Archipelag, Koło Młodych, Obraz, Przybysze, Zapaść, Wysoka gorączka, W ukryciu, Fryzjer, Mróz, Owce, Agencja, Czad - i inne opowiadania

Kategoria: proza Opublikowano: piątek, 04 styczeń 2013 Drukuj E-mail


Wanda Szczypiorska


ARCHIPELAG

Instytut zwany Ibejotem ze względów bezpieczeństwa pobudowano na pustkowiu, jak by nie było to reaktor, chociaż jedynie do celów naukowych.
Mieszkałam niedaleko. Niewprawnie pisałam na maszynie, ale dzięki protekcji dostałam w Ibejocie posadę  maszynistki w biurze niezbędnych w Instytucie rzeczników patentowych. Było ich troje; Chojnacki, Maria i kierownik działu. Wystukiwałam  na maszynie opisy wynalazków,  a oni w zamian byli grzeczni dla mnie i traktowali jak równą sobie. Czasami w wolnych chwilach ktoś się zwierzał. Znałam sekrety Marii. Opowiadała o związku z pewnym adwokatem. Gdzieś była ta trzecia, może żona, wieczna udręka Marii. Maria niemłoda, ale ładna. Tylko że miała oczy wyłupiaste, bo chorowała  na tarczycę. Chodziłyśmy na spacery wydeptaną ścieżką między budynkami i wtedy opowiadała o swoim utrapieniu.

Do sekretarki działu, brzydkiej, przychodził  brzydki chłopak. Razem zaocznie studiowali. Pragnęła awansować, więc swoje obowiązki wypełniała pilnie. Oczytana. To od niej pożyczyłam powieść Witkacego. I przeczytałam ją do końca
Chojnacki to podrywacz. Skąd wiedziałam? Jakieś aluzje? Telefony? Co za facet. Co rano jadł parówki gotowane od paru dni w tej samej gęstej, przetłuszczonej wodzie. Nie wiem dlaczego byłam pewna, że ktoś, kto je parówki na śniadanie, kobietom nie może się podobać. Mimo to, kiedy gadał przez telefon z tą i ową, czułam zawiść. 
Wszyscy lubiliśmy kierownika. Miły człowiek, żonaty, z jakiś powodów  nieszczęśliwy. Należał do PZPR, bo musiał. Ale ostrożny, bał się. Szczególnie tego, by nie wykryto, że ma romans. Kobieta, którą kochał, obsługiwała ksero. Musieli się spotykać poza instytutem. Pokój z kserokopiarką nie był bezpiecznym miejscem. Chociaż on często tam zachodził. Rozmawiali. Widać ich było przez oszklone drzwi.

Ja z inżynierem - nazywał się Dudziński - spotykałam się na posiedzeniach, które polecono mi protokołować. Zapisywałam szybko, co kto mówi, niezbyt dokładnie, w znacznym skrócie, nie miało to znaczenia, protokół bywał formalnością. 
Dudziński na zebraniach nie spuszczał ze mnie wzroku. Wszyscy to widzieli. Dla uczestników posiedzenia, było to chyba krępujące, dla mnie – nie. Co prawda nie był kimś, kto mógłby się podobać. Nieduży, siwiejący, ale na pewno bardzo męski. I bywał podniecony. To było widać. Oczy jak gdyby załzawione, z uporem skierowane w moją stronę. I rumieniec. Nosiłam wtedy spodnie dzwony i obcisłą bluzkę. Kiedy kończyło się posiedzenie nie spieszył się, nie wychodził i rozmawialiśmy przez chwilę, dość nieskładnie.  
To, że pojawił się w naszym dziale, było zupełnie naturalne. Siedziałam właśnie przy maszynie w włóczkowej sukni przed kolana. Rozmawiał z kierownikiem działu i oparł się o moje krzesło. Właściwie nie o krzesło, tylko o mnie. Poczułam coś twardego i nagle zrobiło mi się jakoś dziwnie. Stał tak dość długo, gadał, gadał. Nie ze mną przecież, z kierownikiem. Ale nienaturalnie gadał, chaotycznie.
Miał żonę i dwóch synów. Ja również miałam dwoje dzieci i dla nich, co dzień, w  garnku woziłam obiad ze stołówki.

Jedynym miejscem, gdzie mogłam spotkać inżyniera poza biurem był autobus. Zielone autobusy z logo Instytutu woziły pracowników z pracy i do pracy. Tu kwitło życie towarzyskie. Tu i na placu przed budynkiem głównym i stołówką, gdzie zajeżdżały autobusy. Niektórzy się spieszyli, wsiadali jak popadło, inni – nie. Bo dobierali sobie towarzystwo. Dudziński kręcił się w pobliżu, wchodził tuż za mną, dotykał przez przypadek tu i tam, a potem siadał gdzieś na końcu autobusu pomiędzy mężczyznami. Był ostrożny.
Jechałam dwa przystanki. Wysiadałam i duktem leśnym szłam do domu. W mieszkaniu zwykle był bałagan, nie nadążałam ze sprzątaniem. Dzieci w swoim pokoju odrabiały lekcje, były spokojne, pilne. A potem jadły obiad, który przywiozłam ze stołówki i oglądały telewizję. Zmywając myślałam z lekkim podnieceniem; ciekawe jak to będzie, kiedy Dudziński zaproponuje mi spotkanie. Gdzie? W lesie, nad rzeką, czy w hotelu? To były tylko takie sobie rozważania. Mąż wracał zwykle bardzo głodny. Rozmowa na ten temat nie była zbyt przyjemna.

Pewnego dnia, w Warszawie, dokąd jeździłam po zakupy, kiełbasę, pasztetówkę, a także, co się trafi, spotkałam znajomego, który pochwalił się, że dostał od kolegi Archipelag Gułag Sołżenicyna. Przeczytał. Czy mógłby mi pożyczyć? Pytanie było kłopotliwe. W końcu się zgodził. Na dwa dni. (Będę musiała czytać w biurze). Tak się złożyło, że Archipelag miał przy sobie - starannie owinięty w gruby papier. Tytułu i autora nie było dzięki temu widać, a więc zaczęłam czytać już w powrotnej drodze.
W biurze włożyłam książkę do szuflady. Szuflada była uchylona. Starałam się być dyskretna ze względu na kierownika działu. Gdyby się ktoś dowiedział, że czytam Archipelag Gułag, to on by miał nieprzyjemności. Musiałby stawić się u sekretarza, tłumaczyć się, potem udzielić mi nagany, może nawet zwolnić z pracy. A przecież miał chorego syna i tą z ksero.
Czytałam wiec ukradkiem. Na szczęście wszyscy mieli jakieś sprawy, głównie prywatne, chodzili tu i tam po korytarzu. Ktoś  czekał na maszynopis. Mówiłam, że narobiłam błędów i musze pisać jeszcze raz. Zerkając do szuflady przeskakiwałam akapity, które wydały się mniej nieciekawe. 
Książkę musiałam oddać następnego dnia, po pracy. Pojadę więc firmowym autobusem do samego końca. Nie wzięłam garnka na obiady. A w ciągu dnia siedziałam w toalecie, kolegom skarżąc się na bóle. W ambulatorium dano mi lekarstwo. Pozostało do przewertowania kilkadziesiąt kartek. Dobrnięcie do końca książki uznałam za obowiązek, ale i tak ostatnie strony będę musiała doczytać w autobusie.

Dudziński jak zwykle czekał na postoju. Wsiedliśmy razem. Nie było  wolnych miejsc, tylko ta ława, jak to w jelczu z tyłu, gdzie z trudem wcisnęliśmy się obydwoje. Siedzieliśmy blisko siebie i z konieczności udo tuż przy udzie. Ramię w ramię. Lecz nie objęci. Przytuleni. Początkowo nie rozmawiałam z nim, czytałam. Nieuważnie. Potem on zaczął mówić coś, a więc podniosłam głowę. Chyba wyznania. Nazbyt szczere. Zerknęłam w bok. Ktoś słucha? Zazwyczaj w autobusie śpią. Ale tym razem sąsiad nie spał. A tamten szeptał o tym, co by zrobił, gdybyśmy... i tak dalej. Cichutko chichotałam, nie bardzo wiedząc o co chodzi. Szept był nieskładny, a jego noga coraz bliżej mojej. Obecność ludzi w autobusie wprawiała mnie w zażenowanie. Jednak nie wstałam, nie odeszłam. To prawda, było tłoczno, chociaż po drodze ludzie wysiadali i pojawiły się tu i ówdzie wolne miejsca, ale ja wciąż siedziałam obok niego. Jego wariacki szept odgradzał nas od reszty. I wciąż czekałam na coś, co jeszcze powie. 
I powiedział. 
Wysiadał wcześniej, ja jechałam dalej. Nachylił się nade mną i to co miał do powiedzenia, przekazał bardziej składnie. Prosił, żebym myślała o nim intensywnie dzisiaj, dokładnie o dziesiątej w nocy. Przyrzekłam, a on wysiadł. Wiedziałam, o co mu chodziło, nie jestem przecież taka głupia. Zrobi to z żoną punktualnie.

Oddałam Archipelag Gułag znajomemu. W szkole byliśmy przyjaciółmi, więc mi ufał, jednak trochę niepewny, wystraszony. Musiałam go przekonać, że czytałam w domu. W biurze? O nie. Jakże bym mogła. Skądże. 

Wróciłam późno. Nieład, dzieci głodne. Maż siedzi przed telewizorem w złym nastroju. Na chwile zapomniałam o danej inżynierowi obietnicy. Przedtem myślałam o tym cały czas, stojąc w kolejce po kaszankę. Teraz ją odsmażam. Wreszcie mąż i dzieci  są zadowoleni. A potem razem oglądamy film. Prawie dziesiąta. Dzieci śpią.
A ja i mąż kładziemy się do łóżka.


portal LM, styczeń 2013





KOŁO MŁODYCH

Pokój Romana ciasny, zagracony. Siedzimy z Wojtkiem na komodzie, bo innych miejsc siedzących nie ma. Kanapa jest zajęta. Siedzą tam Roman, Maria i ci trzej, co zawsze łażą za Romanem. Trzech kandydatów na poetów ubranych w postrzępione spodnie. Pijemy czystą bez zakąski. Roman gada. Nikt nie ośmieli się sprzeciwić; bo Roman jest autorytetem. Należy do Koła Młodych. Ma dorobek w postaci wiersza zamieszczonego w almanachu i obiecaną publikację, ( ale to jeszcze nic pewnego).

Za ścianą, w pokojach z wejściem z korytarza, przez który trudno się przecisnąć rodzice, młodszy brat, dziadkowie, pewno ciotki, jak to na Nowogrodzkiej w starej kamienicy. Nikt do nas się nie wtrąca i nie wchodzi, ale i tak wyjdziemy zaraz na ulicę, bo Roman musi z kimś pogadać, coś załatwić.
Wieczór majowy, ciepły, jeszcze widno. Idziemy na Stare Miasto. Przecinamy w rozsypce Plac Defilad, byle szybciej. Tu nic nas nie zatrzymuje, pusta przestrzeń. Jeszcze kawałek Marszałkowską i zanurzamy się w Ogród Saski. A tam mrok, zieleń, zapach, świergot ptaków. Zwalniamy kroku, Wojtek i ja idziemy przytuleni. Wojtek jest we mnie zakochany, ale rzadko jesteśmy sami. Towarzyszymy Romanowi, bo tak jest ciekawiej. Jeśli chce zostać z Marią sam, możemy sobie iść. Lecz teraz do załatwienia ma interes, a potem jeszcze gdzieś pójdziemy.
Roman ma wolny wstęp do Domu literatury, mamy nadzieje spotkać kogoś, z kim można będzie gadać, to znaczy oni, a ja nie, ja nie rozmawiam z nikim, jestem na to zbyt młoda i nieśmiała. Z Wojtkiem swobodnie rozmawiam tylko wtedy, kiedy jesteśmy sami.

Ci, którzy nam towarzyszą nic nie znaczą. Może coś piszą, może nie. Roman jest ich guru. Nie, tego słowa się nie używa. Po prostu go podziwiają. Roman ma odwagę. Już nie raz ośmielił się wejść do sali tam, na górze, podczas posiedzenia i usiąść w tylnych rzędach pomiędzy członkami ZLP.. Podnosił nawet rękę i zabierał głos. Sprzeciwiał się, perorował. O co chodziło w takich chwilach nikt już nie pamięta. Zapewne o sprawy organizacyjne. Bo kiedy mówiono wtedy o literaturze, mówiono przede wszystkim o ideologii, a tego żadne z nas, a nawet żaden z nich, uznanych literatów nie ryzykował bez potrzeby.

Już późno i sala jest zamknięta, wchodzimy do stołówki. Roman nie przyszedł tutaj bez powodu, z kimś chce porozmawiać. O, już wypatrzył. Jerzy F., znajomy Putramenta. Szepczą. Ja też znam F, i czasem z nim rozmawiam. Dostałam od niego coś, co mam do dziś: obecnie szarą, wtedy białą, dziś prawie w rozsypce, książkę, "Zniewolony umysł". Dał mi kiedy byliśmy sami w jego klitce. W tajemnicy. Wtedy, gdy ją czytałam denerwowały mnie dopiski na marginesach. Teraz wiem, że te dopiski to historia.
Sprawa załatwiona, Wszyscy razem, Jerzy i Alik W, który w stołówce jadł kolację idziemy na Stare Miasto do Krzywego Koła. Nic się tam dziś nie dzieje, ale są nowi ludzie, jest z kim porozmawiać. Zasiadamy przy dużym stole. Obok Jerzy i Alik W. też najwyraźniej mną zainteresowany. Obydwaj dużo starsi, mnie się wydaje, że wręcz starzy. I taki jeden, który się kręci niespokojnie i chyba pragnie coś załatwić. To też jest członek Koła Młodych. Pochodzi ze wsi. Pisze prozę.

Wszyscy jesteśmy źle ubrani, Wojtek do Kameralnej zwykle wchodzi w płaszczu, bo nie ma nawet marynarki, ale ten? Po prostu pośmiewisko. I ta twarz! Jakby niedbale wylepiona z gliny. O czymś rozmawia z Wojtkiem, szepczą, Wojtek godzi się na coś, wygląda jakby był zadowolony. Wyciąga mnie na korytarz. Wiem teraz o co chodzi. O przepisanie na maszynie opowiadania tego Gienka. Bo tam gdzie mieszkam, w internacie dla dzieci dyplomatów (nie wolno ich zabierać za granicę), gdzie moja mama jest wychowawczynią, jest maszyna, na której mogę pisać. Gienek za to postawi nam kielicha w Kameralnej. Tylko nam, bo ma ograniczone środki. Przepisać to musimy jeszcze dziś, maszyna jest w sekretariacie.

Idziemy więc do Kameralnej. Pijemy tam po jednym w barze, na więcej nie ma czasu i pieniędzy. Ja z Wojtkiem jadę do mnie na Mokotów. We dwójkę pójdzie szybciej. On podyktuje, ja napiszę. Niedużo tego, ze trzy strony. Nie idzie nam jednak dobrze, bo się zaśmiewamy. Opowiadanie nie jest śmieszne. Jest za to bardzo nieudolne. Coś w stylu małego realizmu. Wszyscy w tym czasie chcą być Hłaską.
Nasz Gienek nie będzie Hłaską, ale karierę zrobi jako pisarz. I nie tylko. Przecież nie po to jest działaczem ZMP, żeby pozostać nikim.


portal LM, luty 2013






OBRAZ

W prześwicie pomiędzy ołtarzem a amboną widać tylko kawałek twarzy i oko siedzącego gdzieś z tyłu księdza. To oko mnie odnajduje, a ja udaję, że go nie dostrzegam, lecz może to właśnie ja wpatruję się w ten kawałek twarzy i oko jest zaniepokojone? Lektor kończy czytanie, ksiądz wstaje, podchodzi do ambony, żeby przeczytać ewangelię.
Po mszy czeka na mnie w drzwiach i już wiem – ma sprawę.
Ksiądz jest tu nowy, będzie budował kościół. Parafia nowo utworzona, kaplica – stary barak, ołtarz zrobiono ze zwykłego stołu. Na głównej ścianie wisi krzyż i mały, tandetny obraz Matki Boskiej. Ksiądz chyba przed czterdziestką. Wydaje się być miły. Kołnierzyk ma wystrzępiony, sutannę niezbyt świeżą i buty w nienajlepszym stanie. Mieszka na razie w prowizorce, bez wody i kanalizacji – tak słyszałam.

Zaprasza mnie na rozmowę. Jesteśmy onieśmieleni. A więc od razu przystępujemy do sprawy. Czy się podejmę? – pyta. Wahając się mówię – Tak, tylko że nie maluję za darmo. On mówi, że zapłaci, ile będzie trzeba. I wręcza mi na wzór obrazek kupiony w sklepie z dewocjonaliami. Lecz to nie wszystko. Musi dostarczyć sklejkę, bo płótno – uznał – jest nietrwałe. Umawiamy się, że podrzuci. Wychodząc mówię:
- Do widzenia.

Po kilku dniach przynosi sklejkę - metr na siedemdziesiąt. Wnosimy ją do pokoju, a on rozgląda się niepewnie, bo to, co stoi u mnie pod ścianami wcale nie przypomina świętych. Czuję zapaszek papierosów jakby zastarzały, jednak kołnierzyk ma porządny i sutannę czystą. Nie siada, ja również stoję i rozmawiamy z sobą jakoś tak nieskładnie. Zapraszam go na obiad, jednak nie dziś – w ogóle. Tłumaczę się. - Słyszałam -mówię – że parafianie wszyscy po kolei? A on przyjmuje zaproszenie i znowu jesteśmy spięci. (To nienormalne chyba, że widzę w nim mężczyznę). Teraz trzeba ustalić kwotę, którą mi zapłaci. Krygując się wyduszam z siebie – dwieście złotych.

Na umówiony obiad przychodzi ubrany w garnitur i koloratkę. Ten prawie cywilny strój sprawia, że czuję się swobodniej, chociaż mówię do niego z szacunkiem „proszę księdza”. Siada do stołu, ale podczas obiadu wydaje się zakłopotany. Nie lubi barszczu? A może zrazy twarde, kasza niedogotowana? Wkrótce rozmowa się rozkręca, zaczyna się robić miło, a po obiedzie paląc papierosa za papierosem opowiada o sobie, gdzie się urodził, gdzie mieszkał. Podaję kawę. Może koniak? Owszem. Pijemy obydwoje. Pyta o męża i ja też się zwierzam. Mąż się gdzieś kręci . Nie chce przeszkadzać, jadł obiad. Dom budowaliśmy obydwoje. A ja? Nie jestem amatorem. Uczyłam się malować. Czuję, że mam wypieki, a w takim stanie (Boże) mogę palnąć głupstwo. Potem on chce obejrzeć obraz, a ja mu mówię, och! Że nie, nie teraz. Kiedy wstajemy od stołu dotykam jego kolana. Niechcący. Gwałtownie cofam rękę, czując jednak, że jest kościste i twarde. Nie przepraszam. On udaje, że tego nie zauważył. Zarumieniony. Zawstydzony?

Kościół stoi na skraju wsi. Dalej tylko pola. Idąc tamtędy na spacer (droga prowadzi do nikąd) widzę z daleka czarną postać. On mnie nie widzi, a może tylko udaje. Ja też udaję, że chodzę po polach w innym celu. Mam aparat kupiony na ruskim targu i robię zdjęcia widoków za kościołem. Nasza podmiejska wieś od dawna już nie jest wsią. Nikt tu niczego nie sieje. Pola zarosły zielskiem, gdzie niegdzie nagie drzewa. Odwracam się. Wciąż tam jest. Ruchliwy, czymś zajęty.
W niedzielę na mszy siadam pod ścianą z boku, ale wydaje mi się, że on na mnie zerka. I chociaż treść homilii o niczym takim nie świadczy przypuszczam, że kazanie mówi tylko do mnie. Pewno tak jest, bo parafianie mają nieruchome twarze. Przysypiają. Ale komunię przyjmują wszyscy. Podchodzą i odchodzą, jednak do przepychanek nie dochodzi.
Po mszy ponownie czeka na mnie w drzwiach i rozmawiamy o obrazie. Właściwie obraz jest gotowy, można go odebrać. Pytam – a gdyby trzeba było coś zmienić, coś poprawić? Mówi, że przyjdzie. Kiedy? Nie wie. I tak się rozstajemy obydwoje w uśmiechach i z tym błyskiem w oku, który o niczym nie świadczy jeszcze, ale sprawia, że nie jesteśmy już sobie obcy. A przecież nie wiem nawet, jak on ma na imię. I wcale nie muszę wiedzieć. Po co mi to? On do mnie zwraca się po nazwisku.

Przychodzi w poniedziałek. Prowadzę go do pokoju, pokazuję obraz. Nie wiem, czy jest zadowolony - mówi, że tak. Wyjmuje dwieście złotych, lecz ja się bronię, nie chcę.
- O nie – mówię – obraz namalowałam dla księdza.
Poprawia mnie:
- Dla kościoła.
A potem zamiast wyjść rozsiada się na kanapie. Nie jestem zbyt swobodna, chyba powinnam się przebrać, bo mam na sobie rozciągnięty dres. Przepraszam go na chwilę, a kiedy wracam w dżinsach, spostrzegam – przygląda mi się. Chciałabym, żeby został, więc proponuję herbatę. Razem idziemy do kuchni. I wtedy… nie wiem czemu, czuję się jakoś dziwnie – jego łysawa głowa i sutanna budzi we mnie czułość. Nagle wydaje mi się, że jego obecność w kuchni, jak gdyby wypełnia przestrzeń. Jest blisko, bardzo blisko. Czuję się tak (czujemy obydwoje?), jakby to była przyjaźń.
W następnych dniach widuje go z daleka. Nie ośmielam się podejść i porozmawiać, bo obraz przestaje już być pretekstem. Wisi. Poświęcony.

Przyjechał biskup. Inni księża. Mój ksiądz im pokazywał obraz, a oni powiedzieli – piękny. Proboszcz innej parafii zamówił taki sam.
A ja? Że co? Że kicz? A co tam. Namaluję.
Ale już nie za dwieście, tylko za sześćset złotych.


portal LM, luty 2013






PRZYBYSZE

Pojawili się nagle. Patrzyłam ukradkiem zza firanki. Szli drogą wokół gęsiego stawu. Trzech chłopców. Dwóch małych i jeden dość wysoki. Na pewno domyślili się, że ich śledzę, bo kiedy przechodzili pod moim oknem, któryś gwizdnął. Minęli staw, byłe czworaki, w których mieszkali pracownicy stoczni, szkołę i drogą wśród poletek nieskoszonego jeszcze żyta ruszyli w stronę lasu. Las nie mógł być ich celem. Zboczyli na pagórek. Chyba mają ze sobą papierosy. Zapalą, ale później. Teraz jeszcze nie.

Pobiegłam do Brygidy powiedzieć, że już są. Truda gdzieś w rowie pasie kozę i niby przez przypadek, niby to od niechcenia przypędzi ją na pagórek. Truda jest dumna. Ceni się. Nie to co ja. Ja jestem gotowa biec za nimi. To przecież chłopcy z miasta. Może nie tyle z samej Gdyni, co z przedmieścia. Chodzę tam do szkoły. Skończyłam w lipcu jedenaście lat, i po wakacjach będę w siódmej klasie. W Pogórzu są tylko cztery klasy. Dwie moje przyjaciółki, Truda i Brygida, maja to już za sobą.

Nie wiemy kim są chłopcy. Mają dwanaście, może trzynaście lat. Najwyższy i najstarszy ma na imię Radek. Ten Radek dzisiaj przyszedł do mnie. Bo chociaż wszystkie trzy jesteśmy takie sobie, ja mam kręcone włosy. Gisia pucułowatą  twarz, a Truda bardziej niż dziewczynę przypomina chłopca. Tych z miasta poznałyśmy poprzedniego dnia, kiedy  siedziałyśmy na pagórku, a koza pasła się w pobliżu. Podeszli do nas niezbyt pewni siebie i coś zaczęli gadać. Potem usiedli bardzo blisko. Czego chcieli? Nie tego chyba, czego chcą od nas nasi chłopcy. Z chłopcami ze wsi gramy w klipę. Nic po za tym.

Siedziałyśmy onieśmielone, a tamci gadali miedzy sobą o czymś czego nie rozumiałam, lecz Truda, chyba tak. Ci mniejsi chichotali, a ten wysoki, ubrany w marynarkę usiadł przy mnie. Blisko. Potem ten Radek, (mówili do niego Radek), przysunął się jeszcze bliżej. Pół leżąc obok mnie zapalił papierosa. Miał taki dziwny wyraz twarzy. Bezczelny i onieśmielony. Właściwie leżał z tyłu za mną i jakoś tak się stało, że w pewnej chwili poczułam jego dotyk. W lewej ręce trzymał tlącego się papierosa, ale prawą niezręcznie manipulował tuż przy moim udzie. Nie śmiałam się poruszyć. Gisia podniosła się, jak gdyby chciała odejść. Truda siedziała pomiędzy tamtymi dwoma. Szturchali ją z dwóch stron, a ona tego z prawej odpychała łokciem. My dwoje byliśmy osobno. Bo ze mną działo się coś dziwnego. Drżałam.

Potem oni poszli w stronę boiska do siatkówki, a może w stronę szosy zwanej serpentyną, a my, prowadząc kozę, prosto do wsi. Radek powiedział, że znów przyjdą. Zgodnie, choć każda na swój sposób, dałyśmy im do zrozumienia, że nas to nie obchodzi. Mnie jednak skrycie obchodziło. One wiedziały już co nieco, lecz ja do dzisiejszego dnia nie miałam pojęcia jak to jest, kiedy się dotknie chłopca. Wciąż było mi gorąco, trochę wstyd, a jednocześnie miałam uczucie satysfakcji. Z nas trzech ja byłam tą  wybraną. Tylko ja. Ten Radek należał do mnie.

Krzyczę do Gisi: - Przyszli!

Biegniemy do mojego domu. Trzeba się przebrać . Przez cały dzień chodziłam boso, w pośpiechu myję nogi. Gisia policzki ma czerwone. Pomalowała je burakiem. Spojrzałam w lustro. Loczki mam niczym aureola. Nieźle. Czegoś się jednak boję. Że odejdą?  Więc chodźmy już. 

Biegniemy. Tylko kawałek i zwalniamy. Dalej idziemy wolno. Coraz wolniej. Czuję się dość niepewnie. Niepokój jakiś. Podniecenie? Czemu?   

Mijamy ogród szkolny i nagle Gisia nie chce dalej iść. Nie chce i już. Nie pójdzie.  Bo Trudzie kazali niańczyć dziecko, a kozę uwiązali. Teraz dopiero o tym mówi? E tam, Zapomniała. Ale bez Trudy nie ma po co. Ci chłopcy są jacyś dziwni. Bo nie wiadomo czego chcą. Przecież ja też się boję. A mimo to pokusa jest zbyt silna. Pójdę. Coś się takiego ze mną dzieje, że muszę  znów zobaczyć tego Radka. 

Gisia, kuca pod  krzakiem głogu przy szkolnym ogrodzeniu. Będzie czekać. A ja nie rezygnuję, idę sama. Są tam, na górce, wiem, bo słyszę głosy. Leżą za krzakiem, palą papierosy. Czuję. Są czymś zajęci, mnie nie widzą. Jeszcze krok. Radek podnosi głowę. Nie jest zadowolony, coś usiłuje schować za plecami, a tamci dwaj maja niepewne miny.

Radek siada i mówi do mnie – Po co przyszła? 

Po co? Nie wiem. Lecz stoję. Tamci się śmieją. Ze mnie? Radek nie. Znów ma ten dziwny wyraz twarzy. Zarazem chytry i nieśmiały.


portal LM, marzec 2013




ZAPAŚĆ

Kiedy z kupionej przez nas działki poprzedni właściciele zebrali swoje marne żyto, zaczęliśmy załatwiać formalności związane z inwestycją. Mieliśmy zamiar wybudować dom. Stary był lichy, ciasny.
Stasiek założył niedawno warsztat kowalstwa artystycznego i produkował meble ogrodowe. Ja pracowałam w biurze i rano pędziłam na przystanek. Mieliśmy jedno dziecko. Syna. Chodził do szkoły podstawowej. Stasiek przedpołudniami zostawał w gospodarstwie sam. No, niezupełnie sam. Zatrudniał sąsiada pijaczynę. Termin oddania mebli był napięty.

Budowa nie była jeszcze rozpoczęta. Pod koniec czerwca Stasiek powiedział że grodzi działkę, na razie z jednej strony. Dziwne. Grodził wzdłuż drogi, która prowadzi donikąd, czyli nad brzeg rzeki. Zajrzałam tam po pracy zobaczyć co się dzieje. Jest mały kawałek płotu, leżą sztachety, słupki. Mówi, że musi grodzić, bo w lasku na brzegu rzeki łażą miejscowe męty.

Zarośla należą do nas. Poszłam tam. Widziałam rudego psa, spaniela, spotkałam kobietę z dzieckiem. Przyjrzałam się tej kobiecie, dziewczynie raczej. Ładna, długowłosa. I nogi długie. Tylko na jednej wklęsła szrama. Zrobiło mi się trochę żal. Wygląda na pozostałość po wypadku.

Ale wieczorem tego dnia, Stasiek zamiast spokojnie siedzieć przed telewizorem, nienaturalnie ożywiony zaczął rozprawiać o muzyce pop. To było dość niezwykłe, bo się na tym nie znał, a tu ni stąd ni zowąd rozprawia o zespole. Przerwałam te wywody.

- Na naszej działce siedziała letniczka z dzieckiem – powiedziałam. Ucichł. I wtedy zauważyłam uśmiech i ten błysk w oczach. Od razu coś mnie tknęło. Już nie pytałam o letniczkę. On też ją widział. Wiem. On też jej się przyglądał. Na pewno się poznali i rozmawiali. O czym? O muzyce? Poczułam lekki ból, jak gdyby skurcz w przeponie. Czyżby niepokój? Pewno tak.

Tego wieczoru, kiedy syn już zasnął, poszliśmy i my do łóżka. Kochaliśmy się tak, jak nie kochaliśmy się już od dawna, namiętnie, długo, pomysłowo. A ja się domyśliłam, nie jestem przecież taka głupia. Tym razem on wcale nie spał ze mną.

Pojechałam do pracy następnego dnia i wyprosiłam urlop od zaraz, od już, od dziś. Od dawna mi się należał. Trochę było grymasów w kadrach, ale się udało. Wróciłam autobusem i nie zachodząc do domu od razu poszłam w stronę działki. Byli tam oboje. On oparty o płotek, ona stała tyłem do wózka, odchylona, cała w błękitnym dżinsie, a rudy pies biegał po naszym polu. Nie, nie podeszłam do nich, a oni mnie nie widzieli. Niczego wokół nie widzieli, bo rozmawiali, nie wiem o czym, może o niczym ważnym, ale to było porozumienie, czułam to, wiedziałam.

Stałam. Widziałam jak się żegnają niecierpliwymi gestami z których można było wyczytać; „to na razie..”, a potem ona pchając wózek poszła w stronę plaży.

Tego dnia nie odstępowałam Staśka. Powiedziałam, że wzięłam urlop, żeby mu pomóc w pracy. Zapytałam go w pewnej chwili kim jest ta kobieta, a on opowiadał mi bardzo chętnie, jakby mówienie o niej sprawiało mu radość. Wiedział u kogo mieszka, wiedział, że mąż jej jest muzykiem, jeżdżą z zespołem w trasy obydwoje, a tutaj mąż przyjeżdża tylko na niedzielę. Był piątek. Pomyślałam, że to nie potrwa długo.

Stasiek nie podejrzewał chyba, że jest pilnowany, a może czegoś się domyślał. Krążył po domu, po ogrodzie, działce. Trochę wypił. Usiłował się wymknąć, nie mógł i się męczył. Wiedziałam, jak to jest, chce iść do niej, nie może, czuje że się dusi. Usiedzieć też nie może, nie wie gdzie się podziać. Patrzył na telewizor niewidzącym wzrokiem. Czuwałam nad nim do wieczora, wreszcie poszliśmy obydwoje spać. Starałam się go przygarnąć, ale był zbyt pijany, a może tylko udawał?

Musiałam się zdrzemnąć, bo nagle zauważyłam, że go nie ma. Poczułam strach i rozpacz. Byli umówieni? Wybiegłam i zobaczyłam go; otwierał właśnie furtkę ogrodową, tę od strony rzeki. A więc to tam, na plaży. Poszłam za nim. Był ubrany, no proszę, zdążył się nawet ubrać, ja byłam w koszuli. Doszedł do brzegu rzeki, rozglądał się, szukał czegoś. Nie znalazł. Rozejrzał się jeszcze raz i poszedł w stronę zabudowań we wsi. Trudno, jestem w koszuli, ale pójdę za nim. Wiedziałam do kogo idzie, nie było to zbyt daleko. Kiedy go zobaczyłam, stał tam wpatrzony w okno. To okno było ciemne, ale on stał i patrzył. Podeszłam i powiedziałam:
– Chodź.
W pierwszej chwili się jakby żachnął, ale poszedł ze mną, być może samotność bez niej była jeszcze gorsza. Objęłam go, a on trząsł się tak, jakby mu było zimno. Przytuliłam go jeszcze mocniej i tak objęci wróciliśmy do domu.

Następnego dnia starałam się nie spuścić go ani na chwilę z oczu, a on pokręcił się po warsztacie, a potem poszedł w stronę działki. Na plaży za ogrodem jeszcze nikogo nie było, Stasiek leniwie i od niechcenia zaczął wbijać słupki. Patrzyłam na to z daleka i nagle on i ja zobaczyliśmy ich na drodze; przystojny facet pchał wózek, a obok ona w tych swoich błękitnych dżinsach. Rudowłosa. Widziałam, że Stasiek znieruchomiał, a ona przeszła obok niego zerkając zza pleców męża. Szli na plażę. Przez chwilę poczułam ulgę. Nie muszę pilnować Staśka, ale on jakby zszarzał, zmalał. Nie poszedł do domu ze mną, a ja nie nalegałam. Został tam. Plaża była po drugiej stronie rzeki, a on stał i patrzy

Tak boli rozpacz, ja wiem. Weszłam do domu, robiłam, co musiałam, stale będąc jak gdyby na granicy płaczu. I jemu współczułam też. Niemal fizycznie czułam, co przeżywa i jak się bardzo męczy pragnąc tej kobiety. Od kiedy ona tu jest. Tydzień? Może dłużej? A więc poznali się już dość dobrze. Jak dobrze? Tego nie wiem.

Syn w ogrodzie miał namiot do zabawy, ale wolał ganiać po drodze z kolegami. Stasiek wrócił z butelką wódki i wlazł do namiotu. Nie chciał jeść. Zostawiłam go tam samego, niech się uspokoi. Kiedy po pewnym czasie zajrzałam do namiotu udając, że zaglądam tam przez przypadek, on leżał zupełnie goły, obnażony. Nie spał. I był pijany. Płakał.

Jakoś minęła ta noc. Rano padał deszcz, na plaży w ciągu całego dnia nikt się nie pojawił. Od sąsiadów dowiedziałam się, że ci letnicy wyjechali.

Stasiek też wiedział. Chodził ponury. Nie smutny, bo tęsknota to nie jest smutek, to coś dotkliwszego. Uczucie, które każde miejsce, gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli czyni niemożliwym. Wieczorem poszedł gdzieś.

Niech idzie.

Dowiedział się od gospodarzy (ja też się dowiedziałam), że wyjechali w trasę, ale to ani mnie, ani Staśkowi nie przyniosło ulgi. Zaczął teraz wyjeżdżać do Warszawy, rzekomo coś załatwiać. Ale niczego nie załatwiał. Znał jej adres. Na pewno znał. Na pewno stoi pod jej domem. Czeka. I wciąż wydaje mu się, że ją widzi. Biegnie, dogania, to nie ona. A co by zrobił, gdyby ją spotkał nagle? Nieelegancki. Bez pieniędzy.

A jednak z czasem wszystko wróciło do normy. Pod koniec sierpnia już nie jeździł. Nie musiałam się o to martwić. Z miasta przyjechali po zamówione meble. Ktoś chciał ogrodzenie. Będą pieniądze na dom. Wydaje się, że obydwoje byliśmy dobrej myśli.

W grudniu listonosz przyniósł kartkę. To ja ją znalazłam w skrzynce. Pocztówkę. Bez koperty. Życzenia od niej i dopisek, że czeka na telefon. Dałam Staśkowi kartkę, a co miałam zrobić? Patrzyłam, jak ją czyta. Bez emocji, a nawet jak gdyby z gniewem. Przez chwile nie wiedział, co zrobić, a potem podarł kartkę i powiedział:
– Kurwa.


portal LM, kwiecień 2013




WYSOKA GORĄCZKA

Bywałam chora z miłości. Zwykle, gdy facet stawał się nieosiągalny tęsknota objawiała się bólem barku, a wtedy trzeba ja było leczyć serią zastrzyków z witaminy B. Ale tym razem jednak to nie ból, to była wysoka gorączka. I tylko ja wiedziałam, że to przez tego opozycjonistę P.

P. siedział wtedy z Białołęce wraz z innymi. Pojechałam do jego matki, zawiozłam jej torbę wczesnych jabłek z sadu i usiłowałam dowiedzieć się czegoś o jej synu ryzykując podejrzenie, że mogę być uznana za donosiciela.

Nie była chętna do rozmowy, ale mi powiedziała, że w więzieniu odwiedza go narzeczona. Wiedziałam o tej rzekomej narzeczonej. Lecz kiedy się ukrywał u mnie, nie miało to znaczenia. Mieszkało u mnie trzech i każdy trochę we mnie zakochany, ale dla mnie liczył się tylko P. Dziwny to był romans. Polegał na rozmowach i na wzajemnym podziwie i tylko raz, kiedy jechaliśmy samochodem, (my dwoje z tyłu tamci z przodu) przysunął się do mnie blisko i tak namiętnie przycisnął do oparcia, że prawie straciłam oddech. To był prawdziwy dreszcz.

Mieszkali u mnie dwa miesiące, a potem przenieśli się gdzie indziej. Jesienią nie miałam o nim wiadomości, a 13 grudnia go zamknęli.

Mieszkanie jego matki znalazłam sprawdzając listy lokatorów przy ulicy, o której mi kiedyś wspomniał. Zdziwiła się. Nie od razu mi otworzyła drzwi. Powiedziałam, że znałam adres od tych, których ukrywałam, więc zwolna nabrała zaufania. Prosiłam o wiadomości, a ona opowiedziała mi o narzeczonej. Wydaje się - nie był zadowolona. Dziewczyna miała dziecko z innym, ale odeszła od tamtego i teraz kocha tylko P.. Nie dałam po sobie poznać, jakim to było ciosem dla mnie. Nie pojechałam do niej przecież bez powodu. Chciałam być tam, gdzie pozostały jego ślady i zazdrościłam jego matce, że go ma na co dzień. A teraz jeszcze to. Poczułam się odrzucona. To właśnie wtedy, po powrocie od niej dostałam wysokiej gorączki, a potem przez kilka dni nie mogłam się podnieść z łóżka.

Kiedy gorączka spadła, moje cierpienie nie zmalało, ale potrzeba, żeby iść, szukać go, zobaczyć, jak gdyby zwolna stawała się nieistotna.

A potem przyszła wiadomość, że wypuścili ich z Białołęki, że są na wolności.

Czekałam nie licząc na nic, a jednak pełna niepokoju. To znowu był ból fizyczny. Już jednak nie gorączka tylko tępy ucisk, a ja wiedziałam, że to oznacza rezygnację. Na nic nie liczyłam. Dlatego kiedy zjawił się pewnego dnia, on i jeszcze drugi, serce na chwilę mi zamarło, a potem się rozszalało. Wizyta przyjacielska, towarzyska. Stan wojenny, to prawda, lecz poruszają się swobodnie. I kiedy rozmawialiśmy na tarasie o tym i o owym, może piliśmy coś (na pewno), ja bardzo skrępowana, drżąca, powoli zaczęło docierać do mnie, że nie przyjechali tu bez powodu. To było śledztwo. Kto doniósł? Bo od niechcenia pytali o znajomych. I chociaż żaden z nich tego nie powiedział, stało się dla mnie oczywiste - ja także nie byłam poza podejrzeniem.

.......................

Wysłuchaj Wysoką gorączkę, czytaną przez Autorkę ( http://www.supershare.pl/?d=A946BCC42 )


portal LM, kwiecień 2013





W UKRYCIU

Od chłodu i wilgoci książki pęcznieją, stają się jakby grubsze, kurz bardziej lepki, pajęczyny cięższe. Patrzę bezradnie jak coraz ciaśniej otacza mnie to, co zbędne, co należałoby wyrzucić, wynieść, może zakopać, czy ja wiem? Książek się nie pozbędę, niech sobie stoją tam, na półce. Każda jest częścią mego życia, ale to życie, to już przeszłość. Bo teraz tylko muszę przetrwać.

Głodna nie jestem, gorzej z zimnem. Tu, w piwnicy ściany są zawsze chłodne, ale nie przemarzają, tak jak tam, na górze. Przeprowadziłam się niedawno. Przez małe okna czasem wpada słońce. Latem ukośnie, z góry, a zimą prawie prosto w okno.

Szybko się ściemnia, więc zapalam światło. Mam prąd, mam radio, mam żelazny piecyk. Powoli się przyzwyczajam i tak jak tam, na górze pojawiają się rytuały. Czynności stale są te same; rano nakładam kapcie, sweter, płaszcz. Potem rozpalam piecyk. Jem śniadanie.

Bez żalu wyzbywam się ciekawości. Jeszcze mnie denerwuje, że ci w radio mylą się i seplenią, bo obojętna już na treść wciąż jestem czuła na niechlujstwo formy. To, o czym mówią jest odległe. Bliżej jest sklep. Za to, co jeszcze mi zostało kupuje chleb, herbatę.

I jakoś sobie radzę. O, choćby to: Ten dom nade mną powoli zmienia się w ruinę, nie ma wody. Woda ścieka po dachu, kiedy pada deszcz. Gromadzę ją w plastikowych wiadrach. Czasem nie pada tydzień, albo dwa. To nic.
Wciąż się poruszam. Chodzę.

Kiedyś upadłam. W nocy. Było ciemno. Potknęłam się o próg i uderzyłam głową o kant półki. I wcale nie wiedziałam, że leżę taka dziwnie zgięta, że krew wycieka, rozlewa się ciemną plamą.

Nie wiedziałam, że mija czas.

Nigdy się nie dowiem.


portal LM, maj 2013




FRYZJER

W tym czasie byłam urzędniczką w jednym z wydziałów powiatowej rady. Barak, gdzie umieszczono nasze biuro, pomimo ścianek działowych z płyt pilśniowych, trzymał się jeszcze nieźle. Pokoje małe i dość mroczne. I atmosfera też nie bardzo. Dwie starsze panie przy sąsiednich biurkach nie były dla mnie towarzystwem, a one ze swej strony uważały, że jestem całkowicie zbędna. Ale to przecież nie kto inny, to moja siostra pracowała w kadrach.

Miałam najniższą pensję, według okienek w siatce płac dla nieprzygotowanych do zawodu. Ledwo starczało na ubranie. Na ciuchach zamiast płaszcza kupiłam kurtkę z misia i wyróżniałam się korzystnie wśród moich rówieśniczek ze wsi. Kierownik, przystojny i żonaty przychodząc na rozmowę siadał  na moim biurku dyndając lewą nogą, a prawą wspierał o podłogę. Robił tak jednak tylko wtedy, kiedy byliśmy sami. Być może wyjazd w teren  mógłby się stać okazją, żeby gdzieś się zaszyć, ale  nie w towarzystwie pana Stasia, kierowcy, który zapewne był kimś więcej i donosił. Zresztą nie uważano mnie za łatwą, miałam opinię  niedostępnej. Przygoda z kierownikiem  nie była w moim stylu. I choć zaloty tego pana wywoływały dreszczyk podniecenia, starałam się być ostrożna.

A przecież było nudno. Zbierałam pieniądze na wakacje. Lato spędzałam zwykle sama. Pojadę gdzieś. Nad morze. Po prostu wsiądę do pociągu i pojadę. Najtaniej będzie w Międzywodziu. Urlop należy mi się w czerwcu.

Pierwszego czerwca byłam wolna. Postanowiłam jechać ot tak sobie. Najwyżej prześpię się na plaży. Ale nie było to konieczne. Na stacji w Międzywodziu wskazano mi ulice Morską. Niosąc walizkę poszłam tam i rzeczywiście, jest ogródek, na bramie wisi ogłoszenie, a w głębi stoi domek z płaskim dachem. Jest wolne łóżko, proszę. I niedrogo. Na razie jestem sama w tym pokoju, bo rezerwacje łóżek są na lipiec.                    

Jechałam tutaj całe popołudnie, całą noc, a zapowiadał się upalny dzień. Postanowiłam iść na plażę. Podobno bardzo blisko. Przez lasek, wydmę i już jest. Plaża olbrzymia, prawie pusta.      

Usadowiłam się pod wydmą i rozebrałam  do bikini. Potem się przejdę i zamoczę nogi. Pływać się nie odważę, bo woda jest za zimna. Pełne morze.       Na plażę przyniosłam w torbie książkę, „Smutek tropików” Levi-Strauss’a, lekturę akurat na lato. Leżałam i czytałam trochę, nie mogąc się jednak skupić. Zjawiło się  towarzystwo, liczne i zżyte z sobą, widać było, że przyjechali wszyscy razem. Jacyś kursanci. Większość kobiet, a raczej młodych dziewcząt. Był między nimi fajny chłopak. Zauważyłam go od razu.

Nie chciało mi się dłużej leżeć. Wolno, nie spiesząc się, niedbale, kołysząc się leciutko, bo nogi grzęzły w piasku, poszłam w stronę morza. Zamoczę się do kolan tylko. Czerwiec to nie jest pora na kąpiele. Szybko wróciłam, a chłopak patrzył na mnie kiedy szłam. Skupiony i poważny.

Pora na obiad. Byłam głodna. Zjem obiad w barze mlecznym. Zerknęłam na to towarzystwo. Być może ich zastanę jeszcze, kiedy wrócę.

Lecz popołudniu nikogo już nie było. Kilka samotnych osób w  dużej ode mnie odległości. Posiedzę tu do zmroku. Zastanawiałam się co będę robić wieczorami. Poradzę sobie jakoś. Pójdę na spacer. Dni są długie.

Wtedy poczułam czyjąś obecność za plecami. To był ten chłopak. Kręcił się niepewnie.
- Mogę usiąść? - powiedział wreszcie.
Kiwnęłam lekko głową. To było przyzwolenie tylko, nie zachęta.
Usiadł. Pewno zapyta skąd jestem, czy na długo?
- Na pewno pani nie jest stąd? - zapytał – A ja mu powiedziałam, że z Warszawy, choć to nie była prawda. W Warszawie wsiadłam do pociągu, lecz do Warszawy musiałam jechać pekaesem. I co z tego? Bo przecież byłam spod Warszawy i to dawało mi przewagę nad nim.
- O! To daleko – zmartwił się – ja z Wrocławia.
Przyjęłam do wiadomości.

- Co pani czyta? – pytania się spodziewałam – więc powiedziałam mu,  że dzieło naukowe.
- Studiuje pani? – prawie wykrzyknął, tak jakby poczuł satysfakcje, a jednocześnie respekt.
Kiwnęłam głowa nic nie mówiąc, nie powiem przecież, że zdawałam, a nawet mnie przyjęli, ale zrezygnowałam. A on wydawał się onieśmielony.
- Jestem fryzjerem – rzekł.

Spojrzałam w jego stronę nie kryjąc ciekawości. Usiadł wygodniej. Siedzieliśmy blisko siebie. Chłopak przystojny. Taki żylasty, chudy, umięśniony. Pewno wydaję mu się ładna. Na plaży zawsze na mnie patrzą, nie wiem czemu. Milczeliśmy. Nie wypadało pytać o cokolwiek. Sam powiedział, że jest na wczasach pracowniczych. Jego spółdzielnia ma tu ośrodek. Dziewczyny to koleżanki z pracy.

- Żadna z nich mi się nie podoba.
Pomilczał chwilę.
- Pani mi się podoba.

Trudno, odważę się, zapytam:
- A jak pan ma na imię?
Zmieszał się.
- Przepraszam. Jestem Mariusz.
Chciałam powiedzieć – to świetne imię dla fryzjera, ale się powstrzymałam. On mi się też podobał. Wydaje się, że nie miał więcej jak dwadzieścia lat. Ja byłam trochę starsza.

- Jestem  po wojsku – powiedział, jak gdyby to było ważne. Było ważne. W ten sposób dał mi do zrozumienia, że jego przyszłość  nie jest zagrożona. Jest wolny.

- A pani, taka sama?
- Tak.
- Czeka pani na kogoś? – Powiedział to niepewnie, ale jak ktoś, kto jest zainteresowany odpowiedzią.
Nie skłamię. I tak by wyszło na jaw, że nikt tu nie przyjedzie, wiec powiedziałam mu, że chcę odpocząć w samotności. Widać było, że nie jest przekonany, lecz najwyraźniej się odprężył. Położył się na piasku. Ja też się położyłam, a on mnie pocałował w ramię. Uznałam to za oczywiste, wszystko do tego prowadziło, lecz wypadało się sprzeciwić.
- Och! -  odsunęłam się.
To nie był jednak duży dystans. Po chwili znowu leżeliśmy ramię w ramię.
- Jak masz na imię – szeptał.
- Magdalena.

Nic nie zaszło pomiędzy nami, ot takie sobie pocałunki, o tyle czułe i  namiętne, że trudno było nam się rozstać, kiedy zrobiło się naprawdę chłodno.
Zapytał - czy pójdziesz ze mną na kolację? – mówiliśmy już sobie po imieniu.

Zgodziłam się nie od razu. Z pewnym wahaniem. Tak wypada. Trzeba się przebrać. Spotkamy się na ulicy Morskiej. Wiedział gdzie mieszkam, znał ten dom.

Knajp było kilka,  to przecież miejscowość letniskowa. Smażalnia ryb? A nie. Odpada. Prowadził mnie do restauracji, takiej prawdziwej, bez samoobsługi. Z kelnerem, który podszedł, ale nie od razu. Miałam kłopot z wyborem dań, chciałam, żeby wypadło niezbyt drogo, skąd mogłam wiedzieć ile ma pieniędzy, sama za siebie nie zapłacę, stać mnie jedynie na bar mleczny. Zamówił wino.  Lubię wino. Schabowy? Proszę. Czemu nie? 

Mariusz wiedział jak się zachować, widocznie bywał w restauracji, a mimo to wydawał się onieśmielony. Pytał mnie jak to jest w Warszawie, co studiuję. Mówiłam, że filologię polską, bo na tym mnie nie zagnie. Nie pomyślałam nawet, że w czerwcu mogą być egzaminy, lecz nie był w tym zorientowany i ta wątpliwość, co tu robię, wcale nie przyszła mu do głowy.
- Czy mogłabyś się przenieść?
- Ale gdzie?
- A do Wrocławia.

Był czymś przejęty, zaaferowany. Udałam, że nie wiem o czym myśli, a przecież  było oczywiste, że mu zależy na mnie. Wino wypite do obiadu (schabowy i kapusta. A może i pieczarki, nie pamiętam) sprawiło, że byliśmy  rozmowni, rozluźnieni.

- Na razie mieszkam z rodzicami w bloku – rzeczowo mnie poinformował – ale należę do spółdzielni.

Ja z siostrą wynajmowałyśmy pokoik. Bez wody i kanalizacji. Nie, tego mu nie powiem. Byłam dyskretna, dlatego zaczął podejrzewać, że mam kochanka, albo męża. Teraz był czujny. Zadawał pytania podchwytliwe. Musiałam opowiedzieć mu o siostrze. Jest panną i pracuje w kadrach. Rodzice? Już nie żyją.  (mama żyje, lecz tego mu nie powiedziałam, bo mama po udarze jest sparaliżowana. We trzy w pokoju jest nam ciasno, ale emerytura mamy umożliwiła jego wynajęcie).

Chciał mi zaimponować najwyraźniej; chwalił się stanem swojego posiadania. Kupi malucha. Jest na liście. Lecz nie ma jeszcze prawa jazdy. Rzeczywiście, to było coś. Samochodami jeździłam jedynie autostopem i tylko tym służbowym w teren. Ale zdawałam sobie jasno sprawę, że nasza znajomość nie ma szans przetrwania. Liczyłam jedynie na spędzenie czasu, spacery, wspólne wylegiwanie się na piasku, pocałunki.

Wino zbliżało nas. Był czuły. Pochylił się w moją stronę i trzymał mnie za rękę. Miałam wypieki, czułam to. Od wina. Podobał mi się, ale nie aż tak. Po wyjściu z knajpy szliśmy objęci w stronę  Morskiej. Coś mówił, obiecywał. Byliśmy podnieceni. Opowiadał jak to u niego jest, jaką ma dobrą pracę. I czy nie chciałabym przyjechać do Wrocławia?
- Czy to możliwe?
- Ależ tak.

Byliśmy już przed domkiem, w którym wynajmowałam łóżko.
- Mogę wejść?

Nie widać było właścicielki, więc weszliśmy. Pokój był pusty, nikt się nie wprowadził.
- Nie zapalajmy światła – szepnął. Usiedliśmy na moim łóżku. Nie było innej możliwości, a za to łóżko zapłaciłam, było moje. Pieszczoty stały się namiętne i wkrótce trzeba było się rozebrać. A potem działo się to wszystko, co się na ogół zwykle dzieje. Nie wiem czemu, nie miałam z tego powodu satysfakcji, ale udałam, że tak jest.

Wyszedł przez okno w środku nocy.

Rano się zachmurzyło, jak to w czerwcu i było chłodniej. Plaża pusta. Gdzie go szukać? Nie umawialiśmy się, bo dla mnie było oczywiste, że się spotkamy znów na plaży. Postanowiłam wrócić po południu, pewno przyjdzie. Ale nie przyszedł tego dnia.

Potem widziałam ich z daleka. Całą gromadką szli wzdłuż brzegu. Już byli blisko. Wstałam. Podbiegnie do mnie. Ale nie, tak jakby mnie nie zauważył. Przeszli. Nie rozumiałam, co się stało.

Resztę urlopu spędziłam leżąc w słońcu, lub snując się po Międzywodziu. Tamci przenieśli się gdzieś dalej, plaża rozległa, w prawo, w lewo, wydaje się, że nie ma końca. Woda wciąż zimna.

Znów padało.

Spotkaliśmy się na ulicy. Miałam wyjechać następnego dnia. Zaczęłam z nim swobodną pogawędkę.
- Dlaczego się nie widujemy?

Wydawał się roztargniony, obojętny. Szybko traciłam pewność siebie, ale chciałam dowiedzieć się, dlaczego.
- Wyjeżdżam jutro – powiedziałam.
Teraz popatrzył jak gdyby z odrobiną żalu.
- Szkoda.
- Dlaczego mnie unikasz? Nie zechcesz nawet się pożegnać?
- Nie.
- Co się stało?

Rozglądał się niespokojnie, jakby nie mogąc zdecydować; powiedzieć, nie powiedzieć i  wreszcie  prawie krzyknął:       
- Bo zaciągnęłaś mnie do łóżka.  Bo zaciągnęłaś mnie do łóżka. Bo ja się chciałem żenić z tobą, ale ty jesteś zwykła dziwka.

Wróciłam z Międzywodzia opalona. Przede mną jeszcze całe lato, będzie się chodzić na glinianki. W biurze zrobiło się dość szaro, no i ten wstrętny zapach kurzu. Budynek niski, mroczny. Czym się zająć? Kierownik na urlopie.

Nuda.


portal LM, czerwiec 2013



MRÓZ

Wyjątkowo mroźny, grudniowy dzień. Wyskoczyłam do sklepu po dyskietkę komputerową. Był przedwczorajszy przeceniony chleb, prawie za darmo. Wzięłam dwa.
- Dla ptaków – powiedziałam.
Kiedy wróciłam, prosto w okno świeciło jaskrawe, zimowe słońce. Na firance poruszały się skrzydlate cienie.
Ten chleb jest rzeczywiście dla ptaków. Nie cały. Trochę dla nich, trochę dla mnie. Za oknem wszyscy moi stołownicy. Mazurki, trznadle, kosy… pani Kosowa cała w aksamitnych brązach. Sikorki. A jak się spieszą. W każdej chwili może przylecieć sójka i po chlebie. Co za ożywienie, co za krzątanina nad balustradą tarasu.

W starym domu wieszałam kromki tuż za oknem. Można  było siedząc w kuchni godzinami patrzeć na ptaki. Teraz też siedzę i patrzę, zanim nadejdzie zmierzch. Bo wtedy nagle znikają. Zostaje sama z pustą kartką papieru, ze stertą czasopism.
Ale nie czuje się samotna. I to nie tylko dlatego, że od niedawna chodzę na spotkania miejscowych poetów amatorów. Trafiłam tam przypadkiem i zmieniło to w pewnym sensie mój stosunek do samej siebie. Już nie myślę o sobie jak o kimś wyjątkowym, co wcale nie znaczy, że mam jakieś szczególne poczucie wspólnoty z tym towarzystwem. Ot, taka sobie zbieranina. Starzy i młodzi poeci, każdy tu może przyjść, czytają swoje wiersze. Zdenerwowani i podnieceni czytają zbyt cicho, zbyt szybko, zanim się zorientuję o co chodzi, już koniec.

Dzisiaj, na przykład. Roztrzęsiona z emocji staruszka, była nauczycielka. Czyta rymowany list do Ojca Świętego. Zamieścili w miejscowej gazecie. Wydrukowali, a więc sukces. Stąd ta emocja  i podniecenie.
Ale oto następna prezentacja. Nieco młodsza emerytka, nagrodzona za twórczość przez Urząd Miasta, czyta opowiadanie o sobie samej, dla niepoznaki napisane w trzeciej osobie. Całe życie po dzień dzisiejszy, pełna afirmacja. Szczęśliwe dzieciństwo, udana rodzina, wykształcenie zdobyte z trudem po godzinach pracy. W wolnych chwilach maluje kwiaty. Dni mijają w niczym nie zmąconej pogodzie ducha. To koniec opowiadania, przyjmuje gratulacje.

Potem wstaje pani obdarzona przez los bujną, czarną czupryną. Pewna siebie. Ona też odnalazła swoje miejsce na emeryturze. Wcześniej tego nie robiła, a teraz poezja przychodzi sama, szczególnie z rana, po przebudzeniu. Wydaje własnym kosztem tomiki wierszy. Jest tego pokaźny stosik.

Kolej na cichutkiego, byłego listonosza i pszczelarza amatora. Jego utwory starannie rymowane potykają się na nierównym rytmie.

Następnie młoda dziewczyna pisząca o nieszczęśliwej miłości. Wiersz za każdym razem króciutki, kilka słów, ale te kilka słów spada ołowianym ciężarem. Tak mi się wydaje. Wiersz mija zbyt szybko. Trudno się zorientować.

Wieczór się kończy. Jeszcze ja. A co mi tam. Napisałam, więc przeczytam. Jak po każdym występie słabe oklaski.

W szatni wszyscy mówią już tylko o mrozie. Nakładam płaszcz i myślę z przykrością, że obnażyłam się publicznie, pokazując swoje ułomności. Może niepotrzebnie. E tam. Nikt na to nie zwrócił uwagi.
Wychodzimy. Ale mróz.  Ja idę w prawo, a listonosz i emerytki w lewo. Rozstajemy się.
Po chwili przystaję i patrzę za siebie. Nie ma nikogo. To dziwne. Noc ich wessała. Rozpłynęli się bezcieleśnie.
No cóż. Mnie także za chwile wchłonie zimne, różowo błękitne światło ulicznych latarni.


portal LM, sierpień 2013




OWCE

Owce pasły się spokojnie w dolinie, a starzec chodził zwolna po zboczu i szukał miejsca na legowisko. Wreszcie usiadł. Ziemia była wilgotna, przez całą noc padał deszcz, z żółtych kwiatuszków irku zwisały jeszcze kropelki rosy. Starzec kręcił się niespokojnie. Obmacał dokładnie trawę wokół miejsca na którym usiadł, potem podwinął pod siebie poły szynela i znieruchomiał. Zaczęła ogarniać go senność.

Obudził się przejęty chłodem. Podniósł głowę. Owce pasły się niedaleko, deszcz nie padał, szynel jednak przesiąkł wilgocią i stary drżał. Rozejrzał się  niepewnie po wzgórzach, po niebie, postawił kołnierz płaszcza, zapiął guziki. W dolinie ktoś się poruszał.

To mała Wala Bork. Przyszła ze swoją kozą i teraz łaziła tu i tam zbierając kwiatuszki. Pastuch zawołał - Waaala - ale głos jego ugrzązł schrypnięty i nieswój. Skulił się jeszcze bardziej, wymacał ręką worek za sobą, wyjął z niego kawałek chleba, zaczął jeść, a worek zarzucił na plecy.

 

Wala chodziła po zboczu, wreszcie podeszła blisko i przystanęła patrząc jak stary je.

- Nie zimno ci? - zapytał pastuch.

- Nie. Tobie zimno?

- Uhm.

- Siedzisz w płaszczu jak w zimie - zdziwiła się - i jeszcze masz worek na plecach.

- To co?

- Nic. Nie masz już więcej chleba?

- Nie.

- Już zjadłeś?

Pastuch nie odpowiedział. Popatrzył na nią z ukosa i zanim odwrócił głowę mruknął coś niewyraźnie.

Wala kucnęła. Kolana przykryła spódnicą i grzebiąc palcami w piasku nuciła coś monotonnie. Starzec nie słuchał. Patrzył  przed siebie, gdzieś w przestrzeń, zapewne na owce. Wali się wydawało, że wyglądał teraz inaczej,  dziwnie. Wstała i chciała odejść.

Starzec poruszył się gwałtownie, powiedział:

- Zaczekaj.

- Czego chcesz?

Pastuch milczał. Pochylił się bardziej do przodu i dłonią przesuwał po połach płaszcza. Potem poruszył głową i patrząc w bok szepnął:

- Chodź tu, ogrzej starego.

- Gdzie ? - zapytała.

Starzec skrzywił się.

- Dam ci coś - powiedział niepewnie.

Wala znów przykucnęła. Głowę oparła na dłoni i przechyliła ją na bok.

- No?

- Co tam mówisz?

- Chcesz na cukierki?

- Chcę.

Starzec patrzył na Walę niepewny, nastroszony szarawą szczeciną.

- Chodź tu.

Wala zbliżyła się. Stary wyciągnął rękę. Wala krzyknęła, ale umilkła zaraz. Nie opierała się.

Potem przez kilka dni padał deszcz. Okryta płachtą poszła na wzgórza, ale starego nie było. Kiedy rozpogodziło się trochę, znalazła go. Siedział tam gdzie zawsze, pod krzewem na zboczu, a z pleców zwisał mu worek. Nie ruszał się. Pewno spał. Wala podeszła cicho i popatrzyła na niego. Starzec siedział skurczony, obrośnięty siwą szczeciną. Nie spał. Nie podniósł jednak głowy, kiedy Wala stanęła przed nim i nie poruszył się. Trąciła go lekko ręką.

- Idź precz - powiedział bezdźwięcznie.

Troszeczkę się odsunęła i stała z półotwartymi ustami, ale nie odchodziła. Czekała. Pastuch nic więcej nie mówił, patrzył gdzieś tylko poza nią, daleko na wzgórza. Spojrzała tam. Na co on patrzy? Nic tam nie było. Nawet owce się tam nie pasły.

- Józef!

Starzec nieznacznie się skrzywił i milczał, a więc Wala odeszła zwolna. Dla zabawy wybrała stromy kawałek zbocza. Zsuwała się  pochylona, rękami czepiając traw.

Po chwili pastuch rozejrzał się ostrożnie i nie zobaczył nikogo. Wstał ociężale, zszedł w dół i usiadł w krzakach, gdzie było zaciszniej.

 

portal LM, listopad 2013

 

 

AGENCJA

I

Mieszkanie ciotki, która wynajmowała mi kąt z łóżkiem, położone dogodnie w centrum, przyciągało wieczorem wszelkiego rodzaju ćmy, facetów, którzy nie lubią samotności. Jednak prawdziwe życie było w biurze, gdzie byłam referentem od reklamy. Dzisiaj, to by się nazywało copywriter, ale nie znano jeszcze tego słowa. A słowo agent brzmiało podejrzanie.

W biurze był Jerzy. Młody blondyn, kierownik działu. Szef. To nie był romans, tylko miłość. Gdy zostawaliśmy w biurze sami, siadałam mu na kolanach i całowaliśmy się. On był żonaty, ja samotna. No niezupełnie. Czasami, jak mówiłam, ktoś się trafił i wychodziłam wieczorami.

Agencja Agpol, to biuro dość niezwykłe w tamtych czasach, bo zajmowało się reklamą. Ale wyłącznie na Zachodzie. Reklamą central handlu. W tym celu każdy z nas dostawał  przydział dewiz i musiał wydać te pieniądze w odpowiednim czasie. Ja zamieściłam  reklamę statków Centromoru w gazecie codziennej w Ghanie. (To też Zachód). W ten sposób pozbyłam się dolarów, byłam wolna i mogłam czasem wyjść na miasto. Dość często wychodziłam z Jerzym. Pretekstem była zawsze jakaś ważna sprawa. Szliśmy objęci, przytuleni i mogliśmy powiedzieć sobie to, czego nie dało się powiedzieć w biurze. On opowiadał mi o żonie. Przecież dopiero się pobrali. Widziałam ją. Gdzie jej do mnie? Ubrana byłam biednie, ale modnie. I nie chowałam nóg pod biurkiem. Każdy z wchodzących do pokoju mężczyzn od razu zauważał, że nie nosiłam biustonosza.

Jerzy przychodził do mnie tuż po pracy, kiedy nie było ciotki, ani lokatorów. Żona w tym czasie stała w kolejce po zakupy. I wszystko działo się w pośpiechu.. Potem jechali pod Warszawę. Pokój był wyziębiony, więc szybko rozpalali w piecu. Musiała byś zazdrosna, bo opowiadał o mnie. Kiedyś przyszła specjalnie pod budynek, żeby mnie zobaczyć. A niech tam. W przefarbowanym, czarnym misiu, w kozaczkach (co z tego, ze już stare), byłam szykowna, zgrabna. Ona w płaszczyku z przeszłej już epoki i w czymś w rodzaju kapelusza. Kiedy odeszli w swoją stronę, musiałam jednak się obejrzeć. Zajęci teraz już wyłącznie sobą szybko odeszli w stronę stacji.

Czasem godziłam się na randki z kolegami z biura. Bo wszystko było lepsze niż to wyczekiwanie na Jerzego. Jerzy wziął ślub niedawno, wciąż jeszcze był tym podniecony i opowiadał mi co robił z żoną w domu po powrocie z pracy. Że gotowali razem obiad. Na szczęście na tym poprzestawał. Mówił, że nigdy o mnie nie przestaje myśleć, a jednak, było  dla mnie oczywiste; nie rozwiódł by się z żoną i nie ożenił ze mną.

Umawiałam się z dziennikarzem o nazwisku Wolski, który wrócił z placówki w Moskwie. Alkoholik. Ktoś go umieścił w naszym biurze, no i on się pętał. Kiedyś poszliśmy na prywatkę. Pewno upiliśmy się bardzo szybko, bo nie pamiętam co się działo Wiem tylko, że towarzystwo było eleganckie, ze sfer partyjnych lub rządowych, willa, przed willą samochody, a Wolski skombinował kluczyk.

Kradzionym samochodem jechaliśmy przez Warszawę w stronę Pragi i wcale się nie bałam, ruch wtedy nie był duży, a jednak milicjanci dopadli nas na Wiatracznej i kazali wysiąść. Nie wiem jak Wolski się usprawiedliwiał. Mnie milicjanci pozwolili odejść. Wolskiemu także nie groziła kara. Jak to załatwił – nie wiem. Spotkaliśmy się obydwoje w biurze następnego dnia, nikomu nic nie mówiąc o tym wydarzeniu.

Jerzy z trudem ukrywał zazdrość, a przecież moja zażyłość z Wolskim to nic wielkiego. Tylko odwet. Za to, że opowiadał mi o żonie. O tym pokurczu w filcowym kapeluszu. Z nią był bezpieczny. A mnie kochał. Kochał naprawdę. Siedzi przy swoim biurku tuż przy oknie, z ukosa oświetlony słońcem, niby coś robi, niby pisze, a przecież myśli tylko o tym, jak tu się dzisiaj pozbyć żony. Która kolejka będzie dłuższa; po papier, czy po cukier? Zostawi ją, a sam popędzi Bracką, potem Wiejską do mnie.

II

W agencji pojawili się goście z Ghany. Dwóch zażywnych facetów, na pewno nie starych jeszcze, w długich zielonych, haftowanych szatach i zielonych myckach. Pokoje zwiedzali po kolei, a u nas zatrzymali się trochę dłużej rozmawiając z Jerzym. On, jeden z nielicznych w biurze znał angielski i chyba dlatego został szefem. To była ważna delegacja z ministerstwa Ghany, więc potem wszyscy, Jerzy też, zamknęli się u dyrektora. Dopiero pod koniec pracy Jerzy powiedział mi z tajemniczą miną, że będzie bankiet dziś w hotelu.

Ubrałam się w obcisłą, czarną suknię mini, którą sama uszyłam niegdyś z aksamitu. Na nogach szpilki. Ale wieczorem mogło się ochłodzić, więc na to płaszczyk z ortalionu. Wydaje się, że wyglądałam nieźle. Kurczowo trzymałam się Jerzego.

Nasi dostojni goście z Ghany tym razem ubrani byli w garnitury.

Siedziałam cicho zawstydzona nieznajomością angielskiego i chyba nie budziłam zainteresowania, ale Jerzy zachowywał się dość nerwowo, co było zresztą zrozumiałe, bo miał do załatwienia jakąś sprawę. Jedzenie było niezłe, szwedzki stół, (czułam się skrępowana), koktajle, (jak to pić?). Wolskiego nie zaproszono bojąc się skandalu .

Obiecywałam sobie więcej po tym wydarzeniu, ale wydaje się, nic więcej już się nie miało zdarzyć. Wychodząc, podeszliśmy do tych z Ghany, a oni byli bardzo mili. Wtedy Jerzy powiedział do mnie cicho, że wyjdę ze wszystkimi, poczekam na ulicy, a kiedy nikogo już nie będzie – wrócę. Co mi szkodzi?

Tamci patrzyli wyczekująco, ale nie mieli wątpliwości. Wrócę. Wyszliśmy z Jerzym na ulicę, a on się usprawiedliwiał. Powiedział, że to ważna sprawa. Nic mi nie grozi. Posiedzę z nimi trochę, porozmawiam. Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Dlatego kiedy odszedł, stałam przez chwile na chodniku zupełnie zdezorientowana. A potem nagły strach. Za chwile może być za późno. Wiedziałam, co muszę zrobić. Umknąć  czym prędzej spod hotelu.

Zbliżałam się do Górnośląskiej kiedy za sobą usłyszałam kroki. Jerzy. Niczego mi nie wyjaśnił. To przecież nie był jego pomysł. Podobno zaraz wrócił po mnie. Mnie nie było. Tamci kręcili się zawiedzeni, więc ich przeprosił. Trudno.

A Jerzy był podniecony. Wyraźnie poczuł ulgę i był czuły. Całował mnie i tak objęci dotarliśmy do kamienicy.

Wejście było w głębokiej wnęce. Tam trzeba się było rozstać, ale Jerzy widocznie nie mógł. Nie od razu. Koniecznie musiał zrobić to. Dlatego ściągnął mi rajstopy. Broniłam się z obawy że ktoś nadejdzie nagle, ale nie. Było zupełnie pusto, a cała ta szamotanina i to co się po niej stało, raczej nie trwało długo. Było już późno. Spieszył się. Pobiegnie, złapie pociąg. Zdąży.

 

portal LM, grudzień 2013


 

 

CZAD

Zszedł ze schodków, skręcił w lewo, minął szopę a za nią kupę starych mebli  przykrytych spaczonymi drzwiami i zaczął obchód wzdłuż parkanu. Psy się rozbiegły, znały trasę. Przy płocie sterta desek a dalej boczna furtka. Za ogrodzeniem tylko las. Ta  furtka ułatwiała jego żonie dostanie się do lasu w poszukiwaniu drewna do piecyka. Pomyślał, że z jakiej racji ma jej to ułatwiać i  poczuł się skrzywdzony. Lekarz mu kazał chodzić  przez godzinę, więc chodził po ogrodzie, przy płocie, dookoła, potem alejką wzdłuż i wszerz. Spacer za ogród nie miał  sensu, bo nawet gdyby kogoś spotkał, nikt się do niego nie odezwie. Wiedział dlaczego. Dobrze wiedział. To wszystko dranie i złodzieje.

Mija kopczyki liści, które zgrabił. Będą tak sobie leżeć aż do wiosny, potem zarosną zielskiem. Lubił porządek w miejscach, które widać z drogi. To nic, że w krzakach leży pełno złomu i rupieci. Wszystko się kiedyś przyda. Czasami ona chodzi tam i szpera. Czegoś szuka. Ciekawe czego? Na ogół tego, czego szuka, nie znajduje. On widzi to przez okno.  Śledzi ją, jak tylko ona wyjdzie do ogrodu. Na próżno odciął ogrzewanie, bo jakoś dała sobie radę. Był tym zirytowany, bo poczuł się bezsilny. Ale na razie. Zobaczymy.

Kiedy podchodził do komórki w której miał wszystko czego potrzebował, coś jednak przyszło mu do głowy. Furtka. Poprzedni pomysł z kłódką i łańcuchem się nie sprawdził. Syn  przeciął łańcuch, kłódkę zabrał. Sklął syna, syn go sklął i furtka znów otwarta. Trzeba wymyślić coś innego.

Stanął, bo ona wyszła ze swojej części domu niosąc piłę. O proszę. Ciągnie kabel. Mógłby zabronić, a wtedy ona wrzaśnie, że to jej drewno i  jej dom. To jeszcze się okaże. Bo oni chcą go okraść, dlatego wciąż się zabezpiecza. Wszystko co mógł, to pozamykał, wszystko co znajdzie na podwórku chowa. Śledzi ją. Nawet kiedy ubrana w lepsze ciuchy jedzie do miasta. Po co jedzie? Czego tam szuka? Skąd pieniądze? 

Trzeba się zająć furtką. Wywlókł  spawarkę z szopy, ale czeka, aż ona zniesie drewno i wreszcie zniknie swojej części domu. Kiedy musi zrealizować jakiś plan nie lubi świadków, lubi zaskoczenie. Któreś z nich będzie chciało przejść przez furtkę. A tu nic z tego. Zaspawane.

Panoszą się do czasu. To co mu świta w głowie wymaga pracy i nakładów. Niewielkich, bo wszystko co potrzebne znalazł w komórce i na złomie. Kiedy się wreszcie z tym upora, dopiero wtedy się okaże się, kto tu jest prawowitym właścicielem.

Na dworze zimno, bo to jesień, ale u niego ciepło. U niej nie. Odciął jej ogrzewanie, bo chciała go okradać. Niby to miała pokryć koszty, lecz jego na to nie nabierze. Musiała wstawić  piecyk i wsadzić rurę do komina. Nie sama, syn to zrobił.  Znowu ten nagły przypływ nienawiści. Skąd może wiedzieć, czy to naprawdę jego syn?

Suka przylazła za nim i leży na fotelu. Śpi. Dwa psy zostały na werandzie. Grube, nażarte, ociężałe. Pomyślał o obiedzie. Jeszcze za wcześnie i nawet nie chce mu się jeść, jest podniecony tym, co zrobi. Musi poskładać to co skonstruował i wybić dziurę w ścianie przy kominie. Ostrożnie, jak najciszej. Obejrzał urządzenie. Nieduży wentylator elektryczny. Wyszedł na chwile na dwór, spojrzał w górę, dym nie leci, jeszcze nie rozpaliła w piecu. Dobrze jest. Szybko wybije dziurę w przewodzie kominowym i wstawi wentylator. Kabelek z wtyczką będzie gotów na odpowiedni moment. Jej piecyk z rurą  do komina  stoi na dole, w suterenie.

Po chwili był już gotów i szczelnie zamaskował otwór w ścianie. Teraz może sobie poleżeć, zobaczyć co tam w telewizji. Ma dużo czasu do wieczora. Wie, że cokolwiek pokazaliby w telewizorze na pewno zaśnie. Lecz nie ona. Ona nie sypia w ciągu dnia.

Zmierzch wkradł się nieoczekiwanie, kiedy otworzył oczy, było ciemno. Natychmiast poczuł głód i zabrał się do pitraszenia. Od kiedy zabronił jej gotować dla nich dwojga dobrze się odżywia. Polubił gotowanie. We własnej  kuchni i zupełnie sam. Nie potrzebuje tu nikogo. Kiedyś przychodził stary kumpel. Ale od kiedy nie popija, bo lekarz mu zabronił i nie kupuje nawet piwa, nawet ten stary  nie przychodzi.

Ile też ona wydaje na jedzenie? Zebrała pewnie niezłą sumkę kiedy byli razem. . A teraz syn coś nosi. Chodzi na skróty ze swojego domu przez las i furtkę. Koniec z tym. Do bramy przez osiedle dookoła płotu  nie będzie mu się chciało. Byłby się z tego pewno pośmiał, jednak zapomniał jak to jest, kiedy się człowiek śmieje. Ale ta myśl dodała mu energii. Wyszedł na dwór, dym leciał już z komina. Pali się u niej światło, widać ją, widać przez okno jak się krząta.

Zjadł obiad. Jarzyny, chude mięso. Zapewne jakiś instynkt, albo lekarz każe mu dbać o siebie. Teraz może  oglądać telewizję. Czekać. Już nie zaśnie. Przedtem nakarmi psy. Psy, jak psy. Ale kiedy się wydostaną przez  dziurę w ogrodzeniu, pobiegną gdzieś i znikną na pół dnia, przeżywa męki niepokoju, dlatego co dzień sprawdza płot. Mogą sobie przez siatkę poszczekać na przechodniów.

A jednak zasnął. Obudził się wieczorem. Już po dzienniku i po filmie. To znowu będzie długa  noc. Teraz poczeka.  A na co? Jeszcze nie wie. Znowu wyszedł i spojrzał w górę. W świetle księżyca widać strużkę dymu. W jej oknie ciemno. Więc już czas. Skurczył się w sobie. Już.  Wtyczka z kabelkiem od wentylatora w gniazdku. Ruszył i teraz będzie zasysał dym z komina. Tłoczył w dół. Przemyślał to i skonstruował jak potrzeba.

W nocy jak gdyby nie spał. Trochę kręciło mu się w głowie. Nie wie dlaczego. Wstał i wywietrzył, bo poczuł nikły zapach dymu. Widać podłoga nie jest szczelna. Był ciekaw, co ona na to powie.. ? Pochmurny ranek, coraz widniej Zaraz przyleci z awanturą. On tylko na to czeka. Czeka  długo. Cisza. Psy jakoś dziwnie zaniepokojone. Zwęszyły jeża? Niemożliwe.

portal LM, luty 2014

 

 

 

W NIEBYT


Powiedziałam jej, żeby się wyniosła. Dosłownie tak. Brutalnie. A to dlatego, że przez nią moje małżeństwo było zagrożone. Bo dla niej zdrada była czymś zwyczajnym i niby żartem, niby serio raiła mu to tą, to tamtą. Mojemu mężowi, znaczy się. 

Mieszkała z nami od pewnego czasu z konieczności. Nie miała się gdzie podziać po ciągłych przeprowadzkach,  zmianach  pracy. To trwało już od kilku lat, od czasu kiedy porzuciła męża. Nie tylko męża, również  dzieci. Mieszkała jakiś czas w Kraśniku dopóki nie umarło jej kolejne dziecko. Dziecko, które nie miało szansy na przeżycie. Wodogłowie. Ojcem dzieciaka był lokator, to z nim uciekła do Kraśnika, mężowi zostawiając tamtych troje. To prawda, mąż, który nie dawał jej spokoju, dziś  powiedzielibyśmy - molestował, miał również dziecko ze służącą. Czuła się wiec poniekąd  usprawiedliwiona. Tak myślała. A tak naprawdę była po prostu zakochana. Ten facet jednak szybko ją porzucił.

Kiedy urodził się kaleka była sama.

W Kraśniku znalazła pracę w zakładach przemysłowych, ale po śmierci dziecka zwolniła sie i przyjechała do mnie. Nie znałam wtedy jeszcze mojego obecnego męża, byłam sama, wynajmowałam pokój. Pracowałam. Miałam dwadzieścia lat, a ona o trzynaście więcej. Co mogłam zrobić? Siostra przecież. Jej mąż przez jakiś czas  nalegał na jej powrót. Ona nie chciała. Czemu? Nie wiem. A potem było już za późno; ich dzieci wychowywała jakaś inna.

Miałam maleńki pokój, było ciasno. Spałyśmy w jednym łóżku.  Tu też dostała pracę, bo w peerelu nie było z tym problemu. Problemem  było zdrowie. Nic wielkiego, plamy na płucach. Dostała miejsce w sanatorium . Przyznaję, odetchnęłam. Dość miałam krępującego towarzystwa, a ona tam robiła nowe znajomości. Pojawił się doktor Rybak. Gruźlik, mniej więcej po trzydziestce. Też chyba niezbyt ciężko chory.. Nie wiem co tam się działo w sanatorium, nigdy tam nie byłam, potem mi pokazała zdjęcia z potańcówki. Z Rybakiem w czułej pozie. Wydaje się, że traktowała go poważnie pomimo, że miał żonę. Obojgu im wycięto po kawałku płuca. Wrócili razem,  on przejazdem, a więc musiałam go ugościć. Myślałam, że jak kupię ser, to będzie elegancko, a zresztą kupić ser było najłatwiej, nawet bez kolejki. Rybak nie lubił sera, ser mu śmierdział. U niego na wsi sera się nie jada. Owszem biały, własnej roboty tak, ale żółtego nawet nie tknie. Kiełbasy nie ma? Nie, nie było.  Rybak wyjechał bez kolacji 

Postanowiła szukać pracy w domach wczasowych, w sanatoriach. To jej ustawi życie. Mieszkanie, wyżywienie. Rzeczywiście. Wkrótce dostała angaż w FWP jako księgowa zaopatrzeniowiec. I wyjechała do Jeleniej Góry..

Nasze kontakty były luźne, rzadkie. Wyszłam za mąż. Mieszkaliśmy z teściową, to był mój pierwszy własny dom, właściwie dom mojego męża  i układało nam  się nieźle. Wkrótce mieliśmy dziecko, syna.

Elżbieta, moja siostra, siostra przyrodnia, nie rodzona, zmieniała pracę dosyć często, a zmiana pracy bywała zwykle zmianą miejscowości. Pół roku, rok i nowy adres, zależnie od sezonu w FWP w tym albo innym domu. A może co innego? Być może była to konieczność? Wiedziałam, że gdziekolwiek była, z kimkolwiek zamieszkała zdarzało jej się  coś przywłaszczyć, zazwyczaj jakiś drobiazg, nic cennego. Mam po niej bardzo starą, lekko żółtawą  różę ze słoniowej kości.  Po przeprowadzce  pisała list o nowym miejscu pracy. List pełen entuzjazmu. Zapraszała. A gdzie tam! Jechać na koniec świata z dzieckiem? Syn chodził już do szkoły. Lecz w końcu się zdecydowałam. Tym razem była w Wiśle i miała wynajęły pokój, jak napisała, samodzielny. Z osobnym wejściem. Za domem zbocze góry. Nigdy nie byłam w górach! A więc jedziemy,  ja i syn.

Podróży nie pamiętam. Musiała być przesiadka, bo dojechaliśmy pekaesem,. Była na dworcu ona i jej nowy facet, o którym pisała w liście – narzeczony. Trudno, niech będzie. Pokój mieliśmy wspólny. Dwa łóżka. Ona z tym narzeczonym, a ja z dzieckiem. Była już wtedy po rozwodzie. O tamtych swoich dzieciach nie mówiła nigdy. Ja nie pytałam, nie wiem czemu. Było głupio, bo może zacznie płakać i co wtedy? Prawda, że nie mieściło się to w głowie, ale tak sobie ułożyła życie. Lubiła mężczyzn i  nie tylko seks. Po prostu się zakochiwała. Żal dzieci. Pewno tak. Podobno miała od nich wiadomości. Jakie? Czegoś się jednak dowiedziałam. Podobno  nie chciały jej widywać.

A jednak noce były krępujące. Na szczęście moje dziecko spało, a rano kiedy oni wychodzili, zostawaliśmy sami. Wciąż padał deszcz. Stroma i śliska ścieżka tuż za domem, droga na jakiś zalesiony szczyt, może pagórek, nie wiem. Wróciliśmy, bo tam był tylko las. Nic więcej. A więc do miasta, w dół. Miasto, jak miasto. Zapamiętałam, tylko basen. Pomimo mżawki ktoś się pluskał. Poszliśmy więc do tego domu wczasowego na obiad z tego, co zostało  w kuchni. Dawała mi do zrozumienia, że dla niej to  nie problem. Ma tu chody. Problemem, wydawało się, był ślub z tym niby narzeczonym, bo się nie rozwiódł. Wiedziałam, że się kłócą i sytuacja zaczęła być napięta. Nie traktowałam go jak szwagra. Budził odrazę, bo podobałam mu się, byłam młodsza. To było bardzo krępujące, nieprzyjemne. To jego podniecenie wieczorami. Na szczęście tylko trzy wieczory. Jeszcze  wycieczka następnego dnia. Ale to męka. Ślisko, stromo. Nigdzie nie widać horyzontu. Wszędzie góry. Trzeba by było  chyba iść i iść, ale nie miałam na to chęci, syn też nie. I ta mżawka. Zbieraliśmy się do powrotu. 

Potem długo nie było od niej wiadomości. Wreszcie, że szuka nowej pracy. Jakieś kłopoty z kręgosłupem. Depresja? Może. Tamten się zwinął. Znów jest sama. Przysłała fotografię z   innego domu wczasowego, siedzi na schodkach, z kimś rozmawia, a kto jej robi zdjęcie, nie wiem. Wygląda już na swoje lata, chociaż jak zawsze stara się być młoda. 

I nagle zapowiada przyjazd.

Miałam pracę w urzędzie miejskim, wtedy prezydium rady narodowej, był już osiemdziesiąty któryś rok. Ela zobowiązała się prowadzić dom, sprzątać, gotować obiad i tak dalej. Nie bardzo mnie to urządzało, ale co mogłam zrobić?  Miesiąc, dwa.. Powoli stawała się panią domu, no i zaczęły się te gadki z  mężem. O paniach. Ciągłe aluzje, ta czy tamta?  Jakieś namowy nie wiadomo na co. To właśnie wtedy powiedziałam -  wynoś się! Dałam jej kilka dni na wyprowadzkę po załatwieniu sobie czegoś do mieszkania.

Przeniosła się do koleżanki. Znalazła prace w rzeźni kurcząt. Nie miała do mnie żalu. Tak mi się wydawało.. Kto ją wie. Wygodniej było jej udawać, że wszystko jest w porządku. Było w porządku. Chyba tak. Płaciła za mieszkanie. Lecz osiem godzin  spędzonych w lodowatej hali nie wychodziło jej na zdrowie. Ale co robić, dobrze płacą. W dzieciństwie chorowała na krzywicę, ja tam nie wiem, bo prawie żeśmy się nie znały, miała coś jakby garb. Jednak wciąż jeszcze była dosyć sprawna, dawała sobie radę. I nadarzyła się okazja. W NRD potrzebowano pracowników w rzeźni drobiu. Zgłosiła się, pozałatwiała formalności, pojechała. No i dobrze. Można tam ładne rzeczy kupić.

Na pierwszy urlop przyjechała obsprawiona. W nowych kozaczkach, z nową torbą. Tylko że chyba jakaś inna. Była niskiego wzrostu w przeciwieństwie do mnie, a teraz jakby jeszcze mniejsza i wyglądała jak gdyby się zapadła. Mówiła że nie czuje się najlepiej, ale znów wyjechała po urlopie. Tym razem jednak wróciła znacznie szybciej. Poprzednie lokum było już nieaktualne, więc znowu zamieszkała z nami. Nie na długo, była naprawdę ciężko chora, o żadnej pracy już nie było mowy, lekarze, szpital. Była kaleką z postępującą chorobą kręgosłupa, ale zwierzyła mi się kiedyś, że musi mieć mężczyznę. To chyba przesądziło. To i renta. Znalazła w okolicy domek, wrośnięty w ziemię stary drewniak, była tam tylko jedna izba będąca jednocześnie kuchnią, wygódka na podwórzu, obok szopa, ale żyć można. Wynajęła.

Nie wiem czy pojawili się  mężczyźni, pewno tak. Słyszałam o kimś, kto przychodził do niej i chyba  nie na próżno. A ona miała zwyczaj żartować sobie z konkurenta. Oni to lubią, wolą to, niż sentymenty, wynurzenia. I zawsze miała papierosy, kawę. Kiedy zadomowiła się na dobre kupiła kilka kur i przygarnęła jakieś koty, potem znalazła na przystanku bezdomnego psa. To były już poważne obowiązki. Całymi dniami czytała kryminały, które wypożyczała z biblioteki. Znała sąsiadów, bliższych, dalszych. Odwiedzał  ją mój syn. Tak. Nastolatek lubił ciotkę, dobrze się czuł w jej towarzystwie. 

Był  u  niej również tego dnia. Przyszedł po szkole i czekał do wieczora. Jej nie było. Piec zimny, siedział w kurtce. Ściemniło się, to była jesień. Zamknął kury. Pies głodny, ale nie wiedział co mu dać. Wiec czekał. Potem zapytał właścicielkę, która mieszkała po sąsiedzku, gdzie ciotka może być. Sąsiadka nie wiedziała. A może pojechała kupić ziarno? Do miasta jeździ autobusem. Wieczorem jednak autobusu nie ma. Syn wrócił i powiedział nam, że ciotka gdzieś przepadła.

A ona wtedy już nie żyła.

Co parę dni jeździła  na bazarek. Tego dnia również.  I ktoś, jak zawsze pomógł jej wsiąść do autobusu, podał wózek. Do targowiska od przystanku było dość daleko, ale nie miało to znaczenia, lubiła być wśród ludzi, była wścibska. A w dzień targowy coś pewno  mogło się wydarzyć i rzeczywiście, coś się działo. W bocznej ulicy był sklep mięsny, a przed nim zawsze spory tłumek, a teraz tłumek dziwnie się rozproszył. Część ludzi pchała się do sklepu. Ktoś krzyczał
- Zaraz przyjedzie pogotowie!
To było coś. Postanowiła to zobaczyć. I tak musiała iść po kości, stanąć w kolejce do rzeźnika. Szła tam, skąd inni uciekali, ciekawa, co się mogło stać. Już była blisko. We wnętrzu sklepu zbity tłum, ludzie dawali jakieś znaki, a ona była na ulicy sama. O co chodzi? Ostatnim słowem jakie usłyszała było...

Wieczorem wiadomość jeszcze nie dotarła, ale rano wiedziano na osiedlu, że w mieście wybuchł gaz. Są ranni, ci co byli w sklepie. Gaz w sklepie? A nie, nie w sklepie, na ulicy. A Eli wciąż nie było. W osiedlu nie ma telefonu. Syn czeka w domku ciotki, ja do pracy. A w mieście nikt nic nie wie. Tylko że ktoś podobno zginął. Lecz nie wiadomo kto. Dygoczę. Nerwy. Radzą mi  dzwonić do szpitali. Dzwonię. Nie ma. Milicja też nic nie wie i pogotowie również nie. W szpitalu mówią, żeby dowiedzieć się w kostnicy.  

Jest tam. Jedziemy obydwoje, ja i mąż. Dziwnie wygięte, połamane nogi. Stoję.  Nie płaczę, nie wiem czemu. I tylko myślę z przerażeniem, czy żyła jeszcze, czy już nie, kiedy leżała sama  na ulicy wśród rozbitego szkła i gruzu.

Pogrzeb był na koszt państwa. Takie prawo, kiedy ktoś zginie z winy służb. Byliśmy my, sąsiedzi, niezbyt wielu, kilku starych znajomych i nikogo więcej. A przecież dopełniłam obowiązku. Szukałam ich adresu, telefonu. Znalazłam, zadzwoniłam. W domu była  ta ich przybrana matka i powiedziała, że powtórzy. Nikt nie przyjechał. Żadne z trojga dzieci. Dzieci? Nie, już nie dzieci. Już dorośli.

Kury oddaliśmy sąsiadom, koty znikły. Psa wzięliśmy do siebie.  Długo był z nami zanim zdechł. Ale niemrawy jakiś, smutny. 


portal LM, sierpień 2014

 

 

 

BRZYDKI CHŁOPIEC

Na plener do Jasienia przyjechałam z Kaliną z wydziału grafiki. Tym samym pociągiem przybyła duża grupa kolegów i koleżanek, ale my, jak zawsze , trzymałyśmy się osobno. Niektórzy od razu po przyjeździe zabrali się do malowania, Kalina poszła nad jezioro, a ja powędrowałam na wzniesienie skąd widać było pola pegeeru rozległe, jak gdyby nie mające końca. Wracając na kolację natknęłam się na kolegę. Siedział na kamieniu. Zerknęłam, co też on rysuje. No proszę, to były postacie ludzkie, ale jakieś dziwne. I pomyślałam; wariat, po co mu plener? Przyjrzałam się chłopcu. Brzydki. I jakiś inny od nas wszystkich. Młodszy.

Znajomość została zawarta jeszcze tego wieczoru przy ognisku. Ja i Kalina siedziałyśmy na uboczu tylko we dwie, a on się przyłączył. Podszedł, powiedział:

- Dobry wieczór – usiadł. Odpowiedziałam:

- Cześć.

I tak się zaczęło. Zapytał, czy nie przeszkadza. Skądże. Mimo brzydoty wydawał się interesujący. Chociaż rozmowa była dość banalna. Nie mogłam  skupić uwagi. Po drugiej stronie ogniska w swobodnej pozie bywalców siedzieli dwaj moi koledzy z  roku, którzy w pewien szczególny sposób nie byli mi obojętni. Kiedyś  próbowałam porozmawiać z nimi poważnie o sztuce, czy coś w tym rodzaju, ale oni nie wydawali się zainteresowani i nie podjęli tematu, jakby to, co mówię , było niestosowne. Więcej się do nich nie odezwałam. Ani oni do mnie.

Nowy znajomy miał na imię Piotr i dopiero w tym roku zdawał na uczelnię, a więc na plener przyjechał zapewne w drodze wyjątku. Przez kilka następnych dni spędzaliśmy czas we troje. Kalina jednak po paru dniach przestała nam towarzyszyć, dyskretna, a może po prostu znudzona, a więc, chcąc nie chcąc, to ja w końcu zostałam dziewczyną Piotra.

Przyznaję, czułam się skrępowana, bo on był gruby i nosił krótkie chłopięce spodnie, jak harcerz. To prawda – oczytany, lecz czy na pewno zdolny? Bo wciąż rysował ludziki w różnych sytuacjach. A tego się już nie robi. Przecież uczyli nas kapiści.

Chodziliśmy po pagórkach, leżeliśmy w miękkiej trawie. Pachniała macierzanka. Dotykał mnie i całował, lecz robił to niezręcznie.

Czasami schodziliśmy ku jezioru posiedzieć w pobliżu plaży. Podpatrywałam wtedy z uwagą starsze koleżanki i całe to eleganckie towarzystwo, które się tam zbierało. One w bikini, oni w slipkach. Byli wśród nich tamci dwaj, tępi aroganci z mojego roku. Miałam wrażenie, ze ktoś, kto by się zbliżył do tej gromadki, byłby na pewno intruzem. Ja bym się na to nie odważyła, a Piotr nie chciał. Pozostali uczestnicy pleneru także przyglądali się im z daleka. Do jednej z pięknych dziewczyn przyjeżdżał znany pisarz, o którym mówiono, że to narzeczony. Był narzeczonym, a jakże, pobrali się tej jesieni, ale na plenerze traktowałyśmy to z niedowierzaniem. Pisarz, mężczyzna taki sobie, niewysoki i zaczynał łysieć, ale sławny, a więc na pewno bogaty. Przyjeżdżał zwykle taksówką z pobliskiego miasta. By zakochany i ostentacyjnie to okazywał, a nam, mnie i Kalinie wydawało się to niesmaczne.

Piotr nigdy nie patrzył w tamtą stronę. Otoczenie go nie interesowało. Niewiele wiedziałam o nim, bo nie opowiadał o sobie. Coś tam o siostrze, że pracuje podczas wakacji i że powinien jej pomóc. Jego siostra studiuje biologię, czy coś takiego… nie słuchałam. Sama nie zdając sobie z tego sprawy obserwowałam zachłannie tamto towarzystwo. O czym też oni między sobą  tak swobodnie gwarzą? No i.. skąd wytrzasnęli te ubrania?

Któregoś dnia dyrekcja pegeeru, pożyczyła nam, to znaczy uczestnikom pleneru, ciężarówkę. Była wyposażona w ławki, ale bez plandeki. Zwykle służyła jako środek transportu zetempowcom, albo innym takim, których zwożono na czyn społeczny. Do żniw było jeszcze daleko, więc teraz my jechaliśmy na wycieczkę podrygując na wybojach i wystawiając twarze na wiatr. Ja pojechałam oczywiście z Piotrem. W mieście odłączyliśmy się od grupy, bo musiał znaleźć pocztę i zatelefonować do mamy. Miał pieniądze,  ja nie. To on nieproszony zafundował ciastko. Nie spiesząc się chodziliśmy po uliczkach. Wśród ruin natknęliśmy się na kościół, który przypominał gotyk. Kościół nieczynny , nieremontowany, ewangelicki zapewne. Wewnątrz było chłodno. Powiedziałam dowcipnie (tak mi się wydaje) że w zakamarkach tego kościoła czai się duch historii. Nie naszej, niemieckiej, ale zawsze. Kiedy tak wędrowałam sama z Piotrem i nikt z kolegów nas nie widział nie czułam się skrepowana jego wyglądem i było nam ze sobą dobrze.

Pewnego wieczoru doszło do zbliżenia, to znaczy do pocałunku i coś więcej, chociaż nie do końca. Nieporadne to było jakieś i jeśli chodzi o mnie bez satysfakcji. Zupełnie. Do miłości się nie nadawał , ale lubiłam jego towarzystwo. Onieśmieleni, prawie wcale nie rozmawialiśmy ze sobą na osobiste tematy. Przeważnie mówiliśmy o sztuce i literaturze.

W tym czasie nie rozstawałam się z niedawno wydaną Etyką Spinozy – miałam ją na plenerze. To była jedyna książka, jaką zabrałam ze sobą i właśnie czytałam część czwartą; "O niewoli ludzkiej, czyli o siłach afektów". Piotr też nosił pod pachą książkę. Nie pamiętam jaką. To na pewno nie była powieść, ale Spinozy czytać nie chciał.

Siedzieliśmy nad jeziorem, każde ze swoją książką, zabraną ot tak a ja, jak zawsze nie  mogłam oderwać wzroku od plaży, na której z taką swobodą baraszkowało tamto towarzystwo. Elegancik z mojego roku, ten o pomarszczonej twarzy zblazowanego Francuza, podrywał jedną z dziewczyn i chyba mu się udało. Pisarz i narzeczona leżeli za kępą trawy niby ukryci, ale niezupełnie. Obok nich rozłożyła się piękna Magda, a jej, jak zawsze towarzyszył chłopak nieco dziobaty, ale bardzo męski. Słychać było urywki rozmów, żartów niezrozumiałych dla mnie, może z powodu odległości. A może brzmiało to trochę tak, jakby posługiwali się jakimś szyfrem.

- Tych dwóch jest z mojego roku – powiedziałam.

Piotr nosił okulary. Być może obserwowanie na odległość sprawiało mu pewna trudność.

- Nie znam.

- A książkę tego pisarza znasz?

Znał. Na pewno. Wszyscy znali. Była o Powstaniu. AL., kanały, coś tam – ja jej nie czytałam. W czasie Powstania dziadek z babcią zginęli pod gruzami. Po wojnie nie było już żadnego rodzinnego  domu. Mama i ja mieszkałyśmy tu i tam. U różnych ciotek i u obcych. Kątem.

Piotrowi się nie zwierzałam , bo i po co? Powiedziałam, ze mieszkam na Mokotowie. I to była prawda. Okazało się, że on również. Musieliśmy się rozstać jeszcze przed końcem pleneru, bo dostał list od mamy z prośbą o szybki powrót. A więc przez parę dni, które nam zostały byliśmy nierozłączni i wyglądało na to, że stajemy się sobie bliscy. Kiedy wyjechał, poczułam nawet, że czegoś mi brakuje. Kalina zajęta sobą była już kimś obcym. Na szczęście wkrótce dostałam list od Piotra, bardzo czuły. Przepraszał, ze naraził mnie na samotność. Zobaczymy się lada dzień. Nawet wyznaczył datę i godzinę. Szóstego sierpnia o szóstej, w parku Dreszera, na ławce.

Kiedy wróciłam do Warszawy zauważyłam, że nieoczekiwanie zmieniła się moda. Teraz nosiło się spódnice na obfitych halkach. No cóż. Jedna pensja mamy powinna na to wystarczyć. Na ciuchach przed Dworcem Wschodnim udało mi się kupić bardzo szeroką, pikowaną spódnicę, która przy każdym, ruchu układała się niczym dzwon. Była podarta trochę, widocznie na Zachodzie nosiło się to od dawna. Szpilki kupiłam także. Co prawda zużyte nieco i ze sztucznej skóry.

W tym stroju, odmieniona, pewna siebie poszłam na spotkanie z Piotrem. On też wyglądał inaczej – o dziwo – jak mężczyzna. I tak też się zachowywał, surowo, poważnie. W parku Dreszera jest ograniczona przestrzeń, a więc postanowiliśmy przejść się po Łazienkach. Szliśmy Puławską rozmawiając. Zaskoczył mnie jego chłód, sparaliżował nas oboje – chłód spowodowany zapewne jego nieśmiałością. Ale ja czułam się z tym nienajlepiej. Nie zauważył nawet jak wyglądam. Coraz częściej i na coraz dłużej zapadało pomiędzy nami milczenie, szczególnie na Bagateli. Jakieś napięcie, oczekiwanie na coś? Czyżby na przekroczenie bramy? Chyba tak, bo kiedy weszliśmy do Łazienek odetchnęłam z ulgą. Zwolniliśmy kroku, zaczął mi opowiadać o tym, co robił w tym czasie , kiedy był u mamy. Ja mu nie powiedziałam (bo i po co) że czułam się osamotniona.

- Kiedy jestem sama, czuje się doskonale, mogę myśleć, tworzyć.

Piotr bardzo poważnie stwierdził, że nade wszystko sobie ceni niczym nie skrepowaną, osobistą wolność.

Pod koniec tego spaceru okazało się, że to było nasze jedyne spotkanie, przynajmniej w najbliższym czasie, bo następnego dnia wyjeżdża. Niedaleko. Na wieś.

Ale przez resztę wakacji pisał do mnie listy. Troskliwe, czułe listy pełne serdeczności, a ja zapominałam nawet, że pisze to brzydki chłopiec. W tych listach był plan na przyszłość, bo Piotr zaprosił mnie do swojego domu. Pretekst był oczywisty. Napisał mi, że urządzi koncert. Podobno ma nowe płyty i to nie będzie Presley.

Mieszkał na jednej z tych ulic na Mokotowie, przy których stały same wille. Wille prywatne. Właściciele, czy też użytkownicy byli uprzywilejowani i nie musieli obawiać się kwaterunku. Ta willa stała przy chodniku, ogród był gdzieś z tyłu. Wyglądała jak twierdza. Gładka ściana, okna wysoko i mocne wejściowe drzwi. Kiedy zadzwoniłam, te drzwi otworzyły się natychmiast. Piotr czekał i zachowywał się tak, jakby chciał mnie ukryć. Lecz się nie udało. Do holu, który był tak obszerny, że mógłby być równie dobrze salonem weszła matka. Nie spodziewałam się, że tak wygląda. Była szczupła i ubrana w coś, co musiało być dość kosztowne.

- Pozwól, ze ci przedstawię – powiedział Piotr do matki. Potem powiedział do mnie

-  Moja matka.

Zlustrowana jej bystrym wzrokiem weszłam do jego pokoju. A tam! O Boże. Pisarz i narzeczona. I to do tego z koleżanką. Poza krótkim "Cześć" gdy weszłam nie było w ich zachowaniu ani zdziwienia, ani aprobaty. Ale ja byłam rozczarowana. Nie będziemy sami? Piotr zwolna przerzucał płyty i rozmowa była tylko o tym. Pod ściana na stoliku stał gramofon bardzo dobry, drogi. Ktoś zadzwonił, trzasnęły drzwi. Sądząc z głośnej rozmowy i śmiechu nie był to nikt obcy. Do pokoju wkroczyła Magda, a z nią ten jej dziobaty, elegancki chłopak. Magda była ubrana w szarozieloną obcisłą suknię z dzianiny. Okazałam zainteresowanie.

- Ta suknia? To z Paryża – powiedziała Magda.

Spostrzegłam od pierwszej chwili, że Piotr był zażenowany. Czemu? Nie wyglądałam elegancko? A przecież mnie się wydawało, że jest wręcz przeciwnie. Ale on był spięty. Tamci, najwyraźniej zaprzyjaźnieni, zachowywali się swobodnie, choć rozmawiali półsłówkami (może ze względu na mnie?) Ja milczałam. Z dystansem, jakbym siedziała osobno usiłowałam dociec, co ich łączy. Mieszkali gdzieś w pobliżu, zapewne w tych eleganckich willach. A ich rodzice? Kim są? Dostojnicy partyjni? Jakże. Dyplomaci? Może.

Po skończonym koncercie – słuchaliśmy Beethovena – zdobyłam się na odwagę i powiedziałam:

- Pójdę.

Piotr nie mógł mnie odprowadzić, bo tamci zamierzali zostać. Głupstwo. Po chwili znalazłam się na ulicy zupełnie sama e chłodnym, jesiennym powietrzu i pomyślałam: "Nigdy".

Parę dni później, kiedy rozpoczął się rok akademicki, Piotra widziałam jedynie z daleka. W auli.

Ale nie minęło zbyt wiele czasu i miałam innego chłopca. Wszyscy mówili o nim, że wybitnie zdolny. Nosił wystrzępiony wojskowy szynel, pił wino i po pijanemu zachowywał się jak skończony wariat. Pod jego wpływem zarzuciłam lekturę Spinozy i zaczęłam czytać Bergsona Ewolucję twórczą. Ale to już opowiadanie całkiem innej bajki.

Piotr, podobno, legalnie wyjechał do Paryża.

Oglądałam niedawno w telewizji migawki z przeglądu filmów w Kazimierzu i w pewnej chwili usłyszałam nazwisko Piotra. Grażyna Torbicka zapowiadała z nim wywiad. Wiedziałam, że Piotr jest znanym filmowcem francuskim i byłam ciekawa jak wygląda. Człowiek na starość staje  się swoją własną karykaturą, na pewno okropnie brzydki. Ale… nie. Z Grażyną Torbicką rozmawiał starszy pan, pan o szlachetnym obliczu, skromny, świadomy tego, że jest wielkim i znanym artystą. Nawet dość przystojny.

 

portal LM, październik 2014



 

SZANSA

Stoję i czekam.  Ciemno już... Nie taka znów zupełna ciemność, bo tu i tam latarnia świeci i widać jakieś oświetlone okno. Ale to nie ratuje od uczucia beznadziei. Bo pekaesu już nie będzie. Stało tu jeszcze kilka osób, lecz większość z nich już się rozeszła. Z tych co zostali ten i ów wciąż jakby niezdecydowany. Może samochód jakiś? Ale gdzie tam. Mało kto na wsi ma samochód, a to jest szosa przelotowa przez Wólkę Mlądzką, Kołbiel, jeszcze dalej...  Najwyżej jakaś ciężarówka. I co ja mogę zrobić? Iść? W pantoflach na obcasach? W nocy?

Pójdę. Bo muszę.

Prawie płaczę. I po co było leźć do tego kina. Nikt nie zaczepił, nie zagadał. Dobiegłam do Śródmieścia  łapiąc pociąg. Z pociągu na autobus. No i stoję. Strach.  Szosa przede mną niczym otchłań. Już jestem sama? Tamci poszli? Być może złapią coś po drodze.

I na co czekam? Sama nie wiem.

A jednak ktoś się zatrzymuje. Samochód. Mały jakiś. Osobowy. Ktoś drzwi otwiera, zabłysło wewnątrz słabe światło, człowiek wychylił się, zapytał

- Podwieźć?

Chcę mu się przyjrzeć. Nic nie widzę. E… Kto by to nie był, wszystko jedno. Ktoś kto w tych czasach ma samochód nie jest na pewno byle kim. Lecz ten samochód taki sobie,  nie maluch, ani duży fiat. Tamten zagarnia coś z siedzenia,  jakieś rzeczy. Lampka się pali, Siadam z przodu i widzę że jest brudno. Stary grat. Ostrożnie zerkam, na mężczyznę. Nie gruby, ale chyba dość wysoki. Zajmuje dużo miejsca w samochodzie.

-  Pani daleko?

Mówię mu. Boję się, że nie będzie mu po drodze, ale nie. Jedzie tamtędy, tylko dalej. Jestem onieśmielona trochę, obcy człowiek i to właściciel samochodu. Chyba przygląda mi się, czuję to. Ruszamy.

Odezwać się, czy on coś powie?

- Nie było autobusu? - mówi.

Narzekam na komunikację w taki sposób, żeby domyślił się kim jestem, że nie ze wsi.

- Codziennie ten sam problem – mówię – przyjedzie, albo nie przyjedzie.

Patrzy przed siebie i teraz ja na niego mogę zerknąć z boku. Wydaje mi się nawet dość przystojny.

- A pani co? Studentka?

- Nie, nie. Pracuję w biurze

Chwila ciszy.

- Zawsze tak późno pani wraca?

- Byłam w kinie – mówię. Popatrzył na mnie

- Sama?

- Czemu nie? Lubię być sama.

Być może się uśmiecha. Nie uwierzył.

- A mąż?

Przyznam się, co mi szkodzi

- Nie mam męża.

Na pewno nie powinnam mu się zwierzać, ale tak mi się powiedziało, nie wiem czemu. Jestem spięta. To przecież obcy człowiek. Co z tego, że może nawet  sympatyczny, męski. Pewno zajęty. I tak za chwilę dojedziemy i trzeba będzie się pożegnać. Szkoda. Wtedy on pyta tak swobodnie i jakby od niechcenia, czy może mnie odwiedzić. Jestem tym zaskoczona, mówię

- Proszę bardzo – Wyjaśniam mu, że mieszkam z mamą.

- Tak?

Wygląda na zawiedzionego. A może mi się tylko zdaje. Teraz ja pytam gdzie on mieszka.

Mówi zdawkowo

- Trochę dalej.

Po chwili on, że może się spotkamy jeszcze. Nie wiem, co na to odpowiedzieć.

- Pewno tak.

I mówię niby żartem, że może kiedyś  na tej trasie znowu nie będzie autobusu.  Ale on co innego ma na myśli. Chciałby się spotkać gdzieś na mieście. A ja się zastanawiam. Cóż? Właściwie on mi się podoba, chociaż nie widzę go zbyt dobrze, bo tylko profil i to tylko wtedy, kiedy ktoś jedzie z naprzeciwka. Pytam się gdzie? I to jest błąd. Bo nie powinnam tak od razu. I to mnie onieśmiela.  On mówi, że na Emdeemie. Jutro. Teraz milczę, ociągam się. Niech sobie myśli, że się zastanawiam, że może nie mam czasu, albo już jestem umówiona z kimś. Nie trwa to długo. Mówię

– Dobrze.

I to jest coś, co nas już wiąże, dlatego rozmowa się nie klei. Zbliża się ta  miejscowość w której mieszkam. Nie trzeba mnie podwozić do samego domu, stoi przy szosie, niedaleko.

Zatrzymujemy się, żegnamy  – do jutra. Teraz już wiemy gdzie i kiedy. On chyba usiłuje mi się przyjrzeć, ja również widzę jego twarz, choć także niewyraźnie, w mroku. No cóż? Mężczyzna jak mężczyzna. Wydaje mi się dość przystojny.

Idę przed maską samochodu na drugą stronę szosy. On patrzy za mną. Idę tak, żeby mógł  mnie ocenić należycie. A on odjeżdża. Już go nie ma.

Do mamy mówię, że poznałam kogoś. Na razie to wystarczy. Żeby nie pomyślała sobie bóg wie co. Wie tylko, że to właściciel samochodu.

A potem, po kolacji zanim zasnę myślę co zrobić? Iść, czy nie iść?  Może i trochę głupia sprawa, bo jednak nieznajomy. Co za różnica? Nieznajomy. Każdy był kiedyś nieznajomym. Ale jest  jeszcze coś. Tak prosto z pracy? A makijaż? Trzeba się będzie lepiej ubrać. Zawsze ubieram się starannie, bo jestem starszym referentem, lecz to wymaga czegoś ekstra. Ktoś pewno w biurze powie - randka? A ja odpowiem - nie. A skądże. Bo im, tym w biurze wciąż się zdaje, że już powinnam być zamężna. Ale to nie jest takie proste. Nie powiem, czasami robię znajomości. Zwykle  przelotne. O zamążpójściu nigdy nie ma mowy. Bo wszystko niby się układa, zanim nie powiem im, że mieszkam z mamą, a mama jest kaleką. I zajmujemy tylko jeden  pokój u takich ludzi na wsi, bo to taniej. Wtedy przestają się interesować.

Może tym razem? Sama nie wiem.

Jest  wczesna jesień, ale szaro, mglisto. Mam czas, godzinę może więcej, wiec zamiast do kawiarni Niespodzianka idę posiedzieć gdzieś na ławce.  Plac Konstytucji. Na przystanku. Kręci się tutaj tyle ludzi, że nawet jeśli mnie zobaczy to nie pozna. A ja? Ja chyba się domyślę. Czas mija. I mija ta godzina na którą byliśmy umówieni. I wtedy widzę ten samochód. Przejeżdża Marszałkowską w stronę Alej. Ten sam, stary, a jakiej marki nie wiem, bo się nie znam. Iść do tej Niespodzianki nie ma po co. Posiedzę sobie jeszcze trochę i poczekam.

Jest!  Widzę go. To on, na pewno. Ale on jakby mnie nie dostrzegł. Nie poznaje. Idzie pod arkadami prosto do kawiarni. Niezły. Wysoki, elegancki, w dżinsach. Gdy znika w drzwiach, ja wstaję z ławki i mówię sobie; tylko bez pośpiechu. Wchodzę, rozglądam się. Mieliśmy spotkać się na antresoli, więc idę tam powoli, od niechcenia. Widzę go, siedzi w głębi,  sam, a wiec to on. Siądę na drugim końcu sali, niech podejdzie. Na razie zbliża się kelnerka. Mówię do niej

- Poproszę kawę

Potem co jakiś czas podnosząc filiżankę spoglądam  w tamtą stronę starając się uchwycić jego wzrok. On się rozgląda, ale mnie nie widzi. Po chwili, kiedy mi się zdaje, że patrzy na mnie zza dymu papierosa spuszczam głowę, a potem znowu zerkam. Rozgląda się, a wiec mnie nie poznaje. Co zrobić? Sama nie wiem.  Przecież nie wstanę, nie podejdę i nie powiem – czy my się znamy?. Nie wypada. A on, wydaje mi się czeka na coś, może na kogoś. Pewno na mnie. Muszę coś zaraz postanowić, żeby nie stracić takiej szansy, bo on mi się podoba.  Ale ostrożnie, żeby się nie skompromitować. A z głębi sali ktoś mi się przygląda. Szary jakiś, w pomiętym garniturze, pewno ze wsi. A tamten zbiera się do wyjścia . Płaci.

Człowiek w pomiętym garniturku także wstaje. I wtedy przychodzi mi do głowy, że może to nie tamten, tylko ten? Musiałam się pomylić. Szkoda. Więc siedzę z miną obojętną i czekam aż podejdzie do mnie, powie

- Czy my jesteśmy umówieni?

Lecz nic takiego się nie dzieje. Przechodzi obok milcząc pewny siebie chyba  z powodu tego  samochodu. Nijaki jakiś, szary. On to, czy nie on, sama nie wiem. Udaje, że mnie nie zna? Pewno tak. Nie musze wszystkim się podobać.  A może wcale go nie było?

Mam trochę czasu, siedzę sobie. Zdążę na przedostatni pekaes.

Wanda Szczypiorska


portal LM, styczeń 2015



INTRUZ

Ciocia Zosia kuca za krzaczkiem i w obecności  pana robi siusu. Ten pan jest mężem cioci Zosi. Ciocia niczego się nie wstydzi, to ja się trochę wstydzę za nią. Wracamy razem ze stacyjki, gdzie pożegnałam moją mamę. Jestem  „na odżywieniu” mówią ciotki, w domu podobno bywam głodna, bo mama ledwo wiąże koniec z końcem. Mama widać musiała na to przystać, przywiozła mnie na miesiąc albo dwa i zaraz wyjechała. Mam towarzyszyć dzieciom cioci Zosi, bawić się z nimi, opiekować, a ja nie umiem, nie chcę.

Zamiast pilnować dzieci cioci Zosi wolę myszkować w zakamarkach  parku, który otacza okazały pałac.

Nie jest to pałac wuja, ojca cioci, on  jest zaledwie tutaj dyrektorem  (mówią do niego; panie profesorze) i występuje w tle opowiadania. Opowiadania? Chyba nie, To co pamiętam składa się z migawek. Wuja zupełnie nie pamiętam,  był tylko bratem mojej zmarłej  babki. Za to pamiętam doskonale druga ciocię, Wandę. Widzę jak biegnie śmiejąc się po pałacowych schodach, a  za nią biegnie przyjaciółka. Wydaje mi się dziwna jakaś, męska. Ciocia malutka, tamta duża. Zajmują wspólnie  pałacowy pokój i tam znikają  po kolacji.

 

Mam osiem lat. Gdzie śpię i kto pilnuje żebym się umyła, nie wiem, pewno ta stara dama, żona wuja. W mojej pamięci nie ma po niej śladu. Mam przed oczami pusty pokój, a w nim wysokie pałacowe okna. I chyba czuję się tu obco.

Wszystko, co było dla mnie interesujące dzieje  się gdzieś na peryferiach  parku. W warzywniku? Tam pracowały praktykantki, tak nazywano uczennice szkoły, tej w której wuj był profesorem. Dziewczyny eleganckie i dorosłe. Nosiły zwiewne suknie w kwiatki. Pieliły grządki marchwi w rękawiczkach. To była marchew, wiem na pewno. Stałam i podziwiałam. I słuchałam, a o czym rozmawiały, nie wiem. W pałacu ich  nie było widać. Pewno mieszkały w oficynie.

Ciotkom sprawiałam nieustannie zawód. Milczek, który się szwęda nie wiadomo gdzie. W pewnym ustronnym miejscu wpadłam po kolana w szambo. Skąd się tam wzięło szambo i to płytkie, nie wiem. To było  gdzieś na skraju parku. Teraz myślę, że to na pewno nawóz pod tą marchew. Gdy to się stało byłam sama. A wokół cisza, pustka, chaszcze. Dobrnęłam jakoś do fontanny, to znaczy do zbiornika z wodą. Umyłam się jak mogłam. Niestarannie. Pamiętam tylko swoje nogi i sandały na pałacowych schodach. Ponieważ tylko to pamiętam, nogi i sandały, wiec jest zupełnie oczywiste, że zdaję sobie sprawę z sytuacji i z tego co mnie zaraz spotka. I nawet nie śmiem podnieść głowy.

Ładnie ubrane córki cioci Zosi  nie chcą mojego towarzystwa. Ja jestem starsza, wyrośnięta, co pewno nie jest bez znaczenia. Więc trochę im zazdroszczę. Za to poznałam nową koleżankę. Ci ludzie, których tu widuję, a mówią na to miejsce pegeer, zbierają drewno w parku, więc moja nowa koleżanka  zna wszystkie ścieżki, wszystkie przejścia.  Zawędrowałam za nią do czworaków, bo ona była właśnie stamtąd. Czworaki widywałam dotąd z pewnej odległości. Z okien pałacu wyglądały tak, jak gdyby w ziemię się zapadły. Drzwi były nisko, dachy płaskie, z kominów pełzły  strużki dymu. I ludzie  byli jacyś inni. Przy stole, przy obiedzie mówiono o nich; przesiedleńcy. Wiedziałam, byli biedni. Ja byłam biedna, mama też, zdawałam sobie z tego sprawę, ale to było co innego. Może i znałam słowo nędza, musiano go używać przy mnie. Teraz wiedziałam jak wygląda. Szarobrunatna. Nieżyczliwa. Patrzono na mnie, byłam obca.

Ciotki nie wiedzą o tej znajomości, która jak sądzę nie trwa długo. Kończy się przykrym incydentem. Odwiedzam nową koleżankę, ona mnie tu przyprowadziła. Długie i ciemne pomieszczenie, piętrowe łóżka, bure koce. Nic nie ma do zabawy. Stoję, rozglądam się. Na jednym  z łóżek siedzi staruch. Jest zarośnięty. Chyba brudny? Obdarty jakiś. Może chory? Trochę się boję, ale stoję, patrzę. On jakby mnie nie zauważył, ale nie. Poruszył się. Nie odwracając głowy dziwnym głosem mówi do mojej koleżanki:

- A nie mówiłem?  Nie sprowadzaj.

To pewno o mnie, jest mi wstyd, chce wyjść, lecz tylko kręcę się bezradnie. Bo nagle sobie uświadamiam i mimo że mam osiem lat zapamiętałam to na zawsze. Czasami bywa się niepożądanym gościem.

 

portal LM, lipiec 2015

 

 

 

LAS

Jest nas tu tylko  trzy; ja, mama i babunia, a wokół las i las, bo mamie pozwolono mieszkać na plebanii, a mnie się wydawało, (byłam  dzieckiem) że w samym środku lasu. Nikt inny tu nie mieszkał  i  nawet nie wiem gdzie był kościół, być może wcale go nie było, nie było też żadnego księdza. Plebania była poniemiecka, a mama miała uczyć w szkole. Szkoła nie była dla mnie jeszcze niczym interesującym, mnie intrygował las. Był gęsty, mroczny i liściasty. Dla mamy stał się darem losu, bo w lesie były grzyby, mnóstwo grzybów, całe połacie grzybów  rozmaitych, a w domu, czyli na plebanii tylko kartofle od mieszkańców wsi. Czasem mieszkańcy przynosili mleko.

Początek lipca. Jadłyśmy co dzień gotowane grzyby do tego placki na oleju.

 

Przywieźli nas tu  furką, najpierw szosą, a potem drogą stromą i piaszczystą do tego mrocznego niby domu, który jak mogło się wydawać  stoi w środku lasu. Ale być może las się wdarł, kiedy nie było tu nikogo? Wieś jest za lasem. I uprawne pola. Mama mówi, że oprócz grzybów w lesie  trzeba na polach poszukać czegoś  do zjedzenia, ale ostrożnie,  w tajemnicy. Pamiętam, po Powstaniu mieszkałyśmy na strychu u jakiegoś chłopa. Mama nie miała już pierścionków i zegarka, nic już nie miała do sprzedania, byłyśmy głodne, ja i babcia. Mama kradła pszenicę temu chłopu i gotowała na piecyku.

Wyszłyśmy z lasu powolutku, bo babcia miała opuchnięte nogi i w ogóle była chora, nie chciała jednak zostać sama na plebanii. Daleko widać było wieś. A mama kiedyś już tam była, to znaczy na wsi była, żeby załatwić formalności, a potem ktoś nam przyniósł kosz kartofli, mleko w butelce, olej. Pola  tylko gdzie niegdzie zaorane. Tu i tam jakieś krzaki, jary. Wieś skryła się za pagórkiem i teraz nikt nas nie zobaczy. Idziemy miedzą. Przed nami  cały zagon grochu, ale splątany jakiś, małe strączki, babunia mówi że to wyka. Skąd wie? To nic, bo mnie smakuje na surowo. A mama zbiera strączki do koszyka, co chwilę jednak się rozgląda. Jesteśmy same. Nikt nie widzi.

Mieszkamy na tych wzgórzach, bo mama chce być blisko grobu taty, w miejscu gdzie poległ, a jednak to nie było tu, nie po niemieckiej stronie. To nie te wzgórza, inny las, niby w tej samej okolicy, ale dość daleko, więc mama tego grobu nie odwiedza. Tatę znam z opowiadań i ze zdjęć, tych które cudem ocalały. Podobno  zginął śmiercią bohatera. Był piękny, mądry, dobry. Gdyby żył byłoby więcej czegoś do zjedzenia. Prawdziwy dom. I żadna z nas by się nie bała, a teraz się boimy. Ja chyba jednak nie tak bardzo. Chodzę  po lesie z mamą, zbieram grzyby. Widuje się żołnierzy. Nie naszych. Rosyjskich, mówi babcia, ale ani babunia ani mama nie są tym zaniepokojone. Przeciwnie. Odnoszą się przyjaźnie do żołnierzy. Obydwie rozmawiają z nimi po rosyjsku. A oni zaglądają na plebanię i znikają. Mają gdzieś swoje własne sprawy. Ale nie wszyscy, bo jeden, młody, jasnowłosy, porucznik  mówi  babcia, wydaje mi się, przesiaduje dłużej. Widzę, że mama jest zadowolona, a on się śmieje patrząc na nią, ale cichutko jakoś i nieśmiało.

Jednak ten las i ta plebania, to nie jest cel naszej wędrówki. Przenoszą mamę w inne miejsce, do starej poniemieckiej szkoły gdzie jest mieszkanie dla nauczycieli i dużo więcej miejsca do zabawy. Jest strych, na strychu stosy książek. Babunia nie zna niemieckiego i dla niej są bezużyteczne - mówi, ale ja lubię się książkami bawić.

Ta dziwna szkoła stoi na uboczu, tuż za nią jest pagórek, a na pagórku poniemiecki cmentarz, którego nikt już nie odwiedza tylko ja, bo ja tu przesiaduję. Zmarli mnie jednak nie obchodzą. Są tylko kopczykami ziemi. Najbardziej mi się podobają ozdobne  ogrodzenia wokół grobów  z furtką przez którą wchodzę do środka... I to jest to! Mój wymarzony dom dla lalek i ogródek.


portal LM, sierpień 2015

 

 

EXODUS

Słyszą huk ognia, trzask palącego się za nimi domu, a one leżą w kartoflisku. Inne domy płonęły również, ale głosy, krzyki były stłumione. Tam byli przecież Niemcy i coś się działo, coś strasznego. Leżały nieruchomo, dziecko też, nie odważyłyby się podnieść głowy. Udało im się uciec jakimś cudem, zrządzeniem losu chyba, zabrały nawet kołdrę i poduszkę, a także dokumenty, bo ten ich domek był ostatni, może pierwszy licząc od strony lasu i nieco na uboczu, a więc wiedziały co sie dzieje. Dom wynajęty był na lipiec. W sierpniu nie było już powrotu.

Z daleka widać było łunę nad Warszawą. Jeszcze pod koniec lipca dziadek ich odwiedził, a potem wracał w tamtą stronę. W stronę Warszawy. Wtedy widziały go po raz ostatni, nie wiedząc jeszcze o tym, a mimo to jak gdyby przeczuwały, bo stały i patrzyły za nim dopóki nie znikł gdzieś daleko. Dziewczynka zapamięta to na całe życie. Dziadka,  jak się odwraca, macha ręką,  raz, drugi, trzeci, a potem już go nie ma. Wydawał jej się jakiś inny, niecodzienny, ubrany w spodnie pumpy i narciarskie buty. Nigdy go więcej nie zobaczy.

 

Leżały w kartoflisku nieruchomo, Maria i matka Marii sparaliżowane strachem, a dziecko się nie bało, a może tego nie pamięta? Pamięta tylko zapach ziemi i to że leży w kartoflisku. Matka na wyciągniecie ręki, a babka  dalej, niewidoczna. Słychać krzyki, strzały, warkot odjeżdżających samochodów i zapada cisza. A jednak minie sporo czasu zanim ośmielą się poruszyć. Domu już nie ma, komin tylko sterczy. Coś się dopala. Cisza. Potem okaże się że oprócz nich jest jeszcze tamtych dwoje, ona i on. Też przeleżeli  w kartoflisku. Tamci nie wiedzą co się stało i one też nie wiedzą. Nie ma nikogo. Wieś jest pusta.

Kiedy podeszły do pogorzeliska było już dobrze po południu, bo wszystko to zaczęło się o świcie. Z domu pozostał tylko komin, piec kuchenny i osmolone garnki, a na jabłonce upieczone jabłka. Nie ma już ani jednego domu we wsi, a one przecież muszą  spędzić jakoś noc. Wydaje im się że na skraju lasu jest bezpieczniej. Tamtych dwoje uciekinierów też tak myśli, wchodzą na rozłożystą sosnę, bo  zdaje im się, że będą niewidoczni z dołu. Pod lasem jest głęboki suchy rów, Maria rozkłada kołdrę w rowie. Czuje determinację, rozpacz, a nie strach. Jest jakieś jutro, coś musi przecież postanowić, uciekać, ale gdzie? Trzeba przeczekać noc. Kulą się obok siebie na dnie rowu lecz nawet nie próbują zasnąć. To co dziewczynka zapamięta i co kojarzyć jej się będzie zawsze z ogniem, strachem, nocą spędzoną w tym wilgotnym rowie, to komary.

O świcie tamci dwoje, którzy spędzili noc na sośnie odchodzą w swoja stronę, a one musza przejść przez las. Za lasem gdzieś są inne podwarszawskie wsie, tory kolejki do Podkowy Leśnej, gdzie ktoś udzieli im pomocy, bo tam się schronił wuj z rodziną. Przez las, wydaje im się, będzie najbezpieczniej. W lesie było AK. Kiedyś powstańczy oddział gotował na podwórku zupę w kotle. Są głodne, ale nic nie ma do jedzenia. Lasu nie znają. Lato to nie był odpowiedni czas na  wałęsanie się po lesie, gdzieś tam stacjonowało NSZ, ludzie mówili o tym z niepokojem. Ścieżka prowadzi przez głęboki jar, ale donikąd, kończy się na wysokim wyrobisku. Trzeba wyjść z jaru iść na ślepo. Trochę na zachód trochę na południe. Babka jest chora, nie ma sił, ale nie mówi o tym, idzie. Idą przez gęste chaszcze, tak bezpieczniej, bo Niemcy pewno będą szukać tych, którzy zdołali uciec ze wsi. Tak. I to się dzieje. Słychać szczekanie psów. Jeszcze daleko, ale być może idą tyralierą? Wiec Maria musi wepchnąć obie w krzaki, przykryć liśćmi, bo nic innego nie ma, sama się chowa obok, tobołek z kołdrą też upycha. Leżą. Tamci są coraz bliżej, bliżej,  słychać już na wyschniętej ściółce szelest kroków.

Dziewczynka widzi buty, widzi psa, wydaje się że żołnierz jest tuż, tuż, lecz on ich jakby nie dostrzega. Kiedyś pomyśli sobie o nim, że może nie chciał ich zobaczyć, co można wiedzieć o człowieku? Niemcy przechodzą, cichnie szelest  kroków, a one leżą i czekają. Wrócą, nie wrócą? Chyba nie. Wreszcie podnoszą się ostrożnie, idą dalej. Gdzieś przecież musi być brzeg lasu. Nie były w lesie same. To tu, to tam ktoś się przemyka, jacyś ludzie, równie jak one zdezorientowani.

A potem las się kończy, jest ściernisko, dalej chałupy, gospodarze. Wiedzą już o spaleniu wsi. Podobno kara za AK, tak mówią. Maria nie prosi o nic do zjedzenia, nie potrafi. W jednej z chałup mają na sprzedaż chleb, nie za pieniądze, za pierścionek. Maria zdejmuje z palca ten z szafirem, zostały jeszcze dwa. Chleb jakiś dziwny, szary w czarne cętki. Ktoś mówi; z trocin. Ale smaczny. Krąży pogłoska, że  w sąsiedniej wsi  jest jadłodajnia RGO. To dość daleko, to kawałek drogi.

Stara kobieta idzie z trudem, Maria nie może pomóc, niesie tobołek z kołdrą, niesie małą. Wydaje się, że trwa to bardzo długo, a przecież to dopiero  przedpołudnie. Maria spogląda na zegarek. Kiedyś dostała go od męża. Złoty, grawerowany, cenny. Dobrze że miała go na ręku. Jest jedenasta, Nie wiadomo, czy dojdą do Podkowy Leśnej jeszcze dziś. Ludzie mówią, że to  trzydzieści kilometrów. Po drodze jest  miejscowość letniskowa, gdzie urządzono jadłodajnię.  Muszą tam dotrzeć i coś zjeść. To dawna szkoła, w sali porozstawiane stoły  obok kuchnia. Dostają zupę z dyni, bardzo smaczną, wydaje się najlepszą jaką kiedykolwiek jadły. Ale czy będą miały siłę dalej iść? Babka mówi, że nie da rady, a Maria jest bezradna. Rozmawia z tym i owym, ci ludzie jakby są bez twarzy, obojętni. Ale pogłoski się rozchodzą. Podobno jest tu taki chłop, gotowy podwieźć ich furmanką. Musi się zebrać więcej osób. I oczywiście nie za darmo. Pieniędzy nie chce, woli  kosztowności. Maria idzie z nim porozmawiać, może się za pierścionek uda, ale nie. Tamten pierścionka nie chce, to za mało za trzy osoby. Widzi złoty zegarek. Za zegarek, tak. Ale zapłatę chce od razu, zostawi żonie, bo przecież nigdy nie wiadomo, czy nie rozwalą ich po drodze. Maria daje zegarek chłopu. Ostatnią rzecz jaka została jej po mężu.

Z woźnicą pertraktuje kilka osób, ci, którzy jeszcze coś tam mają. Wreszcie ładują się i moszczą, wyruszą późnym popołudniem,  będą jechali nocą, tak bezpieczniej. Wóz na drewnianych kołach jest nieduży, deski, tobołki, kilka kobiet, starców. Ciągnie go jeden koń. Podobno musza skręcić w boczną drogę, wiec podskakują na wybojach. Siedzieć na deskach niewygodnie, ale jadą. Na drogę jest bochenek chleba wytargowany za pierścionek. Mają co jeść zanim odnajdą szwagra. Bo szwagier przed powstaniem  coś przeczuwał albo wiedział, wynajął w lecie  stryszek na wsi gdzieś w okolicy tej Podkowy Leśnej  i chyba  jest tam jeszcze z żoną i teściową. Miały od niego wiadomości.

Ta podróż  nocą nie pozostaje im w pamięci. Chwilami chyba drzemią na siedząco. Boją się myśleć o czymkolwiek, bo myśleć można tylko o najgorszym. Maria się zastanawia  jak ukroi chleb nie mając noża. Pytać nie będzie, kto ma nóż, chlebem się przecież nie podzielą z nikim. Świta. Wkrótce okaże się, że dalej już nie jadą. Chłop boi się i koń zmęczony  nie da rady. Podkowa Leśna niedaleko. Brwinów też, więc złażą z wozu po kolei. Maria bezradna, zrozpaczona, nie wie gdzie są. Muszą iść dalej same. Dadzą radę. Bagaż to tylko kołdra i poduszka. Mają na sobie ciepłe płaszcze, które zdążyły chwycić wybiegając z domu. Mijają jakieś gospodarstwo. Ktoś już nie śpi, wychodzi z wiadrem na dwór. Maria mówi niegłośno

- Proszę pani.

Kobieta nie jest zaskoczona

- Co tam?

- Czy do Żółwina tędy? – pyta Maria

- Za lasem – mówi tamta wykonując niewyraźny gest. Maria prosi o wodę. Kobieta  niezdecydowana, wreszcie wynosi wyszczerbiony kubek, idą do studni, piją wodę z wiadra.

Uczucie ulgi, a więc są blisko. Na miejscu znajdą szwagra. Pewno porobił znajomości. Umiał poradzić sobie w każdej sytuacji. Rzadki sosnowy las, piaszczysta droga, wydaje się, że lżej się będzie szło pomimo  niepewności, co ich czeka. A jeśli tam nikogo nie ma, to co wtedy? Las jakby nie miał końca. Wreszcie jest prześwit, widać wieś.

W domu, którego numer znały z listu (to niby wieś, ale jak gdyby jeszcze miasto) Maria pyta kobiety która stoi w drzwiach, czy mieszka tu pan S…

- Panie Stasiuuu – krzyczy kobieta

- Już idę,  schodzę – słyszą męski glos

Szwagier jest zaskoczony i wzruszony. A więc przeżyły. Lecz czy się cieszy, czy się boi? Nie wiadomo. Prowadzi ich na górę. Mieszkają w klitce. Nieźle nawet. On, żona i  teściowa, dziecko. Witają się i płaczą. I co teraz? Teściowa widać zaniepokojona. Maria wie... Będą ciężarem dla rodziny.

 

portal LM, wrzesień 2015




NIEDOKOŃCZONA

Ja i mama zebrałyśmy cały swój dobytek, sprzedałyśmy stół, jedyny przedmiot, który nadawał się do sprzedaży i ze skromną walizką, no - może dwiema, rozpoczęłyśmy przeprowadzkę w nieznane – do Warszawy. Pamiętam scenę pełną nostalgii i nieruchomą, jak zdjęcie: peron na dworcu w Gdyni i siebie stojącą na peronie, w czarnej, wytartej, męskiej dyplomatce.

Nowe życie na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych zaczęło się w pierwszych dniach października od ogólnego zebrania ZMP. To wydarzenie pamiętam wyjątkowo dobrze, bo oczarował mnie wtedy Władek H.  Stojąc na trybunie wygłaszał referat ideologiczny, błyskotliwie, inteligentnie, z głowy. Używał modnych powiedzonek, które ja, przybyła z prowincji, uznałam za oryginalne.

Mój podziw musiał być widoczny. Nie zdając sobie z tego sprawy, prawdopodobnie wyrażałam go całą sobą. Władek schodząc z mównicy zauważył to i docenił. I jeszcze tego samego dnia zaczepił mnie na dziedzińcu. Zaczęliśmy się spotykać, z pozoru całkiem dobrze dobrana para. Bo Władek był równie biedny, jak ja i wyglądaliśmy tak samo nędznie.

 

Pierwsze miesiące na drugim roku studiów mają w mojej pamięci bury kolor deszczowej i zimnej jesieni. Pozostał tylko ogólny, niewyraźny obraz. W pracowni trudno było z kimkolwiek nawiązać kontakt. Jeśli chodzi o przynależność do ZMP, to skończyła się nie wiadomo kiedy, sama przez się. Jeszcze nie formalnie, ale faktycznie - na pewno. To, co absorbowało przez tyle lat, nie miało teraz żadnych następstw. Władek był aktywistą, przewodniczącym, czy kimś takim i nie mógł, albo i nie chciał skończyć z tym, przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ja natomiast od razu odzyskałam wolność w postaci absolutnej obojętności. To nie było trudne. W liceum uważano mnie za niepełnowartościowego członka organizacji, bo nie zabierałam głosu i przejawiałam znikomą aktywność. Nie byłam kontestatorem, nigdy mi to nawet nie przyszło do głowy, robiłam wrażenie kontestatora tylko z powodu nieśmiałości. W Gdańsku, na pierwszym roku studiów, czołówka zetempowska z liceum straciła cały swój autorytet. Poszarzeli, stali się mniej widoczni, zajęli się sztuką - no i dobrze. Wydaje mi się, że Władek też traktował swoją funkcje w ZMP czysto formalnie. Tak czy owak, unikał na ten temat rozmów.

Przekonałam się wkrótce, co było dla niego naprawdę ważne. Rysował Madonny z dzieciątkiem, tytułując te dzieła „Macierzyństwo”. Widziałam te rysunki, kiedy wstąpiliśmy po coś do mieszkania, w którym wynajmował łóżko. W mieszkaniu byli jeszcze inni lokatorzy, wielu ich było i unosił się specyficzny, nieprzyjemny zapach, którym Władek również był przesiąknięty. Rysował Madonny siedząc na łóżku i przechowywał te rysunki w pudłach. W Akademii, na swoim wydziale był uznaną znakomitością i należało się spodziewać, że będzie wielki.

Był ode mnie starszy, wiecznie czymś zaabsorbowany i nasze spotkania, niezależnie od mojej woli, stawały się coraz rzadsze. Zimowa plucha zrobiła się jeszcze bardziej nieprzyjemna, a my, kuląc się w naszych płaszczach, niby to chodziliśmy ze sobą nadal, ale bez większego zaangażowania raczej, ot tak sobie, po koleżeńsku. Okazało się z biegiem czasu, że mieliśmy zbyt mało spraw, przekonań, gustów naprawdę wspólnych. I coś jeszcze nas dzieliło, coś w czym nie umiałam współuczestniczyć w pełni, chociaż starałam się, jak mogłam, żeby mu pod tym względem sprostać. To jego miłość do muzyki. Chodziliśmy na Uniwersytet, bo tam można było wysłuchać koncertów muzyki mechanicznej, połączonych z prelekcją. Tak to się nazywało - muzyka mechaniczna, ale chodziło o Beethovena i Mozarta. Publiczność stanowili głównie studenci Akademii. Siedziałam razem z innymi słuchaczami skupionymi wokół gramofonu - onieśmielona, ale pełna najlepszych chęci, czując, że moja fascynacja Władkiem zaczyna z wolna ustępować miejsca uczuciu obcości. Było tak, jak byśmy zeszli się w jednym punkcie idąc z dwóch różnych stron. Z innego środowiska i po przeczytaniu nie tych samych książek. Doszliśmy do tego punktu i zaczęliśmy się mijać z wolna. Ale Requiem i 9 Symfonia mogły nas przecież połączyć. Niestety. Nie byłam zbyt muzykalna. Podczas koncertów patrzyłam ukradkiem na twarz Władka, nieobecną, zaczerwienioną, z oczami błyszczącymi, obcą. W jego oczach była wyłącznie miłość do Mozarta.

Po koncercie lekko oszołomiony, ale w widoczny sposób podniesiony na duchu, odprowadzał mnie na stację kolei podmiejskiej, którą dojeżdżałam do miejscowości podwarszawskiej. Staliśmy blisko siebie na peronie i czekaliśmy na czas odjazdu mojego pociągu. Stąd rozeszliśmy się pewnego wieczoru na zawsze, chociaż oczywiście widywaliśmy się przelotnie. Wiedziałam, co się z nim dzieje, trudno było tego nie wiedzieć - był sławny, a jego sztuka zanurzała się coraz bardziej w mistyczne głębie. W tym czasie ja należałam do klubu filmowego „Po prostu” i zajmowałam się czymś zupełnie innym.

Być może, nie jestem muzykalna, ale dźwięki płynące z gramofonu, otaczały mnie i przenikały, zatrzymywały w sobie emocje, a wszystko, co działo się wtedy wokół, splotło się z utworami klasyków i pozostało tam na zawsze. Przekonałam się o tym teraz, kiedy któregoś dnia usłyszałam 8 symfonię Schuberta, Niedokończoną – w radio. Otworzyła się oddając mi na chwilę tamten świat i pamięć o Władku, razem z tym dość paskudnym zapachem jego zniszczonego płaszcza.


portal LM, grudzień 2015




ZROBIŁ TO Z CIEKAWOŚCI

Zawsze otwierał listy i przesyłki żony, a to, że nie powinien tego robić nigdy nie przyszło mu do głowy i nie chodziło nawet o to, że ona chciałaby coś przed nim ukryć.  Nie. On musiał wiedzieć co się dzieje, dlatego paczkę dostarczoną  dla niej tego dnia  zabrał do siebie do pokoju. W kopercie z bąbelkami znalazł teczkę, a w niej zadrukowane kartki. Po co to? Przestraszył się. Może przygotowuje pozew rozwodowy? Od dawna nie mieszkali razem. Ona na górze, on na dole. Kuchni także nie mieli wspólnej, wolał gotować sobie sam. Na pierwszej kartce było tylko jedno słowo „Kochał?” i to ze znakiem zapytania, a wyżej jej nazwisko, to znaczy wspólne, również jego. W teczce był także liścik od bratanka i takie małe coś, o czym nie wiedział co to jest. W liście bratanka parę słów, że z przyjemnością się przysłużył.

Wyjął następną kartkę; „Rozdział pierwszy”. Nie czytał książek. W wolnych chwilach oglądał telewizje, albo spał, ale na tyle był zorientowany, żeby wiedzieć, że każda powieść ma rozdziały. Cóż? Całej na pewno nie przeczyta, ale przynajmniej tu i tam, żeby dowiedzieć się co ona pisze. Co wymyśla. Bo nagle przyszło mu do głowy, że może pisze o nim i oskarża go, a on nic nie ma na sumieniu. Żyją jak żyją, są już starzy, po co im własne towarzystwo.

Zdania na pierwszej stronie wlokły się, pomyślał więc, że zajrzy do środka i tak się oto zorientował, że ona pisze o kimś innym, nie o sobie i o nim także nie. To jacyś obcy ludzie.  Wymyśleni. I na dodatek dawne czasy.  Nudziło go, bo co go to obchodzi. Nawet nie siadał, szkoda czasu. Przerzucił rozdział drugi, trzeci. I nagle się zatrzymał. Poznał opisywane miejsce. Tak. Nieduży kemping w okolicy, wszystko się zgadza, nazwa też. Była tam mała restauracja i kiedy byli jeszcze młodzi chodzili tam na piwo. W soboty i niedziele było tłoczno, lecz sami nieznajomi.  Jednak te domki kempingowe widzieli wtedy tylko z zewnątrz. Starał się czytać już uważniej, chciał  się dowiedzieć o co chodzi. Chodziło o spotkanie, tych dwojga niby bohaterów. Ona czekała w wynajętym domku, a on się zjawił potem. Wszystko to było opisane szczegółowo i to jak się kochali także. A on pamiętał ten opisywany domek stojący na uboczu blisko lasu, zwykle pusty, bo raz zajrzeli do środka. Nic ciekawego tam nie było. A przecież opisała wnętrze szczegółowo; łóżko z pościelą,  lustro, stół, co jedli i co pili. I nagle poczuł coś, jak gdyby cios, zrobiło mu się słabo. Usiadł. A więc to tak, więc była tam. Coś się dokoła niego wali. Przecież on nigdy jej nie zdradził i pewien był, że kiedyś się kochali. Wciąż byli razem. Nierozłączni. I razem przecież budowali dom. I o nic nigdy jej nie podejrzewał. A tu jest dowód, miała gacha. Ból w nim narastał i oszołomienie. Tak bardzo czuł się oszukany i nawet to nie była zazdrość, to był po prostu straszny zawód.

Poszedł do kuchni wyjął piwo. Nie wiedział co ma teraz zrobić. Oddać przesyłkę? Po co jej? Może powinien jednak schować? Z dalszego ciągu, (czytał dalej) dowiedział się, że tamten ją porzucił, a ona stale to przeżywa. Żadna ulga. Nie ten to inny. Chciał sobie coś przypomnieć, ale nie mógł. Znikała wieczorami? Sięgnął po drugie piwo i następne. Był coraz bardziej  roztrzęsiony. Piwo za piwem. Nie pomaga. Tak się kochali kiedyś. On ją kochał i ona jego też kochała. Może tak mu się  wydawało?  Więc teraz zaczął głośno płakać i  chyba całkiem się rozkleił, bo mówił do niej, krzyczał, przekonywał wiedząc, że jej tu nie ma, że nie słyszy, siedzi na górze i o niczym nie wie,  ale co z tego, niech się dowie, że go skrzywdziła, że kłamała, że życie przez to było nic nie warte. I nagle postanowił działać, chociaż miał coraz większy mętlik w głowie  i taki żal, że z trudem trzymał się na nogach. Lecz teraz poczuł złość. On sobie na to nie pozwoli. Wepchnął papiery do koperty, ale  koperta się rozdarła. Złość zamieniła się we wściekłość. Wychodząc potknął się na progu, ale nie upadł. Wszedł po schodach. Nigdy nie pukał, wszedł po prostu, a raczej wpadł. Siedziała chyba zaniepokojona, musiała coś usłyszeć z dołu.

I zapytała - O co chodzi?

To go naprawdę rozwścieczyło. Nie wie? To jej pokaże. Cisnął kopertę

- Masz, to twoje

Skoczył do biurka i niezdarnym ruchem  zrzucił monitor na podłogę. Zaczął wyrywać kable z komputera…

Zerwała się na równe nogi, ale nie mogła mu przeszkodzić.

- Co ty  wyprawiasz? Co się dzieje?

Krzycząc  chciał jej to wytłumaczyć, mówił coś  o kempingu i o zdradzie, że całe życie wierzył w miłość, że został oszukany… Ach….  Teraz wiedziała o co chodzi.

- Ty głupi dziadu, nie rozumiesz, że to jest fikcja literacka?

Jakie to może mieć znaczenie?. Nie rozumiał. Został skrzywdzony i to wszystko. Zemsta jak gdyby go uspokoiła. Mrucząc coś jeszcze zszedł po schodach, potem położył się i zasnął.

 

portal LM, styczeń 2016

 

 

ZAPIS

Drukarze  rano długo spali, a po południu mieli sjestę. Wieczory na pogaduchy, a wytężona praca nocą. Wszystko z powodu konspiracji. Drukarnię, ja i mąż ulokowaliśmy w zabudowaniach. Sypialnia, kuchnia, duże pomieszczenie, gdzie ustawiono powielacze.

Z drukarzem Zenkiem (podobał mi się bardzo) chodziłam na spacery. Wiedział, że nie jest mi obojętny, więc stałam się jego powiernicą. Dziewczyna, która kochał, żona kolegi, ważnej figury w KORze w tym czasie była sama. Jej mąż wyjechał do Paryża. Zenek nie widział  jej od miesiąca. Tęsknili obydwoje. Ta okoliczność musiała być dotkliwa, wiedziała przecież gdzie jest Zenek, ale przyjechać tu nie mogła. Więc zostawałam  ja. Opowiadanie mi o tamtej sprawiało mu przyjemność. Dość perwersyjną? Może.

Ekipa  Nowej drukowała „Zapis”. Rzadko wchodziłam do zabudowań, które oddaliśmy na drukarnię, bo to był męski świat, pełen nieładu, brudnych skarpet, stosów papieru do spalenia, gdy druk powielaczowy  okazał się nieczytelny. Do nas, do domu przychodzili  posiedzieć  przed telewizorem. Zjeść jajecznicę na kolację. Jajka wciąż jeszcze można było kupić. Wieczne kłopoty z cukrem, kawą. Opowiadali nowiny z frontu walki. Ale ostrożnie, półsłówkami. Pomimo, że się  dobrze znali, wiedzieli, że nawet wśród znajomych lepiej nie mówić zbyt otwarcie. Zbyt wielu było podejrzanych. Ci, którzy u nas byli, być może ufali sobie, ale i tak na pewno nie do końca. Mnie wystarczyła w takich chwilach obecność Zenka. Na nic nie miałam szans, poza jego bliskością i rozmową. A jednak. Któregoś dnia spotkany przypadkiem w korytarzu objął mnie i przytulił. A innym razem, kiedy siedzieliśmy nad rzeką powiedział, że jest Żydem. Czy to mi nie przeszkadza? A ja się roześmiałam, bo wydawało mi się, że oczywista odpowiedź – o nie, a skądże? co ty? – nawet taka byłaby nietaktowna.

To nie był jeszcze stan wojenny, esbecy wiedzieli o drukarni. ale  zachowywali się dyskretnie. Jednak interes trzeba było zwinąć. Numer „Zapisu” był gotowy. Zaczęło się pakowanie. Wiedziałam, że to koniec.

Coś jeszcze jednak miało się wydarzyć. Szeptali o tym między sobą. Wreszcie Zenek powiedział mi, że jestem zaproszona. Mąż? Nie. On nie interesuje się literaturą, a to chodziło o spotkanie pracowników Nowej z wielkim poetą. Emigrantem.

Wszystko już było spakowane, drukarze nie nocowali. Tego dnia przyjechali specjalnie po mnie. We fiacie 125 siedziałam obok Zenka i wydawało mi się, że jesteśmy razem. Jechaliśmy na Żoliborz. Tam  było to spotkanie. W mieszkaniu  działaczy KORu.  Plac Wilsona, wysoka, stara kamienica. Po schodach Zenek mnie prowadził. Piętro za piętrem, a potem  wnętrze zatłoczone i Zenek zniknął nagle. Ale ktoś inny  się mną zajął. Było nawet siedzące miejsce na kontiki. To niewygodny mebel. A co z tego? Koło mnie,  ramie w ramie rozsiadł się Wielki Człowiek. Rozmawiał. Ktoś przycupnął, a on przysunął się jeszcze bliżej, poczułam coś; dotyk rękawa  jego sztruksowej kurtki. Muszę to zapamiętać. Robiło się coraz ciaśniej. Czekaliśmy na gościa. Gdzie Zenek? I nagle go zobaczyłam z nią. Szczęśliwy, zaaferowany. A ona? No cóż? Jej twarz i postać również postanowiłam zapamiętać.

A potem, po mowach powitalnych i czytaniu wierszy, kiedy wielki poeta porozdawał autografy na szarych książeczkach zapełnionych drobnym,  nieczytelnym drukiem i kiedy zebrani wysłuchali koncertu barda opozycji   ja, nie znając nikogo, a więc z nikim się nie żegnając, zeszłam samotnie z marmurowych schodów i ze ściśniętym sercem, z żalem, osamotniona,  powędrowałam na przystanek.

W następnych  dniach drukarze wszystko już zabrali. Został  powielacz. Zepsuty. Niekompletny. Nie widywaliśmy nikogo. Drukowali gdzieś w innym miejscu. A zimą – dowiedzieliśmy się, że drukarzy, (co było do przewidzenia), zgarnęli do Białołęki.

Cała ta sprawa zwolna stawałaby się legendą, gdyby nie akcja SB, zapewne rutynowa, najwidoczniej nakazana z góry. Po roku od pobytu u nas drukarzy (już byli na wolności), gdzieś tam, na Rakowieckiej postanowiono jednego dnia wyłapać wszystkich opozycjonistów. Nas też musieli mieć na oku, bo pojawili się o świcie. Rewizja. W ogrodzie tyraliera ZOMO. Przez wiele godzin  szukali  powielacza (mąż go schował), a potem zabrali nas na przesłuchanie. Mówiłam, że o niczym nie wiem, bo nie wiedziałam o niczym, co bardzo mi ułatwiło postawę nieugiętą, nawet w obliczu gróźb, wydaje się, że rutynowych także. To ja dowiedziałam się od bezradnych wobec mnie esbeków, rożnych ciekawych rzeczy o tym i o owym. Taka metoda. Niech wie ( znaczy ja), że tamci wcale  nie są święci. Nie wierzyłam.

Zawieźli mnie na dołek. Też rutyna. Nie dla mnie jednak. Byłam podekscytowana. Jechaliśmy i jechali, nie wiadomo gdzie. Okazało się, na Żoliborz, długą, okrężną drogą. Tam, w jakimś pomieszczeniu milicjant siedzący za stolikiem zabrał mi  zegarek. Zaprowadzono mnie do celi. Śmierdziało. Pewno grzybicą stóp. Potem się przekonałam, że to koce śmierdzą. W celi siedziało kilka kobiet. Przywitałam się ze wszystkimi mówiąc dzień dobry, ale nie było odpowiedzi. Nie było też  prycz, tylko coś w rodzaju podestu i te koce. Usiąść, czy się położyć? Przykryć się tym? O nie. Więc rozejrzałam się dyskretnie. Kobiety dość przeciętne, jak na ulicy, jak w tramwaju. Nieufne. A kiedy przycupnęłam na podeście i w pewnej chwili odwróciłam głowę zobaczyłam dziewczynę Zenka. Siedziała na podeście tuż przy ścianie. Czymś zajęta. Podniosła głowę i popatrzyła na mnie z takim uśmieszkiem ledwo, ledwo. Poznała. Ja również się uśmiechnęłam. Przysunęłam się do niej i powiedziałam  głośno, to przecież nie tajemnica, że zgarnęli mnie po rewizji. Znaleźli to i owo. Resztę zadrukowanych kartek niedbale zakopanych w dołku. Od razu doszłyśmy do porozumienia. Opowiadałam jej gorączkowo, co się stało. Ją też zabrali. Siedzi tu od rana. Poznała te kobiety, jest z nimi zaprzyjaźniona. Jedna z nich bardzo zdenerwowana, bo zostawiła w domu dziecko. Zamknęli ją, bo na jej adres przychodziły paczki. Odbierał je jej znajomy, a to już była spekulacja. Była też prostytutka. Taka sobie.

To wszystko działo się pod koniec czerwca. Wieczorem wciąż było jeszcze widno. Wydało mi się trochę dziwne, że ja i ta dziewczyna Zenka, tylko we dwie, zupełnie same, bez nadzoru, wyjdziemy na spacerniak.

Niewielka przestrzeń, prawie studnia, nad głową siatka. A ona nagle ożywiona zaczęła mnie wypytywać o  rewizję, gdzie szukali, co wzięli, a ja się rozgadałam i powiedziałam jej o wszystkim. O powielaczu, którego nie znaleźli, bo zakopany jest w ogrodzie. O darowanych przez drukarzy książkach, które zabrali w pudle (część została).  Nie wiem o czym opowiadałam  jeszcze, bo byłam rozgorączkowana. O przesłuchaniu? Chyba tak. Potem wróciłyśmy do celi.

W nocy leżałyśmy pokotem na podeście. Na  kocach i materacu z gumy. Chyba spałam. A rano dali nam razowy chleb i jakiś płyn bez cukru.

Potem zabrali ją na przesłuchanie. Gdzieś na górę. Nie była tym przejęta. A mnie skrócili nieoczekiwanie pobyt. Z czterdziestu ośmiu do dwudziestu czterech. I wypuścili po południu.

 

portal LM, luty 2016




BEZ POWROTU

Rozstaliśmy  się  wczesną wiosną po dwóch  spędzonych razem latach, bo zaczynało być  po prostu nudno. Już  od pewnego czasu  chodziłam sama na poranki w filharmonii, bo Gabriel nie był muzykalny, a tam  poznałam klarnecistę i zaczęliśmy się spotykać, jak to się mówi chodzić z sobą. Co prawda miał na imię Rajmund, co jakby obniżało  jego atrakcyjność, ale grał jazz i od początku naszej znajomości uczestniczyłam w próbach  jako widz. Pianistą, kierownikiem grupy był wtedy znany muzyk. W Hybrydach w dużej sali siedziałam z tyłu na krzesełku, nie rozmawiając jednak z nikim, bo to był inny świat mający swój odrębny język.

Mój język nie miał tu zastosowania. Po próbie spacer z klarnecistą tu i tam, lecz tylko raz znalazłam się u niego w domu. Byliśmy wtedy sami, chciał żebym się oddała, ale ja broniłam się zaciekle. Nie pozwoliłam się rozebrać. Bo chyba było jeszcze zimno, nosiłam długie, ciepłe bawełniane majtki, a on nie wiedział, że to o to chodzi.

 

W tym czasie Gabriela widywałam wyłącznie na uczelni. Pytał mnie, co się stało? Nie rozumiał. A jednak wkrótce moja zdrada była oczywista. Zobaczył mnie z  klarnecistą na ulicy i to go zabolało. To nic, że miał wyjechać do Paryża i to na zawsze i beze mnie. Nie tylko był zdradzony, ale zdradzony jawnie. I wszyscy to widzieli. Rajmund przychodził po mnie na uczelnię. Jednak po incydencie w jego domu stracił zapał, a ja straciłam chęć do spotkań.

Wtedy dostrzegłam, że coś się jakby wokół mnie zaczyna dziać, coś, w czym udziału ja nie biorę. Zmowa? Gabriel wynajmował pokój w domku, starym drewniaku przedwojennym. Teraz urządzał tam balangi. On zapraszał, a koledzy prawdopodobnie  przynosili wszystko to, na co ich było stać, a więc zabawa  była niezła. Pogłoski o tym docierały do mnie, chociaż nikogo nie dziwiła moja nieobecność. Wszak ludzie się rozstają, a Gabriel bawi się. W euforii. Wolny. I tylko ja wiedziałam o co chodzi. O to, by nikt się nie domyślił, że jest zdradzony. Porzucony? Nieee. To ja miałam być  opuszczona, sama. Bardzo mu chyba zależało na tym, żeby tak myślano.

Powinnam odczuć satysfakcję. Jeśli zadawał sobie tyle trudu by mnie zranić, widocznie był zraniony. Ale mnie stawał się obojętny.

Październik na uczelni zaczął się od przygotowania do wycieczki. Paryż. Mnie to nie dotyczyło wcale. Skąd miałabym wziąć pieniądze? Lecz Gabriel był podniecony. To była jego szansa. Ucieknie i  zostanie tam... Wiedziałam o tym. Tylko ja.

Musiało mu zależeć na tym, żeby się pożegnać, być może zależało również mnie. W przeddzień wyjazdu szliśmy przez  miasto obydwoje do jego klitki na Służewiec. Trochę się tam zmieniło. Było pusto. Łóżko stało przy innej ścianie. Widocznie bardzo tego chciał, a ja uległam. Ale już chyba bez emocji. Pamiętam, siedzę na tym łóżku już po wszystkim, wciągam rajstopy, a on patrzy. Patrzy na moje nogi, potem twarz. Nic to nie znaczy dla mnie. Dał mi na pożegnanie swoje książki. Odniósł je do mojego domu. A może sama je zaniosłam? Bo tego nie pamiętam. Bo po tym co się wtedy działo wszystko co  dotyczyło Gabriela zniknęło w jakiejś mgle. Zapadło się. Jakby przestało istnieć.

Wycieczka do Paryża wróciła po tygodniu już bez Gabriela. Co się z tego powodu działo za kulisami na uczelni, nie wiem. Czy ktoś wyleciał? Pewno tak. Kto był przesłuchiwany? Bo ja nie. Mnie nie pytano o nic. Po pewnym czasie Gabriel zaczął pisać do mnie. Pisał gdzie mieszka. Że w łazience. I sypia w wannie. Nieźle. Powiodło mu się. I pytał, czy przyjadę. Nie przyjadę. Bo był ktoś inny. Ktoś był zawsze, ale tego nie napisałam. Po co?

Pogłoska, że Gabriel mnie rzucił jakoś żyła. Po latach dowiedziałam się, że w gronie absolwentów, kiedy jeden drugiego pytał o mnie, najlepiej poinformowany opowiadał, że kiedy zostałam porzucona to  załamałam się na pewno, bo nikt od tego czasu  mnie nie widział i nikt nic o mnie nie wie...

Wanda Szczypiorska


portal LM, kwiecień 2016


Przeczytaj też „Źdźbła”  W. Szczypiorskiej w dziale „boja literacka”, a także w „porcie literackim” recenzję jej książki Sidła – pióra Agnieszki Narloch