykręcone do tyłu wokół drewnianego słupa, więzi gruby szorstki sznur, a z przodu pięciu młodych szeregowców z lufami półtora metra od twojej białej koszuli, wzniesiona ręka i zimna twarz pułkownika, któremu chciałeś zademonstrować ten ostatni możliwy gest pogardliwej wyższości.

 

Otwarcie drugiej części tomu esejów filozoficzno-literackich Pochwała niezrozumiałości Wojciecha Czaplewskiego, który w ramach Biblioteki „Latarni Morskiej” został opublikowany przez Wydawnictwo KAMERA jesienią 2013 r.


portal LM, kwiecie 2014

 

 

 

Książeczka rodzaju

 

ZANIM WYBIERZESZ SIĘ W PODRÓŻ

Kajetan widzi dokładnie, stojąc w oknie naprzeciw:

Najpierw kolekcjonerzy chwil wybiegają z domów, z hukiem zatrzaskując drzwi. Jakby mieli już tego dość, tych panoszących się wszędzie wspomnień.

Wszystko przez niedające się domknąć wieka kuferków z najcenniejszymi egzemplarzami, które trzymają na wymianę.

A potem zasmarkany ośmioletni syn sąsiada kuca obok trzepaka i, rozglądając się, czy nikt nie patrzy, patykiem trąca małą szamoczącą się chwilę, którą złapał rano. Chwila ma poobrywane skrzydełka.

 

 

MILITARIA

– Należy wyjąć zęby bojowe ze szklanki i osiodłać drezynę pancerną – oznajmił Kajetan, gdy miasteczku Z. zagroziła wojna światowa. Gotowi na wszystko mieszczanie biegali w kółko po rynku i wywijali włóczniami, porykując na wirażach. Babcie w pilotkach konstruowały machiny oblężnicze pod czujnym okiem burmistrza.

Pod wieczór wrócili zdyszani policjanci wysłani za rogatki na zwiad.

– Za horyzontem już nic nie ma – powiedzieli. – To wszystko musi być jakimś nieporozumieniem. Wróg ukrywa się wśród nas, skoro świat jest tak mały!

Słysząc to, mieszkańcy miasteczka Z. rozpierzchli się do swych mieszkań, aby tam ze zmiennym szczęściem zmagać się z wewnętrznym wrogiem. Gdy zapadła noc, Kajetan ciągle jeszcze siedział w swym warsztacie na strychu i ze smutkiem patrzył na niedokończoną bombę atomową.

 

 

DYSHARMONIA PRZEDUSTAWNA

Ćwiczenie najlepiej wykonywać o niezdecydowanej porze między dniem a nocą. Polega to na błyskawicznym obrocie, aby niespodzianie nawet dla samego siebie spojrzeć do tyłu. Można wtedy dostrzec, jak przedmioty wskakują na swoje miejsca. Podczas jednej z takich zabaw doszło do wypadku. Kamienica poślizgnęła się na nie do końca rozwiniętym, pofałdowanym trotuarze i zawadziła gzymsem o krawędź lądującej budki z gazetami. Chmura tynku, fruwające drzazgi, nagłówki i kawałki szkła, eksplozja pourywanych przecinków. Wielki Okazjonalista usiłował zamaskować to wszystko nagłym atakiem kaszlu, ale było już za późno. Chwila rozdarła się, ukazując wyświechtane podłoże zdarzeń.

A Kajetan myślał, że jest tylko jedna strona świata. Następnego popołudnia, podczas walnego zebrania Towarzystwa Krzewienia Bez-warunkowej Kapitulacji, sam zgłosił swoją kandydaturę na wiceprezesa.

 

JESIENNA EDUKACJA

Na zarosłym chwastami cmentarzysku latających dywanów wznoszą się mury bez okien. A za murami mieści się szkoła tylko dla dorosłych. Mieszkańcy miasteczka Z., pochyleni nad zeszytami w kratkę, słuchają wykładu na temat owej majestatycznej eksplozji, zwanej historią świata.

Kajetan, siedząc w ostatniej ławce, oślinionym i ogryzionym do kości ołówkiem przelicza jednostki cnoty na megaelektronowolty.

Na dużej przerwie znowu awantura. Bohaterowie, którzy uciekli z czytanek, wzniecają fontanny zeschłych liści i obrzucają się piedestałami.

 

NIEDZIELA

Sąsiad zapukał w chwili, gdy Kajetan zasiadał do obiadu. Poczęstowawszy się kompotem, pochwalił jego smak i zaproponował  mały spacer.

– Przy  okazji  zbezcześcimy  trochę  ludzi  –  dodał.

Wyszli z domu i przystąpili do dzieła. Oczywiście nie bezcześcili wszystkich ludzi, przekraczałoby to ich skromne możliwości. Nie bezcześcili też na chybił-trafił, bowiem wprowadziłoby to element dezorganizacji, a tego należy się wystrzegać za wszelką cenę. Podział pracy wyglądał następująco: sąsiad bezcześcił małe dziewczynki z balonikami, zaś Kajetan zajął się starcami w kraciastych marynarkach. Nie było to łatwe. Rodziny ofiar często stawiały opór, zwłaszcza dotyczy to histeryzujących mam dziewczynek z balonikami. Kajetan wraz z sąsiadem musieli wznosić się na wyżyny kunsztu wymowy i używać najbardziej kwiecistej retoryki. Najważniejsze, że w końcu zawsze zwyciężały ich rozsądne argumenty.  W ten sposób przed wieczorem zbezcześcili wszystkich starców w kraciastych marynarkach oraz wszystkie małe dziewczynki z balonikami, i mogli udać się do swojej kawiarni na cowieczorny kieliszeczek mgły. Z tarasu podziwiali zachód słońca. O krzyż na wieży kościoła zaczepił pomarańczowy balonik, jak gdyby unosząc całe miasteczko  Z. gdzieś wysoko,  wysoko…

 

NA RYNKU MIASTECZKA Z.

Przy mikrofonie pojawił się Kajetan. Tłumek zgromadzonych dokoła mieszkańców miasteczka Z. wznosił okrzyki we wszystkich językach ludzi i aniołów. Kajetan rozpostarł dłonie, odstawił prawą nogę nieco do tyłu, tułowie pochylił w przód, ukośnie rozpostarł ręce i ze złośliwym uśmiechem spojrzał spode łba na tłumek, zastygając w tej chytrej pozycji. Po chwili do mównicy podeszła mała dziewczynka przyodziana w skóry szopów-praczy. Chciała o coś zapytać, ale nie zdążyła, bo Kajetan, korzystając z zamilknięcia tłumu, zaczął mówić.

– Uważajcie na lustro, bo lustro to bardzo smutna lizawka wyobraźni – mówił.

– Nie ufajcie pochopnie złodziejom piasku. Pustynia będzie i tak wytrzeszczać swoje piramidy – mówił.

– Dlaczego polujecie na szopy-pracze, kiedy sprzedajny księżyc wyślizguje wasze parapety? Dlatego, że płótno rzeczywistości podarłem na gorącym uczynku – mówił.

– Na waszych schodach zasiadł pyszałek i zawzięcie się ślini, niech więc wasze ingrediencje słów dalej na strychu się suszą – mówił.

Potem, gdy ciszę zakłócał tylko trzask wyłączanych magnetofonów, Kajetan wspiął się na mównicę i ponownie zastygł w poprzedniej pozycji. Od tej chwili pełnił funkcję dyżurnego pomnika.

 

CZAS FESTIWALI

W magistracie permanentne święto, niedająca się opanować gorączka wernisaży. Z gabinetów już dawno pousuwano biurka, krzesła i drewniane kontuary (widziano je onegdaj, jak z pieśnią na ustach powracały do lasu na horyzoncie). Gildia urzędników eksponuje swoje rękodzieła. Po salach wystawowych oprowadzają, pokasłując, artyści w poplamionych zarękawkach: poławiacze sekund, fastryganci zmierzchów, niecierpliwi czeladnicy cisz i mistrzowie bólu.

Kajetan chyłkiem zwiedza, kątem oka kontempluje, chudymi palcami chwyta delikatne nóżki kielichów, spełnia ich krwawą treść.

Nad rynkiem miasteczka Z., łopocząc okładkami, skrzecząc i wzniecając tumany kurzu, krążą dzikie stada skoroszytów.

 

portal LM, czerwiec 2015

 

 

 

Książeczka rodzaju (2)

 

HISTORYJKA Z POCZĄTKIEM I KOŃCEM

Bije zegar na wieży. Czeluście i otchłanie łażą w samo południe po rynku i napadają na bezpańskich ludzi. Potem, wciąż nienasycone, wściekle ujadając rzucają się na siebie, aby po niedługich zmaganiach pożreć się nawzajem i na ostatek zamienić w coś bardzo małego, co wygląda na zgubioną dziurkę od klucza. Nie można przez nią zajrzeć, bo przecież z tamtej strony jest klucz.

Wtedy przychodzi naczelny ogrodnik miasteczka Z. i z pomocą trzech rosłych czeladników stawia przy niej kolejną wielką donicę z wypielęgnowanym morałem w kształcie klamki.

 

 

LETNIE WIECZORY W MIASTECZKU Z.

Księżyc w pełni chlusta srebrem, z ciemnych zakątków parku dobiega rytmiczne dyszenie. Mieszkańcy miasteczka Z. świętują długie letnie wieczory. Pod kolorowymi parasolami na tarasach kawiarń chłepczą syntetyczną mgłę z kieliszków i żując kandyzowane sekundy opowiadają dowcipy o umieraniu. Osoby niepożądane winny popełniać samobójstwa – taki wniosek wyciąga szeptem barman i poczyna przetrząsać kieszenie pijanych klientów w po-szukiwaniu brzytwy. Ten goły pan na rynku, co w spoconych dłoniach trzyma połamane drzewce, to burmistrz intonujący hymn miasteczka Z. i bohaterskie strofy miejscowej epopei.

Ale Kajetan pamięta, że bohaterowie też miewają przyżółcone gacie. Z jedną ręką w kieszeni i drugą bezwładnie zwisającą z łóżka, spaceruje alejkami parku, depcząc porzucone tu i ówdzie części garderoby. Może przed świtem wyjaśni się ta powikłana fabuła, myśli, czując ciarki na lędźwiach. Zza  horyzontu  dobiegają  pierwsze  głuche  pierdnięcia  burzy.

 

TO TYLKO KILKA SEKUND

Pomiędzy kocimi łbami tej uliczki, jakby utkane z babiego lata, rozpięte są delikatne membrany, co z prędkością światła na niewyobrażalne odległości ślą wieści. Jest szary grudniowy poranek, za rogatkami rozpościerają się nitki i pasemka mgły. W dal przenoszą drgnienia, szepty i cichnące ślady stóp.

Wtedy w burmistrzu miasteczka Z. budzi się dziecko: stawia kroki starając się nie nadepnąć żadnej szpary, potem liczy napotkane pojazdy z tablicami zakończonymi cyfrą „8”. Dwie ósemki obok siebie znaczą „kocha”. Dwie dwójki: „nie chce”. Dźwigając naręcza dni, sam jeden pośród szarości świtu, burmistrz posuwa się aleją pochyłych znaków drogowych z czerwonymi obwódkami. Dwie ósemki. Cztery dwójki. Korowód zer.

A miasteczko Z., starannie zawinięte w papier śniadaniowy, spoczywa na dnie tornistra.

 

SZCZEGÓLNA TEORIA BLISKOŚCI

Mieszkańcy miasteczka Z. nazywają to miejsce Nic Nowego, choć oficjalnie to Pałac Nowożeńców. Rozwieszone w regularnych odstępach mroczarnie sprawiają, że w jego niekończących się amfiladach zasięg wzroku jest mniejszy niż zasięg rąk. W tej gęstej ciszy, na bosaka, po skórach zwierząt i po dywanach, i po zimnych jak lód posadzkach, nowożeńcy wiedzeni węchem docierają do krużganków oślepiającego dziedzińca. Za jego długą jak tunel bramą skręcają wzdłuż wilgotnego muru, aby niezauważenie prześlizgnąć się przez dziurę w żywopłocie. Trochę boli, ale i tak z mroczarkami w rękach biegają w milczeniu chrzęszczącymi alejkami, gubiąc się na wyścigi. Tu, w Ogrodzie Niespodzianek, gdzie zasięg rąk jest większy niż zasięg wzroku, oddają się zdalnym pieszczotom, aby przy odrobinie szczęścia próbować przeżyć miodową sekundę.

 

HISTORIE KRYMINALNE

Lubimy patrzeć na napastników, jak napadają na ofiary napadów. A napada się tak: bierze się babcię i robi jej nagle PU! Babcia drepcze malutkimi kroczkami, uśmiecha się do dzieciństwa, mruży oczy patrząc na migotanie słonecznych promieni między drżącymi na wietrze liśćmi klonu. Wszyscy biegają w kółko i krzyczą ręce do góry! ręce do góry! Z różnych stron podjeżdżają na sygnale rydwany zaprzężone w psy, policyjni woźnice wywijają brzytwami, psy wpadają na siebie, wściekle warcząc kotłują w poplątanych uprzężach. Babcia swoimi dłońmi o szeleszczącej jak pergamin skórze poprawia słomkowy kapelusz, odsuwa wymykający się spod niego kosmyk delikatnych jak babie lato włosów, niepewnie uśmiechnięta w swojej różowej bluzeczce. Ludzie stojący na dachach i parapetach rzucają się w środek kłębowiska psów i policjantów, zdzierają ubrania, rzucają psami, kto wyżej, kto wyżej, po prostu wulkan, wulkan, erupcja psów, chmary wróbli, szalejące brzytwy, krzyk. Babcia przysiada na brzegu ławeczki, zagląda do torebki, szuka zasuszonych jasnych dni.

Kajetan w tym wszystkim tonie, tonie... A przecież przez miasteczko Z. nawet nie przepływa rzeka, nawet w nim nie płynie czas.

 

ZIMOWE WIECZORY W MIASTECZKU Z.

Zimowe wieczory w miasteczku Z. zasnuwają twarze przechodniów mrokiem, a oni próbują schwytać jak brzytwę jarzeniowy blask latarń, gdy powracają do zmęczonych domów. Tam wieszają w przedpokojach przetarte sumienia i pokrzykują na swe smutne, nagie dzieci, przewiązane szarfami z marszczonej bibuły. Potem, popijając syntetyczną mgłę z kieliszków, zasiadają do rozmów na najwyższym szczeblu. Gdy są już znużeni tym przewlekłym dialogiem, idą do łazienki, długo czyszczą swe miecze i topory, aż w końcu wkładają twarze do szklanek i zagrzebują się w rozległych poduchach przymierza. Już późna noc, a późną nocą wyślizgują się z domu Kajetana przyjaciele, co drzwiami trzaskają należycie cicho. Tańcząc w świetle latarń, szepczą na ucho uśpionemu miasteczku Z.: „Stare kobiety winny mieć obwisłe piersi. Niniejszym skazujemy Sarę i Helenę na dożywotni labirynt.”

Miasteczko Z., nim się zbudzi, zostanie zasypane grubą warstwą malutkich, białych bałwanków o krzywych minach z patyczków.

 

DIALEKTOLOGIA

Nad miasteczko Z. ze stateczną częstotliwością nadlatują ogromne słowa. Na przykład: „wstępujmy”, „runą”, „ku tobie” albo „a zatem”. Obtacza się je w jajku i bułce tartej, a kiedy są już dostatecznie zbrukane, burmistrz zaczyna tyradę do swoich podziemnych mocodawców.

Tymczasem Kajetan, ukryty w nieczynnej windzie ratusza, zmaga się ze skromnym kwintecikiem słów raczej niedużych. Jąć imać – mówi. – Jąć to zacząć, imać – trzymać, więc pojąć to kontynuować, a pojmać czterymać. Więc pojmować to albo czterymować, albo kolejno zaczynawać – mówi. – Więc co wtedy wiedzieć, czy co może mać, może nawet mieć? Nic, mówię ci, nic w ogóle.

Nagle nie wiadomo skąd, na skwer zwany Placykiem Defilad, wjeżdża peleton masywnych Żydów na bezszelestnych niewidzialnych motorowerach. Lokalny mały mafioso w berecie z antenką z krzykiem ucieka, ścigany przez galopujące poniedziałki.

 

SPOSÓB NIEZAWODNY

Ku rozczochranym pagórkom chyliło się słońce, gdy Kajetan powracał z wyprawy, w prawej dłoni dzierżąc  puste sakwy.

–  Szopy-pracze zwęszyły niebezpieczeństwo i wyniosły się do innego snu  –  oświadczył burmistrzowi sucho.  –  Na nic pozłacane wnyki.

Burmistrz zabębnił palcami o blat biurka z inkrustowanej oksydowanym żelazem kości słoniowej, aż zadrżała chybotliwa ratuszowa wieża. Tylko środkowy palec, ozdobiony sygnetem z wyrzeźbionym wizerunkiem Kajetana, pozostał nieruchomy. Spojrzenie burmistrza wywędrowało przez okno na rynek, gdzie natknęło się na nieogoloną twarz dyżurnego pomnika, który uśmiechał się i mrugał porozumiewawczo do znikającego za pobliskim horyzontem słońca.

–  Trzeba coś z tym zrobić  –  powiedział burmistrz z naciskiem, znacząco obracając sygnet na palcu.

Kajetan nie odczuł niepokoju. Za to kilka dni później (jakżeby inaczej?) odczuły go uliczne koty, które tajnym dekretem ogłoszono szopami-praczami, tak, szopami-praczami na wieki wieków.

 

ĆWICZENIE Z PLATONA

Jasne kino rodzaju żeńskiego, tutaj świeci się świat. Świat świeci się światłem większym, które czyni dzień, i światłem się mniejszym świat świeci, które czyni noc. W jasnym kinie żeńskiego rodzaju wszyscy szeroko otwarte oczy mamy*, by nie przeoczyć ni cienia. Uprzejmy pan syczącym szeptem wita u drzwi i każdemu wręcza jabłuszko, jabłuszko pełne snów, a kondukt za drzwiami zdaje się nie mieć końca. Hostessy w białych mundurkach o górnych guzikach kusząco rozpiętych rozdają bombonierki pełne czekoladek w kształcie trumienek z niepokojącym nadzieniem w środku.

---------------------------------------------------

*Ponieważ nikt tu nie mruga, dyżurny szyderca miasteczka Z. nazywa to miejsce suszarnią gałek

 

portal LM, sierpień 2015



Miniatury (2)


POCZĄTEK KOMEDII

Schody we wszystkich kierunkach. Albo nie. Schody tylko do góry. Schody tylko do góry, schody do źródeł. W połowie żywota, szlocha Kajetan. Zbłądziwszy, dodaje z wysiłkiem, połykając łzy. Koniecznie musi wytrzeć nos.

Na schodach gryzą się zwierzęta leśne. Wilki, lamparty i leśne charty. Oczywiście pasterz leśnych chartów rośnie na stromiźnie zbocza, za krzakiem, we mgle. Ta góra to wulkan, któremu śmierdzi z ust. Głuchy bór czy czarny las, wszystko jedno, mówi pasterz leśnych chartów (Jan mu na imię). Śmiałemu wszędy równo, mówi.

Kajetan schodzi do czeluści, wytaplać się w lawie, trzyma się z Janem za łapki. Po kolana w morzu robaków brną do wejścia, do drzwi z napisem. Napis jest o nadziei.

 


DOTYKANIA

To wcale nie Kajetan skonstruował te wszystkie katedry z chmur, kłęby ptaków, błękitne przepaście i klątwy. Co można dać, co wziąć, gdy dmie nieubłagane światło, oślepiający wiatr przenika parawany, rozpina bezbronne guziczki, uwalnia krągłe cisze?

Nie wygląda to dobrze: larwy, każda w osobnej komórce nieogarnionego plastra, pod otchłanią nieba. Zespoły wiktymologów w aseptycznych maseczkach i jednorazowych fartuchach nawijają motki czarnej przędzy i w specjalnych bolesnych wiaderkach gromadzą ziarna pokus.

Rozwiązanie – banalny jednocyfrowy rezultat – przychodzi z ostatnim oddechem.

 


HISTORIE WĘDKARSKIE

Nie wiadomo co kryje się w spływających ze wzgórz wodach potoku, który miejscowi nazywają Acheronem. Rzeczka wije się chwilę po łące, ciamka w zaroślach i nawet nie dopływa do przedmieść, gdyż po drodze wpada do bezdennego stawku, wokół którego co niedziela rozstawiają się wędkarze. Wędkarze pałają niepohamowaną ciekawością, więc najpierw łykają, a potem wyrywają sobie z gardeł i żołądków haki, błystki i kotwiczki. Kiedy już jest po wszystkim, mówią coś, ale nie da się tego zrozumieć. Na Anioł Pański wracają do żon.

Wtedy wybiegają im naprzeciw garbate pokraki, kryształowe kangury i pozostała fauna dzwonnic.

 


PARK CENTRALNY

Drzewa, o głowach wbitych w lekką ściółkę, mają ciepłą korę, pod którą pulsuje życie, i łagodnie rozchylone krzywizny konarów. Za drzewami pachnie ciszą cienisty staw, serce tego parku. Wyłaniając się jakby z wnętrza ogromnego słońca nadlatują łabędzie i lądują na szarych trójkątnych stopach, łaskocząc jego drżącą taflę. W ciepłych falach wieczoru demon nieczystości wietrzy przyssawki i blade lepidełka.

Tymczasem nieświadomy niczego Kajetan widzi wiosenne licealistki, jak przefruwają wśród krzyku i zieleni niczym chmara kolorowych papug. Oto Bożenka, najsrebrniejsza z nich. Kuca wśród traw, coś spośród nich wyjmuje, w złożonych dłoniach podnosi do ust i długo szepcze, oddechem ogrzewając palce. I nikt, nawet ona, nie rozumie tej gorącej litanii.

Wojciech Czaplewski

 

portal LM, listopad 2016

 

 

Przeczytaj też w „porcie literackim” recenzje tomu esejów filozoficzno-literackich W. Czaplewskiego Pochwała niezrozumiałości (2013), zbioru wierszy Próba czytania (2014), a także jego szkice oraz felietony w działach „eseje i szkice”, „felietony”