Ewa Wiktoria Matyjaszczyk "Zielony księżyc", Stworzyszenie Kołobrzeskich Poetów, Kołobrzeg 2010, str. 44

Kategoria: port literacki Utworzono: poniedziałek, 17 styczeń 2011 Opublikowano: poniedziałek, 17 styczeń 2011 Drukuj E-mail

Kołobrzeżanka Ewa Wiktoria Matyjaszczyk swego czasu parała się dziennikarstwem. Obok poezji pasjonuje się videofilmowaniem. Jej filmowy obraz "Poetyckie pejzaże" zdobył Grand Prix na I Przeglądzie Amatorskiej Twórczości Filmowej w 1999 r. Członkini Stowarzyszenia Kołobrzeskich Poetów. Debiutowała wierszami w prasie lokalnej, później publikując swoje utwory w wydawnictwach zbiorowych - m. in. w almanachach Wśród kołobrzeskich poetów (2000), 54 równoleżnik (2003), Liryki i  erotyki (2007). Jej debiutem książkowym był tomik Zapach ciszy, ogłoszony w 2002 r. A po ośmiu latach ukazał zbiór wierszy nowy, pod tytułem Zielony księżyc, którego promocja miała miejsce w Regionalnym Centrum Kultury w grudniu ubiegłego roku.

Szczupły tomik, bo liczący trzydzieści osiem tekstów, zawartością - niestety - nie zachwyca. Choć sama okładka, jej projekt, niczego sobie.
Dlaczego wiersze Ewy W. Matyjaszczyk nie satysfakcjonują? Przyczyna tkwi w banalności obrazowania, poetyce do cna zużytej. Czytelnik natychmiast wtrącony zostaje do skansenu sentymentu, obezwładniającej ckliwości. Z wersów, pośród tęsknot i ptasich kwileń pokapują łzy lub krople rosy, pojawiają się dreszcze zgubionych serc, słychać szepty i skowyty, a wszystko oprawiają bliżej mało sprecyzowane tajemne grzechy i płomienie świec. Ot, takie to główne instrumentarium piszącej.
Sięgnęłam do debiutanckiego zbioru autorki (Zapach ciszy), by porównać niegdysiejsze utwory z najnowszymi. I to samo. Wiosna opętana,/ wczesnym rankiem,/ w krople rosy ubrana/ chodzę. Albo Serce niewidzialną aureolą/ otuliło coś,/ co pachnie jak/ miłość. Owszem, można pojąć i zaaprobować uczucia - wszak z natury są uniwersalne - lecz nie da się ich strawić w takim wydaniu.
Szwankuje też faktografia. Nawet licentia poetica nie może usprawiedliwić błędów merytorycznych. Mam m. in. na myśli utwór "Bałtyk wiosną", gdzie ni z gruszki, ni z pietruszki w końcowych wersach pojawiają się... grążele. Rośliny słodkowodne w morzu!

Doprawdy, chciałoby się powiedzieć coś lepszego o tych wierszach, ale E.W. Matyjaszczyk nie daje mi szans. Jedynie tu i ówdzie znaleźć można rodzynki - jak choćby udany wers: deszczem pachniała cisza. No i jeden cały utwór, pod tytułem (nomen omen) "Moje wiersze": Lecę/ Głową w dół// Spadam/ Gniotąc deszcz// Jeszcze tylko// Trzy piętra wiatru/ Dwie kiście jodu/ I runę w kołyskę metafor// Nie spalą mnie przecież na stosie/ Za kilka słów,/ Za kilka strof...

Droga autorko. Nikt Cię naturalnie za Twoje strofy nie spali na stosie - nie bluźnisz przecież i czarownicą też nie jesteś. Jednak może warto rozważyć myśl o tym, że poezjowanie sztambuchowe przystoi sztambuchom, a nie wydawnictwom publicznym? Wszak w rzeczywistości literackiej obowiązują dosyć twarde artystyczne reguły, a przynajmniej wymagania tych reguł są raczej wysokie.

Wanda Skalska