Za co kochamy Joanne Kathleen Rowling

Kategoria: proza Opublikowano: sobota, 11 maj 2013 Drukuj E-mail

 

Konrad Lesisz

Moja córka czyta „Harrego Pottera”. Leży godzinami w łóżku i czyta do późna w nocy. Kiedy wchodzę do jej pokoju następnego dnia widzę, że wciąż czyta „Harrego Pottera”. Kiedy zachodzę tam wieczorem widzę, że nie może się oderwać od książki. Rano znów stwierdzam, że „Harry Potter” nieustannie zajmuje jej uwagę. W południe, gdy córka robi sobie przerwę i na chwilę podnosi głowę znad książki, spostrzega, że Harry Potter przysiadł właśnie na skraju jej łóżka. Patrzy na niego trochę zdumiona tym nieoczekiwanym przybyciem, a potem uśmiecha się i Harry też odpowiada uśmiechem.
- Co robisz ? – pyta Harry.
- Czytam o tobie – odpowiada moja córka.
- A o którym mnie?
- O tym, który przybywa do, żeby…
- Interesujące, chociaż lepiej wypadłem w … – Harry zaczyna się trochę wiercić – ale wiesz, napiłbym się trochę soku z dyni.                         
- Idź do kuchni i nalej sobie z kartonu… i nalej też i mnie – poprawia sobie poduszkę pod głową. – Wybacz, że sam  musisz się obsłużyć, ale tak mnie wciągnęła twoja historia, że nie mogę się od niej oderwać.
Harry nie rusza się. Moja córka podnosi głowę znad książki i patrzy na niego wyczekująco. Harry uśmiecha się z zakłopotaniem.
- To on jest… W czym?
- W kartonie, takim opakowaniu na soki, z twoją podobizną. Rozumiesz chyba, że stałeś się bardzo popularny i wszystko, co ciebie dotyczy również. Ludzie, którzy produkują soki chcą to wykorzystać.
- Ciekawe. Więc już do tego doszło.
Ona czyta dalej, a Harry idzie do kuchni. Nalewa do dwóch kubków soku z dyni i ostrożnie je niesie do pokoju. Jeden podaje mojej córce, a z drugiego trochę upija i odstawia na stolik. Siada na poprzednim miejscu i znów patrzy na moją córkę. Ona odpowiada pytaniem:
- Sam jesteś?
- Zaraz przybędzie tu Voldemort.
- Tutaj? Nie mów – moja córka trochę podciąga kołdrę pod brodę, chyba czuje się niepewnie. - Nie boisz się?
- Nie, bo wcześniej spotkam się z Hermioną i Ronem.
- Gdzie?
- U ciebie.
Harry wstaje i podchodzi do półek z książkami. Bez specjalnego zainteresowania wodzi wzrokiem po brzegach okładek, ale wyraźnie ożywia się, kiedy dostrzega książki ze swoimi przygodami. Odwraca się do mojej córki i mówi:
- Masz wszystkie, to znaczy że rozumiesz po co tu przybyłem?
Córka uśmiecha się z wyrazem zakłopotania i odpowiada:
- Wydaje mi się, że…
- Nie mów! – przerywa jej Harry. – Wiem, że wiesz i to będzie nasza tajemnica.
- Bardzo lubię tajemnice.
- To fajnie, ale nikt nie powinien wiedzieć, dlaczego tu…
- Nie musisz kończyć, potrafię trzymać język za zębami – Oboje się teraz uśmiechają. Chyba w ten sposób przypieczętowali to nie całkiem zrozumiałe dla mnie porozumienie.
Stoję w przedpokoju i staram się pojąć to nagłe najście mojego domu przez Harrego Pottera. Co zamierza i czy będzie tu bywał częściej? Czy będą to tylko sporadyczne odwiedziny, czy też jakieś inne działania tak sugestywnie  opisane w książkach o nim.
Gubię się w domysłach i nic sensownego nie przychodzi  mi do głowy. Trzeba czekać na dalszy rozwój sytuacji. Idę więc do drugiego pokoju i staram się zająć swoimi sprawami. Ale trudno mi się skupić na czymkolwiek. Co teraz będzie? Mieszkanie zmieni się w jakąś filę Hogwartu? Bo sądząc po rozwoju sytuacji chyba się na to zanosi. Zgodzić się na to? Ale właściwie dlaczego? Bo już czas na poważne zmiany moim domu? A jakby się nie zgodzić, bo… bo na przykład… jestem mugolem i w związku z tym… Mugolem?!... Ja mugolem, też coś… Chociaż może i jestem… ale tylko trochę, tylko trochę…No bo z drugiej strony… Przecież czasem udaje mi się spełnić czyjąś niemożliwą prośbę lub wykonać inne, równie skomplikowane przedsięwzięcie. Czy to nie jest magia!? Bo może to jest magia? Więc może nie powinienem się tak obawiać?

Kiedy tak snuję się po mieszkaniu udając, że mam coś do roboty – w końcu pojawienie się Harrego u nas czy u kogokolwiek innego nie zdarza się często, jeśli w ogóle -  słychać jakiś gwar w pokoju córki. Młode głosy – to pewnie Hermiona i Ron, których przybycie przegapiłem (zresztą ostatnio wszyscy tu zjawiają się jakoś bezgłośnie i niepostrzeżenie) – domagają się wyraźnych i zdecydowanych działań wobec świata, jednak przede wszystkim rozważana jest kwestia opuszczenia tego pomieszczenia i spotkania się z Voldemortem gdzieś na zewnątrz.
Idę zrobić sobie herbatę. Z tego wszystkiego zachciało mi się pić, ale prawdę mówiąc nie wiem czy to jest pragnienie fizyczne czy już bardziej psychiczne. Chwilę czekam aż woda się zagotuje i gdy nalewam sobie z czajnika wrzątek nagle zza ściany dobiegają mnie jakieś krzyki, słyszę też groźny męski głos i spokojnie wypowiadane przez Harrego, ale zupełnie mi nieznane, słowa. O mało się nie oparzyłem próbując jednocześnie trafić wrzątkiem do filiżanki i skoncentrować się na wyłowieniu znaczenia tych słów z przytłumionego ścianą hałasu.(Przez moment nawet walczyłem z decyzją czy nie rzucić się swojemu dziecku na pomoc, ale co mi się nie zdarza prawie nigdy, szybko opuściły mnie siły i porzuciłem ten zamiar) Jednak wszystko cichnie tak nagle jak i nagle się zaczęło. Podchodzę do przymkniętych drzwi. Chyba moje kroki zostały usłyszane, bo z wewnątrz dobiega mnie głos córki: „wszystko w porządku”. „Naprawdę?”, upewniam się. „Nie martw się tato, Harry sobie ze wszystkim doskonale poradził”. „ Z kim sobie poradził?”, pytam wciąż przez drzwi. „No, z Voldermortem”, odpowiada spokojnie moje dziecko jakby to było tyle, co pstryknięcie palcem. „No to ekstra”, mówię do siebie w myślach i wracam do kuchni i do herbaty. Patrzę przez okno. Jest już popołudnie. Samochody jak co dnia przesuwają się beznamiętnie w jedną i w drugą stronę. Ludzie też jakoś zwyczajnie gdzieś się spieszą albo się nie spieszą i tylko sobie spacerują. W ogóle jest tak jak co dzień, tylko u nas jest trochę (ważę dłuższą chwilę to słowo w myślach nim je w myślach wypowiem)…  inaczej. Inaczej – co to właściwie znaczy w dzisiejszych, niestabilnych czasach, teraz co chwila jest inaczej – nachodzi mnie taka mało budująca refleksja.
Słyszę jak do mieszkania wchodzi matka mojej córki. Wychodzę jej naprzeciw i mówię:
- Nie wchodź (bo ona już, już chce sięgnąć do klamki drzwi, prowadzących do pokoju naszego dziecka).
- A co się stało?
- Ona ma gości.
- Koleżanki?
- Coś w tym rodzaju.
- Mówisz tak jakoś tajemniczo.
- No bo to jest tajemnicza wizyta.
- Więc kto przyszedł?
- Jakby ci tu powiedzieć… tylko się nie śmiej, jestem naprawdę przy zdrowych zmysłach. Tak jest jak mówię, więc…
- Wiesz, wejdę tam i sama zobaczę.
- Nie, poczekaj. Wszystko ci wytłumaczę. Nie musimy im przeszkadzać, to znaczy… (zawieszam głos na chwilę, ale nie dla lepszego efektu tylko po prostu nie wiem jak to powiedzieć, przecież ta wizyta jest co najmniej dziwna) tam… tam jest Harry Potter i jego towarzysze…
- Co?!
- Naprawdę! Przed chwilą stoczyli jakiś pojedynek z Voldemortem, ale nasze dziecko poinformowało mnie, że wszystko w porządku czyli chyba nic nie zostało w pokoju zniszczone.
- Słuchaj, dobrze się czujesz? Jestem zmęczona i chcę odpocząć – patrzy na mnie z nieukrywanym politowaniem – i nie mam ochoty na żarty.
- Tak. Najzupełniej cię rozumiem. Nie. Nie. To nie żart.
- Nie, ty dzisiaj… Rano wstałeś taki nie swój. Pamiętam, że zwróciłam na to uwagę.
Chwyta za klamkę, chcąc najwyraźniej tam wtargnąć, kiedy odzywa się Harry:
- Bardzo proszę nie wchodzić.
Matka mojej córki wciąż nie puszcza klamki, ale z pomocą Harremu przychodzi nasze dziecko:
- Mamo, nie tylko Harry z Hermioną i Ronem cię proszą, ja też.
- A widzisz – mówię z niejaką satysfakcją – nic nie zmyślałem.
- A to dopiero – mruczy pod nosem zmieszana, udaje, że się zastanawia, ale ja wyraźnie widzę, że ona trzeźwa i nienawykła do zdumień realistka gdzieś wewnętrznie jest kompletnie zdruzgotana tym, przekraczającym jej wyobraźnię, wydarzeniem.
- Podobno – informuję ją lojalnie – tak ma być już do końca.
- Do jakiego końca? – słyszę rozpacz w jej głosie (matka mojej córki zawsze zaczyna tragizować, gdy tylko ustalony porządek egzystencji choćby na chwilę wykoleja się z traktów codzienności). – Co to znaczy na miłość boską?
- Podobno ma być tu filia Hogwartu.
- U nas?!
- Tak wypadło czy jak, ale to przecież jeszcze nie koniec świata.
Jakoś w sobie przeżuwa tę wiadomość, bo przez chwilę nic nie mówi tylko beznamiętnie zdejmuje z siebie wierzchnie odzienie. Idzie do łazienki, myje – znów beznamiętnie –  ręce, twarz, niby patrzy w lustro, jednak cokolwiek za długo, więc żeby ją trochę wytrącić z tego przygnębienia – ale właściwie czym tu być przygnębionym, rodzą się jakieś zmiany i teraz sam nawet próbuję znaleźć dobre strony w tej niezwykłej sytuacji - proponuję:
- Może byś napiła herbaty?
Milczenie. Nie rezygnuję jednak i ponawiam prośbę:
- No to może soku z dyni?
Kolejny brak odpowiedzi. Idzie w milczeniu do dużego pokoju i zaraz włącza telewizor. Nie chce soku z dyni? Czemu? Przecież jest dobry. Mnie smakuje, nawet bardzo. A poza tym nie próbowała. Jak ją znam to przypuszczalnie teraz zarzuca mi, że chcę to wszystko zagadać zamiast siąść i znaleźć jakiś sposób, żeby tę nową rodzinną sytuację wtłoczyć w ustalony porządek dnia.
Matka mojej córki wciąż gapi się w telewizor. Pewnie myśli, że stamtąd przyjdzie jakiś ratunek.
- Co tam nowego? – pytam, też licząc po cichu na jakiś informacyjny cud.
- Premier przemawia.
- Co, znowu?! – wybucham jak kocioł w którym para przekroczyła dopuszczalne ciśnienie. Widać przeliczyłem się w swoich nadziejach na państwową pomoc. Dzisiaj już tylko można polegać na sobie. Co za czasy.
- No tak, premier przemawia. – odpowiada trochę obrażona.
- A o czym on tam mówi? – pytam teraz jakby od niechcenia, chcąc osłabić poprzednie wrażenie.
- O tym co będzie – odpowiada ona po niejakiej chwili. – Tak, wciąż mówi o tym, co będzie.
- I o niczym innym nie mówi?– czepiam się resztką nadziei słabo słyszalnych słów premiera. – Nie mówi o tym co jest teraz?
- Nie. Ani mu to w głowie.
Odgłosy w pokoju naszego dziecka znowu przybierają na sile. Słyszę jak córka wybucha śmiechem i coś mówi. Ale nie słyszę o czym. Więc żeby zorientować się na co tam znowu się zanosi podchodzę w stronę źródła narastającego hałasu. Drzwi są jednak zamknięte, a ja przecież nie będę podsłuchiwał jakoś tak nachalnie z uchem przylepionym do dziurki od klucza. Wystarczy, że tym swoim bezsensownym kręceniem się po domu zaczynam zwracać uwagę domowników. Udaję więc, że tu pobliżu drzwi mam do zrobienia trochę porządku. Nagle ktoś wychodzi z jej pokoju i zmierza w moją stronę. To moja córka. Wydaje się, że ma mi coś do powiedzenia.
- Tatku, wychodzimy na miasto trochę poczarować – oznajmia mi beztrosko.
- Poczarować? – nie potrafię ukryć niedowierzania. – Ty już potrafisz?
- Podstawy sama wcześniej opanowałam, no wiesz, jak czytałam o Potterze. A resztę pokaże mi Hermiona.
- W drodze – dorzuca na moje zdumione spojrzenie.
- To nie możecie od razu pokazać na co was stać i wylecieć na miotłach z pokoju przez okno? – silę się na ironię by jakoś utrzymać się w tej absurdalnej sytuacji.
- Jestem twoją bystrą córką i głowę noszę nie od parady, ale wybacz, na wszystko przyjdzie czas – odpowiada z niejaką wyższością na moją złośliwość nie w porę.
- No to hej – rzuca mi na odchodnym, zostawiając mnie zbitego z tropu, z głową różnorakich myśli. Będę czarować, dobre sobie – analizuję na zimno sytuację. Tym dzisiejszym młodym wszystko tak łatwo przychodzi, nie to co nam, zużytym przez życie weteranom zwyczajności – myślę z goryczą. Ale co będzie jak przesadzą z czarami i coś pójdzie nie tak? I jak właściwie się zachować, gdy dorastająca córka chce się wyrwać na miasto ze swoimi przyjaciółmi czarodziejami – kołacze mi w głowie trwożliwa myśl. Jak dotąd miała takich zwyczajnych przyjaciół  i było mniej więcej wiadomo czego można się spodziewać po takich znajomościach. A teraz… wszystko, co wiąże się z życiem mojej dorastającej córki zaczyna się stawać niepojęte, nie do ogarnięcia. To już nie jest konflikt pokoleń, to jest … to jest… Coś zaczyna krzyczeć we mnie: jak w dzisiejszych czasach ojcowie dorastających córek mają zapanować nad życiem rodziny, nieustannie zderzanym z tymi wszystkimi globalnymi opowieściami o stylach życia, pożądanych priorytetach czy nieuniknionych zmianach?! Jak?!

Niesłabnący potok słów premiera wybija mnie z rozpaczliwego toku mojego myślenia i, przykuwając na chwilę moją uwagę, każe mi zaglądnąć do dużego pokoju gdzie trajkocze telewizor. Widzę, że matka mojej córki zasnęła przed ekranem. No tak, jest to jakiś sposób na odizolowanie się od pędzącej w niewiadomym kierunku rzeczywistości, choćby i chwilowy. Oddalenie momentu, gdy trzeba zająć w tej sytuacji zdecydowane stanowisko, zrobić ten trudny krok naprzód. Więc znowu ja.
Wieczór się zbliża a młodych ludzi jak nie ma tak nie ma. Co będzie jak nie wrócą? Pójść z tym na policję? Jak tam opowiem o swoich problemach, to niechybnie wezmą mnie za człowieka, którego trzeba wziąć na obserwację, najlepiej w jakimś zamkniętym na klucz pomieszczeniu. Poradzić się kogo? Ale kogo? Sympatycy Harrego i jego niezwykłych przygód – a są tacy nawet wśród moich rówieśników – poradzą mi po prostu, żebym się nie przejmował, inni moi znajomi, którzy nawet nie wiedzą kto to jest Harry mogą po tej próbie zerwać ze mną wszelkie kontakty. Pełen rosnącego niepokoju rozważam różne warianty mojej reakcji na przedłużającą się nieobecność mojej jedynaczki. Nie mogę już usiedzieć na miejscu, po prostu nosi mnie, nie wiem co zrobić ze sobą, kiedy tam na zewnątrz filii Hogwardu dzieją się być może straszne rzeczy…
Ktoś mi puka w okno pokoju.
- Cześć tato – słyszę przerażony. Wokół okna szaleją na miotłach moja córka i jej nowi przyjaciele. Patrzę na to sparaliżowany i dopiero z tego letargu wyrywa mnie kolejne pukanie:
- Tatku, widzisz co już potrafię… ale otwórz wreszcie okno, bo zrobiło się zimno.

Od kiedy Harry Potter zagościł nie tylko w umyśle mojej dorastającej córki, ale i w moim domu nie mogą się opędzić od myśli, że fakt ten niesie daleko poważniejsze konsekwencje niż mi się to początkowo wydawało. To już nie jest jakaś tam nastoletnia ekstrawagancja towarzyska. To coś dużo więcej – bo tak zaczynam odbierać wciąż ponawiane nalegania mojej córki, dotyczące mojej osoby, i na które bez wątpienia ma poważny wpływ przyjaźń jej nowego kolegi. Staram się nie dawać za wygraną i nie ulec tej presji podsuwanych mi nowych możliwości, ale moja niestrudzona córka nastawiła się na długotrwałe oblężenie.
 - Tato, spróbuj, tylko ten jeden raz.
- Nie, dziękuję córciu. Mam wszystko, co jest mi potrzebne do życia.
- Nic więcej nie chcesz? Ale może komuś chciałbyś sprawić jakiś nadzwyczajny prezent, zaskoczyć go czymś nieoczekiwanym i bardzo przyjemnym?
- Wiesz, czary nie są mi w tym celu potrzebne. Ja po prostu na to zapracuję.
Widzę błąkający się po twarzy mojej córki uśmieszek niedowierzania, więc szybko dodaję:
- Naprawdę. Dorośli w taki właśnie sposób rozwiązują podobne problemy.
- Pomyśl jednak ile musisz się natrudzić, żeby zrobić coś wyjątkowo pożytecznego, pomóc jakiejś osobie czy powstrzymać jakieś zło. I jak często to się nie udaje.
- Moja rezolutna córko tak już jest urządzony świat – zauważam sentencjonalnie, ale bez zbytniej wiary, że obronię tym mój świat wartości - musimy czasem beznadziejnie zmagać się z siłami, które nas przerastają.
- Tato, skoro jest tak jak mówisz i niewiele tu można poradzić dawnymi sposobami więc spróbuj wreszcie czegoś nowego, co bardziej ci pomoże.
- Nie uważasz, że to czarowanie jest zbyt łatwe dla was? Teraz czego tylko zapragniecie możecie mieć prawie natychmiast.
- Nie jest tak do końca, ale rzeczywiście nasze możliwości są znaczne – córka milknie na chwilę po czym dorzuca z mocą:
- Czary mają przed sobą wielką przyszłość. Więc co, spróbujesz?
Coraz trudniej mi się bronić przed tymi prośbami, zwłaszcza, że kochanemu dziecku z reguły nie odmawiam. Jednak te czary… jakoś do mnie nie pasują. Po prostu trudno mi zaakcepto-wać fakt, że w mój uporządkowany i zrozumiały świat wkraczają siły, których istoty nie pojmuję. Z jednej strony kredyty, zobowiązania, jazda do pracy, praca, powrót do domu lub czasem włóczęga po barach kolegami z pracy, obiad, kupowanie, sprzątanie, wieczorny posiłek z rodziną, sen, środek tygodnia, koniec tygodnia, weekendowy wyjazd z rodziną za miasto, powrót do domu, znowu praca, a z drugiej co? Jakieś tajemnicze próby? Jakieś… czary? Ryzykować? Z powodu chwilowego uporu córki? Tylko po co?

- Tato, nie bój się, to łatwe, będę przy tobie przy pierwszych próbach.
- Dobrze, ale tylko ten jeden raz        
- Zobaczysz, że na jednym razie się nie skończy.
- No to co mam robić?
- Czarować czyli wypowiadać zaklęcie.
- Tylko tyle?
- To znacznie więcej niż ci się wydaje, tatku.
- W takim razie…
-Tatooo, nie, nie, poradzisz sobie.
- Dobrze, już dobrze, żartowałem.
- Ale nie żartuj, kiedy już zaczniesz.
- Więc co mam robić? – pytam już trochę zniecierpliwiony.
- Spróbuj na początku kogoś przywołać.
I córka zaczyna mnie wprowadzać w tajniki magii. Okazuje się, że wszystkiego można się nauczyć jak się tylko chce. A przecież chcieć to nic trudnego. Stąd pewnie tyle czarodziejów wśród dzieci. Po paru chwilach instruktażu czuję, że mam zadatki na niezłego maga wśród dorosłych. Ale trzeba będzie to jeszcze potwierdzić praktycznie. Trochę się tego boję.
- Wypowiadaj je starannie, nasycając słowa emocjami i siłą przekonania, że tak się stanie – córka niestrudzenie zachęca mnie do kolejnych kroków.
- Zaklęcie?
- A co innego? Tato! Skoncentruj się wreszcie.
Zatem najstaranniej jak tylko potrafię wypowiadam wybrane zaklęcie. I o dziwo od razu coś się dzieje. Chyba przykładam się albo za bardzo, albo nie tak jak powinienem, bo czary wymykają mi się spod kontroli. Patrzę zafascynowany i zarazem przestraszony jak stół zaczyna wędrować po pokoju, szafa zatacza się od ściany do ściany, okna stukają jak niedomknięte, a parkiet podłogi falując i grzechocząc mocuje się z podłożem i za chwilę na pewno opuści to pomieszczenie.

Narasta we mnie uczucie zniechęcenia. Nie radzę sobie, po prostu nie radzę. Zwyczajnie zestarzałem się i teraz brak mi już tej dziecięcej otwartości, którą niektórzy dorośli mają czasem do późnych lat. Ja jej nie mam. Przykro mi.
- Dobraaa, nic się nie stało – córka odzywa się pojednawczo. – Na początku tak zawsze jest. Ochłoniesz trochę, tatku, jak się przejedziemy na mojej miotle.
Czuję jak nadzieja na częściową rehabilitację wlewa się do mojego serca, a uśmiech powraca na twarz. Trzeba się teraz tylko bardziej zmobilizować i w ten sposób docenić wspaniałomyślność swojego dziecka.
- Stąd będziemy startować? - i patrzę pytająco na okno, które niedawno pełniło rolę wejścia na domowe lądowisko.
- Nie, nie będziemy tu wzbudzać taniej sensacji – i zaczyna się ubierać. – Wyjdziemy na zewnątrz. A poza tym tak będzie dla ciebie bezpieczniej.
Wychodzimy z mieszkania, a potem udajemy się na osiedlowy parking. Jest południe. Prawie nikogo w pobliżu. Córka staje w wyczekującej postawie.
- Do ręki – rzuca komendę w przestrzeń przed siebie.
I w tym samym momencie pojawia się obok mojej córki dziwny pojazd. Wisi w powietrzu i raczej nie przypomina tradycyjnej miotły o której tyle się opowiada we wszystkich starych baśniach, a także w tych dużo nowszych. Nowoczesna stylizacja, błyszczące osłony, całość w żywych kolorach – wszystko to robi nawet na mnie wrażenie. Zaraz też przypominam sobie ciche marzenie mojej córki: mieć skuter. No i marzenie w końcu się spełniło. Szkoda, że bez mojego udziału, myślę sfrustrowany. Moja córka jakby odgaduje moje myśli, bo mówi:
- Zawsze marzyłam o skuterze i wreszcie mam coś podobnego, chociaż nie od ciebie.
- Bałem się, że może ci się coś stać złego – odpowiadam zgodnie z prawdą – no, rozumiesz, takie ojcowskie przewrażliwienie.
- Niepotrzebnie, bo jak widzisz świetnie sama sobie daję radę.
Faktycznie, dziecko zrobiło się nad wyraz samodzielne. I na dodatek otwarcie to podkreśla. A ja od razu sięgam pamięcią do czasów, gdy uczyłem ją jeździć na rowerze – proste to było i emocjonalnie nie skomplikowane.
- To miotła? – próbuje naiwnym pytaniem zatrzeć ten zgrzyt w rodzinnym mechanizmie.
- Tak.
- Jakaś taka nad wyraz nowoczesna.
- To nowy model, ale nie zrywamy z tradycją, zaklęcia na przykład zachowują dawną formę.
- Jednak…
- Opakowanie ulega modyfikacji, zasada działania – nie.
Ruszamy prawie z kopyta momentalnie nabierając zatrważającej prędkości. Nie ma co, jest w mojej córce dość ikry, żeby tak znienacka zmusić moje serce do obezwładniającego dech sprintu. Ale co tam, raz się żyje, nawet na miotle. Przylgnąłem tylko bardziej całym ciałem do mojej pociechy nie z obawy, by jej czasem nie utracić – bardziej, aby to ona mnie gdzieś po drodze nie zawieruszyła, bo pędzimy jak szaleni. Po chwili jednak odprężam się i rozluźniam i zaczynam spoglądać na to co pode mną. A tam nic specjalnego. Ludzie jak zawsze zaaferowani swymi sprawami, z rozbieganymi spojrzeniami, gdzieś bezładnie miotający się wte i we wte. Zupełny brak zainteresowania naszą szybującą dwójką. Widać nie jesteśmy tu pierwsi. Cóż, nowoczesność i postęp to już nie jutro – to dzisiaj za jakieś kilka godzin.
Nasz wehikuł nabiera jeszcze większej prędkości, aż wiatr zatyka mi usta, ale mnie to coraz bardziej rajcuje. Gdzieś zniknął strach przed lataniem jednak z racji bycia wciąż rodzicem rzucam standardowe pytanie:
- Nie za szybko czasem?
- Nie bój się tato, to normalna prędkość przelotowa, ale niekiedy w nadzwyczajnych sytuacjach poruszamy się naprawdę szybko.
„Naprawdę szybko” – dźwięczą mi w głowie jej słowa. To teraz jak jest? Za wolno?! Tak sobie?! Więc żeby się uspokoić zaczepiam ją raz jeszcze:
- Pytam tylko czy jesteśmy bezpieczni?
- Spoko, wszystko mam pod kontrolą, ale niebawem zamienimy się miejscami i wtedy będziesz musiał uważać o wiele bardziej niż ja teraz, no bo ty pierwszy raz – przerywa na chwilę a na jej twarzy pojawia się filuterny uśmiech, kiedy mówi dalej:
- Boisz się, co?
- Nie, skądże. Wszystko mi się tu podoba.
- A tak się wcześniej zapierałeś?
- Nie wiedziałem co mnie czeka. A poza tym… sam wiesz, jaki na początku bywam nieufny.
Suniemy teraz trochę niżej, tak na wysokości balkonów ostatnich pięter budynków. Ktoś stoi na jednym z nich więc wyciągam dłoń i pozdrawiam człowieka, ale zupełny brak reakcji z jego strony. No co, tak już będzie od dzisiaj, bo taki jest obecny pęd epoki, zapóźniona istoto. Szybko dołącz do nas albo zginiesz na poboczach historii. Chyba osobnik ów poznał jakoś moje myśli, bo zaraz po cywilnemu mi odsalutowuje. Ale mnie wzięło – myślę z niejaką satysfakcją – to niechybnie od tej prędkości.

Wracamy z przejażdżki poobijani, posiniaczeni. Na dodatek… ech, szkoda gadać, miotła prawie w kawałkach. Osłony pogniecione, podrapane, kolory przygasły jakby swoje najlepsze lata miały już za sobą. Córka, zła jak osa, nie odzywa się. Podążam za nią pełen niewesołych myśli. Co teraz będzie? Zawiodłem na całej linii. Nie dla mnie wielkie szybkości, nagłe zwroty, ostre zakręty, błyskawiczne przyspieszenia i gwałtowne hamowania. Po prostu rzecz ujmując metaforycznie: wszystko leciało mi z rąk. Nie dla mnie ta najnowsza nowoczesność. Albo wpadałem na przechodniów albo niszczyłem uliczne stoiska, albo demolowałem miejskie reklamy. Nic tu po mnie.
Idziemy w milczeniu, jednak coś mnie korci, aby znów mówić, aby jeszcze raz się usprawiedliwić.
- Jednak Harry… - zaczynam nieśmiało. Moja córka nie daje mi dojść do słowa, reaguje natychmiast:
- Harry, Harry, co ty ciągle o tym Harrym.
- Jednak…
- Taaatoooo (córka przeciąga sylaby do granic możliwości), ty nie jesteś Harry, ty nawet nie wiesz dokąd zmierza Harry, tobie bardzo dużo brakuje do Harrego. Jest bardziej dorosły niż ci się wydaje.
I wie doskonale do czego służy taka miotła jak ta – i ciężko wzdycha nie wiedząc jak dojść ze mną do ładu, a ja, niepoprawny rodzic, wykorzystując tę chwilę, pospiesznie wypalam:
- Ale Harry też się ściga!!
- Tylko dla wyższych celów – ripostuje prawie z pogardą, jakbym nie wiedział po co Harry pojawia się tu i tam. – Walczy ze złem, dlatego musi się doskonalić przed kolejnymi starciami Voldemortem. Również w ten sposób.
Już nie wiem co powiedzieć. Jednak nie chcę tak łatwo dać za wygraną, bo przecież…
- Przecież się starałem…
- Ty to nazywasz pozytywnym i odpowiedzialnym nastawieniem?!
- Chyba tak – odpowiadam zbity z tropu tym jej tonem.
- Nie i jeszcze raz nie – dziecko zaskakuje mnie swoją bezwzględnością. - Widziałam tylko człowieka, który dorwał się do ekstrawaganckiej zabawki – a to jest pojazd, nie zabawka, jak pewnie sądzisz – i chce zaszaleć. Ale za nic w świecie nie chce zrozumieć głębszego sensu, tego w czym bierze udział. I który… ech, tato, szkoda słów. Myślałam, że wy dorośli zawsze jesteście dorośli, że potraficie się uczyć na każdym etapie swego życia.
Docieramy w pobliże naszego domu w ponurym nastroju. Prawie nie zauważyłem jak ta już sfatygowana miotła gdzieś zniknęła. Jest mi smutno. Chciałbym, żeby między moim dzieckiem a mną było jak dawniej, choćby tak jak przed przybyciem do nas (do niej?) Harrego Pottera. Czy to jest jeszcze możliwe? Po co tak szalałem na nic nie zważając? Żeby popisać się przed córką? Ale czym? Odwagą, tylko jaką? Przecież nic nam nie groziło, zwłaszcza w jej obecności. Więc? Może gdybym dostał jeszcze jedną szansę, to…
Cóż, spróbuję wysondować na jakim etapie są nasze rodzinne relacje.
- No i co teraz?
- Co się da naprawić, to się naprawi, ale ty tato… sam widzisz, że coś się musi zmienić, bo wokół ciebie tyle zmian i do tego każdy dzień przynosi następne…

Stoję w pokoju i opieram się dłońmi o blat stołu. A na nim rozłożony mój nowy nabytek. Co za niezwykła mapa. Prawie zdobycz, jeśli przypomnę sobie wszystkie starania, żeby wreszcie mogła leżeć tu na tym stole. Co z tego, że reprint. Za to z limitowanej serii. Tylko kilkanaście egzemplarzy rozsianych po świecie.
A sam oryginał - z czasów Drake`a. XVI wiek i gdzie wtedy człowiek potrafił zawędrować? Tamte wyprawy dla ówczesnych ludzi graniczyły wręcz z magią, były istnymi cudami (cudami!? łapię się na tym, że coraz częściej zaczynam używać tego nowoczesnego żargonu). Bo przecież to nic innego jak cud odwagi w połączeniu z cudem ciekawości (tak, tak, to nic innego jak poetyckie natchnienie, które nie wiadomo dlaczego zawładnęło mną w tej chwili, każe mi tak szarżować słowami) pozwolił Drake`owi opłynąć kulę ziemską. Niesamowity wyczyn.
Kiedy tak rozmyślam i rozkoszuję się kreską nieznanego kartografa, tworzącą zagadkowe linie brzegowe, zakreślającą wyspy, które może istnieją, a może nie, kiedy tak wpatruję się w rozłożoną płachtę papieru i kiedy zaczynam zastanawiać się, co by to było gdyby… nagle potężna morska fala zatapia mój pokój, a ja wypluwając wodę z ust i ratując się przed wypadnięciem za burtę próbuję kurczowo uchwycić się masztu statku, raz po raz zanurzającego się w morskiej kipieli. I już wiem, że jestem na pokładzie „Pelikana”, który właśnie wpływa na burzliwe wody cieśniny Magellana. Rozglądam się by coś dojrzeć w słonej mgle i gdy wreszcie widzę w oddali obok sternika ciemną sylwetkę Drake`a, tego Wielkiego Drake`a, prawdziwego maga (maga!? dlaczego maga? a dlaczego nie?) wśród wszystkich korsarzy, jestem prawie pewien, że nic nam nie grozi i że to dzięki niemu pokonamy wszelkie przeszkody by za niespełna trzy lata powrócić znów do Anglii. Sztorm jeszcze bardziej się wzmaga, wodne bałwany, wielkie jak góry, zwalają się na dziób galeonu, kadłub trzeszczy, a żagle zaraz pękną od nadmiaru wiatru, ale „Pelikan” prowadzony pewną ręką nie poddaje się żywiołowi i prze wciąż przed siebie. Gdzieś w tym hałasie ledwo słyszę jakieś kroki. Marynarz? Czyżby z poleceniem od kapitana?
- Tato, tato – słyszę jakby z zaświatów głos mojej córki.
- Sztorm… - krzyczę w odpowiedzi – uważaj…
Czuję na ramieniu czyjąś dłoń, a wtedy ostatni bałwan opuszcza wnętrze pokoju, który powraca do swych zwyczajnych rozmiarów i wyraźniej słyszę wciąż ten sam głos:
- Tato, ocknij się wreszcie.
- Więc nie przychodzisz od Drake`a? – pytam przekornie, ale i z nutką żalu za tym, co się przed chwilą skończyło.
- Niestety nie.
- Ale ta burza… to twoja sprawka?
- Może moja, może Harrego, a może stało się tak, bo ty już tak wiele potrafisz.
- W tej cieśninie… - uśmiecham się do swojej córki za tę nie wiem czy zasłużoną pochwałę – no, nie powiem, mocne to było.
Ona milczy i nie odzywa się. Wygląda jakby na coś czekała. Wskazuję na mapę, mówiąc:
- Wspaniała robota. Tylko dawni mistrzowie tak potrafią… a ten to prawdziwy czarodziej (pewnie że czarodziej! A nie?!) wśród kartografów, niewiarygodna wirtuozeria i jubilerska precyzja – i znów zapadam się w podziwie dla tego, co mam przed oczyma. Córka stoi za mną i wciąż milczy. Coś za długo.
- Mógłbyś mieć nawet te o których nigdy nie słyszałeś. Wystarczy tylko… - córka zawiesza na chwilę głos, a ja kończę za nią:
- Wypowiedzieć właściwe zaklęcie. Tak?
- No i co w tym złego?
- Kusząca propozycja – zauważam – ale niech zostanie tak jak jest. Bardziej cieszę się jak je zdobywam w ten dawny i pracochłonny sposób.
- Tato, jaki ty jesteś niedzisiejszy i za nic nie chcesz sobie pomóc – i córka odchodzi nadąsana. Z korytarza jeszcze słyszę:
- Czy ty się nigdy nie zmienisz?
A ja myślę: no tak, znów ta droga na skróty. Wszędzie pełno teraz takich ofert, wszędzie, gdzie się tylko obejrzysz. Nic tylko wybierać. Tymczasem ja nie, tylko po wydeptanych dawno ścieżkach, uparty, śmieszny tradycjonalista. Zmiany są jednak widoczne. Jak będę tak stał z boku… Poza tym nie mogę być taki nieprzejednany – potrzebne są czasem wyjątki, tu przecież chodzi również o międzypokoleniową więź i dobrą rodzinną atmosferę…
Zmienić się. Ale jak się zmienić? Jak można się gruntownie zmienić mając na karku kilkadziesiąt lat? To wcale nie takie proste. A poza tym te zmiany, szalone, wręcz niepojęte... Boję się ich.

Zostajemy w trybie pilnym wezwani do szkoły naszej córki. Wypytujemy ją na tę okoliczność, ale odpowiada lakonicznie:
- Nic nie wiem, ale u mnie wszystko w porządku.
Idziemy więc właściwie nie wiedząc co nas tam czeka. Jak dotąd nasza córka prawie ze wszystkiego nam się zwierzała. Wiedzieliśmy o jej godnych uznania postępach w nauce, z kim się w szkole i poza szkołą spotyka, znaliśmy jej koleżanki i kolegów, jej pozalekcyjne zajęcia zawsze uzgadniała z nami. A teraz? Jakaś podejrzana i tajemnicza historia z tym wezwaniem. W końcu widać budynek szkoły. Mam niejasna wrażenie, że jest z nim coś nie tak. Jakoś jego ogólny wygląd nie chce się nałożyć  na ten utrwalony w pamięci. Jakby mniej koloru w fasadach – a może więcej? Sam nie wiem. Nie mogę rozgryźć tej zmiany, bo o takowej jestem absolutnie przekonany, że miała miejsce. Wchodzimy do środka, a tam cisza, spokój, skupienie. Docieramy do gabinetu wychowawczyni naszej córki. Pukam, wchodzimy i widzę, że osoba, którą zapamiętałem jako wychowawczynię mojej córki nie do końca ją teraz przypomina. Jej młodzieńcza i pogodna jak dotąd twarz jakby się postarzała i przybrała surowy i powściągliwy wyraz, a zza okularów (skąd u niej okulary i po co?) jej świdrujący wzrok przewierca nas wylot. Co tu się stało? Nic nie rozumiem i matka mojej córki chyba też nie, kiedy kątem oka dostrzegam jej pełną niepewności i przestrachu minę. Kobieta szybkim, jakby żołnierskim gestem wskazuje nam krzesła. Siadamy w pewnym oddaleniu, pełni obaw. Wychowawczyni pochyla głowę nad jakimiś zapiskami, rozłożonymi na biurku i zaczyna je starannie wertować. W gabinecie słychać już tylko szelest przewracanych kartek. Wciąż ślęcząc nad rozłożonymi dziennikami i innymi brulionami niespodziewanie odzywa się:
- Źle pan lata na miotle.
- Słucham? Ja? Córka pani powiedziała?
- Nie. Cały czas obserwowaliśmy pana. To był egzamin.
- Egzamin?
- Tak. Na rodzica XXI wieku. Nowe czasy wymagają nowych umiejętności.
- To i takie teraz będą potrzebne?
- Bezwzględnie. I wniosek z tego płynie jeden: nie daje pan sobie rady z wychowaniem.
- Jak to? Chodzę na wywiadówki, doglądam odrabiania lekcji, załatwiam dodatkowe zajęcia, zapisuję na kółka zainteresowań, córka uczy się przecież bardzo dobrze.
- Nie o tym mówię.
- Nie rozumiem?
- Pan po prostu nie nadąża.
- Za czym?
- Za tym co dzieje się w świecie.- Wychowawczyni na chwilę zawiesza głos i przez chwilę mierzy mnie wzrokiem. Po czym dodaje:
- Za naprawdę istotnymi zmianami. Zakłóca pan swoją biernością rozwój córki, a mówiąc wprost; jest pan w swoich życiowych celach absurdalnie anachroniczny, grzebie pan ciągle w tych starociach i cóż z tego, że ma pan tam nawet jakieś osiągnięcia, kiedy…
- Ale przecież ja mam rozległą wiedzę historyczną i geograficzną również… potrafię uporządkować wiele faktów… wyciągnąć z tego jakąś syntezę… - próbuję chaotycznie odeprzeć tę,  w moim mniemaniu, niesprawiedliwą ocenę. 
Po twarzy nauczycielki zaczyna się błąkać pełen ironii i wyższości uśmiech.
- Synteza?!... W naszych szalonych czasach?... no, no, no, … pan naprawdę w to wie-   rzy?! – przez chwilę przyszpila mnie wzrokiem do oparcia krzesła, a ja czuję jak resztki mojej rodzicielskiej odwagi ulatują w przestworza. – Przecież to zupełnie niemożliwe i na dodatek kompletna strata czasu, i nie muszę chyba panu tłumaczyć jak dziecku na co należy go przeznaczyć.
- Ale… – desperacko próbuję się jeszcze bronić.
- Nie ma żadnego ale – głos mojego adwersarza jest ostry i nieprzyjemny. - Albo podąża się we właściwym kierunku z odpowiednia prędkością albo… - rozmówczyni robi efektowną pauzę i kończy złowieszczo - … albo zostaje się w tyle i w konsekwencji ląduje się na jakimś zapomnianym i nieważnym poboczu, gdzieś w okolicach opieki społecznej lub czegoś gorszego jeszcze.
Zapada przejmująca cisza. Siedzimy jak na rozżarzonych węglach.
- A pani – tu zwraca się do matki mojej córki, pochylonej, przycupniętej na brzegu siedziska i wpatrzonej tępo w podłogę - to już zupełnie się wycofała, jeśli chodzi o otwarcie ku nowym wyzwaniom.
Matka mojej córki smagnięta tym ostrym stwierdzeniem kuli się w sobie jeszcze bardziej. I dopiero po dłuższej chwili zaczyna nieśmiało i lękliwie:
- Ja, ja  jestem jak najbardziej na bieżąco… Śledzę wszystko, co dzieje się wokół mnie… Oglądam wiadomości… czytam też dużo… nawet bardzo dużo… właściwie wszystko, co mi wpadnie w ręce… i jeszcze… i jeszcze…
- Wystarczy, naprawdę wystarczy. Wszystko już wiem. Wszystko. Biedne dziecko, praktycznie pozostawione samemu sobie. – nauczycielka odwraca głowę w stronę okna i czegoś tam wypatruje, po czym znów spogląda w naszą stronę.
- No i oto są skutki takiej małodusznej postawy, lekceważącej dzisiejsze rodzinne priorytety – nauczycielka z hukiem zamyka dziennik i zaczyna zbierać notatki i zeszyty. – O konsekwen-cjach takiego niezaangażowania w proces rozwoju swojego dziecka zostaniecie państwo w stosownym czasie poinformowani. Do widzenia.
- Do widzenia – odpowiadam prawie szeptem i z wysiłkiem podnoszę się z krzesła. Za mną cicho stuka obcasami matka mojej córki. Wychodzimy na korytarz. A tam… szaleństwo kończącej się przerwy. Uczniowie wrzeszczą, hałasują, biegają jak opętani, a niektórzy śmigają na miotłach. Przepychamy się na zewnątrz, gdy nagle za plecami słyszymy:
- Cześć mamo, cześć tato.
Chcę się odwrócić, jednak córka jest szybsza i ląduje na miotle przed naszymi oczami. Patrzę na nią z nieukrywanym żalem i mówię:
- Więc to był egzamin? Nic mi o tym nie mówiłaś?
- Tato, tak wyszło.
- A ja myślałem…
- Było inaczej, ale to już nieważne. Ja was bardzo proszę: po tym wszystkim musicie wreszcie coś ze sobą zrobić.
- My?! Ze sobą?! – przez chwilę pociemniało mi w oczach i byłem pewien, że się tu przewrócę, ale matka mojej córki przytomnie, przy pomocy sprawdzonych sposobów opanowywania kryzysowych, rodzinnych sytuacji, włącza się w tę zaskakującą nas wymianę zdań. Z jej ust płyną słowa  naładowane niezwykłą emocją:
- Córko, córeczko, córuniu, powiedz swojej matce o co ci tak naprawdę chodzi?
Nasze dziecko tak jakoś niefrasobliwie uśmiecha się i jakby trochę ucieka ze spojrzeniem, i mówi:
- Najlepiej byłoby żebyście… nie wiem jak wam to powiedzieć… żebyście wrócili… to takie trudne dla mnie… żebyście wrócili do domu jakby z książek… no, wiecie których…
- Co ty opowiadasz?! Przecież przygody Harrego to fikcja!! – szukam jakiegoś punktu zaczepienia do podważenia tych absurdalnych oczekiwań mojej nad wyraz wyemancypo-wanej latorośli. – Co się tu dzieje na miłość boską?
- Córuniu, popatrz swojej matce prosto w oczy. Czy ty to mówisz poważnie?
- Tak, mamo, tak – odpowiada z przekonaniem nasza córka i spojrzenia jej i jej matki spotykają się na dłuższą chwilę. A ja czuję jak podłoga szkolnego korytarza nabiera niebez-piecznej chybotliwości.
- Jak to z książek!!! Jak to z książek!!! Przecież to niemożliwe! – wołam w końcu wielkim głosem. Córka przez chwilę wygląda tak jakby bardzo żałowała, że ma takich nie rozgar-niętych rodziców po czym przenosi swój wzrok na mnie.
- A Harry skąd przyszedł? – pyta, patrząc mi badawczo  w twarz.
Faktycznie. Ona ma chyba rację. Przecież widzę Harrego, chłopaka z krwi i kości, z jakimś tam ludzkim rodowodem. Ale on przecież nie istnieje! Istnieje tylko w wyobraźni autorki i czytelników!!! Ja go jednak… widzę, do cholery, słyszę jego głos, patrzę jak porusza się, jak pije… sok z dyni. Rzeczywiście, jest jak najbardziej realny. A nawet więcej niż realny. Tylko skąd on przyszedł?
Jestem prawie pewien, że moja córka osiągnęła kolejny poziom czarodziejskiego wtajemniczenia i już potrafi czytać w ludzkich myślach, bo mówi:
- No właśnie. Więc musicie w jakiś inny sposób, w zupełnie inny sposób zmienić…
Ostatnie słowa mojej córki zagłusza dźwięk dzwonka, a ona sama siada na miotłę i odlatuje na lekcje. Słyszę jeszcze z oddali jej głos:
- Wszystko będzie dobrze, tylko więcej się starajcie! I na wszystko miejcie oczy otwarte… i … bardzo was kocham…będziemy rodziną... na pewno czarodziejską...

Przepychamy się do wyjścia. W mojej głowie obijają się o siebie tylko dwie myśli: „... z ksią-żek...” i „... zmienić się...”. Skupiony na nich zupełnie nie zważam na potrącenia, ścisk i wrza-wę kończącej się szkolnej przerwy. Wreszcie docieramy do wyjścia i stajemy przed budyn-kiem szkoły. Jestem załamany. Nie wiem, co mamy ze sobą zrobić. Przecież nie opuścimy domu ot tak sobie. I co dalej? Gdzie pójść? I po co? Zaczyna we mnie wzbierać gniew i wściekłość. Za dużo tych nowości, tego zapatrzenia w przyszłość, tych nie wiadomo dokąd prowadzących  transformacji. Gdzie w takim razie ma się podziać teraźniejszość?
Kiedy tak stoję nieruchomo przed szkołą mojej córki, targany różnymi emocjami i myślami, kątem oka zauważam, że ulicą nadjeżdża jakiś pojazd. Rosnąca od pewnego czasu i niczym nieukierunkowana siła popycha mnie wreszcie do  działania więc prawie bez namysłu ruszam przed siebie i... wpadam gwałtownie na jezdnię, machając bezładnie rękoma. Czarna furgonetka z piskiem hamuje, a ja jakimś cudem odskakuję na chodnik. (Jednak  niektóre magiczne odruchy pozostały mi po tych nieudanych pireutach na miotle). Z kabiny auta gramoli się zwalisty mężczyzna w ciemnym uniformie, a ja z całych sił krzyczę do niego:
- Nie mogę, po prostu nie mogę się na to zgodzić! Nie mogę!!!
Mężczyzna, nie spiesząc się, podchodzi bliżej i mówi:
- Proszę się uspokoić. W takim stanie nie da się podejmować rozsądnych kroków. Podwie-ziemy państwa.
- Gdzie podwieziecie?
- Do domu, oczywiście – i otwiera tylne drzwi pojazdu. W środku siedzi parę kobiet i mężczyzn w naszym wieku. I raczej obojętnie reagują na nasze wejście. Ja i matka mojej córki siadamy na ostatnich wolnych miejscach.
- No to chyba komplet – jakiś mężczyzna, siedzący dalej, mówi to apatycznym, zrezygno-wanym głosem, może do siebie, a może do pozostałych osób. Ruchem głowy wskazuję kabinę furgonetki i pytam siedzącego obok mnie współpasażera:
- Co to za jedni?
- Z pogotowia – słyszę beznamiętną odpowiedź.
- Co?!
- Edukatorzy – i dodaje zaraz na moje nic nie rozumiejące spojrzenie – z pogotowia edukacyjnego. Mówią, że działają w stanach wyższej konieczności, kiedy dyspersja rodzinnych uczuć jest już tak dalece posunięta, że następuje całkowity rozpad międzypokoleniowej komunikacji... i tak dalej, jeśli tylko da się to spamiętać.
Chwytam gwałtownie za klamkę tylnych drzwi pojazdu i próbując je otworzyć, wrzeszczę w stronę kierowcy:
- Gdzie nas wieziecie, chcę wysiąść, otworzyć, otworzyć do jasnej cholery!
- Tak mi się wydaje, że to nic nie da, a warto na później oszczędzać siły – jeden z pasażerów próbuje spokojem i łagodnością powstrzymać mnie od gwałtowniejszych reakcji. - W czym odstajecie?
- O co chodzi? – pytam zaczepnie.
- Chyba jesteście rodzicami? Pewnie z brakami jak my tu wszyscy.
Coś zaczyna mi świtać w mojej skołatanej głowie i chyba opadam z sił, bo przestaję szarpać za drzwi. Już całkiem spokojnie, jakby dostrajając się do atmosfery panującej w furgonetce, odpowiadam:
- Wciąż wywalałem się na tej przeklętej miotle.
- Ja nawet do tego nie doszedłem. Za nic mi do głowy nie mogły wejść te zaklęcia. Zresztą, cóż mnie to w końcu obchodzi. To nie moje życie…
Kobieta o ptasiej twarzy i z rudymi, długimi włosami zaczyna opowiadać o swoim synu. Zmęczonym głosem mówi że:
- Wciąż musiałam we wszystkim uczestniczyć, co tylko mu przyszło do głowy i na co miały wpływ te książki, które wciąż od nowa czytał... wiecie przecież które...
Do niej dołącza jeszcze jeden kobiecy głos, cichy, zgaszony, nawet płaczliwy. Gdzieś opada we mnie to całe poprzednie napięcie, a ja próbuję się jakoś odizolować od tych niewesołych rozmów. Po prostu już mnie to wszystko mało co obchodzi. Obserwuję jeszcze jak matka mojej córki gwałtownie przepycha się do przodu samochodu, jak natarczywie, nawet histerycznie puka w szklaną przegrodę kabiny kierowcy. Ale ten obraz powoli traci dla mnie ostrość. Więc już ledwie widzę jej twarz, wtopioną w szybę i dłoń rozcapierzoną, z palcami ślizgającymi się po szybie i słyszę słowa zlewające się w jedną mantrę: „to jego wina, to jego wina…” Za szybą rozpogodzona, pucułowata buźka drugiego edukatora, potakuje ze zrozumieniem.
W końcu tak jakoś bezwiednie zapadam się w siebie. Zamyślam się. I siedząc tak bez pomysłu, co należałoby zrobić dalej, pełen beznadziei i zniechęcenia i wszelkiej frustracji, kolebiąc się ciałem na wybojach, zacząłem się coraz usilniej zastanawiać za co tak właściwie kochamy Joanne Kathleen Rowling?

Konrad Lesisz



portal LM, maj 2013