Artur Daniel Liskowacki "Po sobie", Wydawnictwo FORMA i Stowarzyszenie OFFICYNA, Szczecin 2010, str. 60

Kategoria: port literacki Opublikowano: wtorek, 01 czerwiec 2010 Drukuj E-mail

Artur D. Liskowacki (rocznik 1956, ur. w Szczecinie), bez przesady można rzec, to typ człowieka-orkiestry grającego w literaturze na wielu instrumentach jednocześnie: jest prozaikiem, poetą, eseistą, autorem słuchowisk radiowych i książek dla dzieci, nadto publicystą, krytykiem teatralnym i literackim. I w każdym z tych obszarów tworzy teksty znaczące, samodzielne. Doceniła to krytyka, obdarzająca książki autora wieloma ważkimi nagrodami. Zwłaszcza książki prozatorskie. Te jednak, jak się zdaje, mocno przysłoniły dokonania poetyckie A.D. Liskowackiego. Niesłusznie. Gdyż jego poezja jest frapująca. Dowodem tego jest właśnie opublikowany nowy tom wierszy Po sobie.

Zbiór opublikowało Wydawnictwo FORMA i Stowarzyszenie OFFICYNA w świeżo otwartej serii "Tablice" pod staranną redakcją (co już po kilku tomikach widać) Piotra Michałowskiego. I podobnie jak w poprzednich poetyckich książkach, także i tu, w przypadku zbioru Po sobie, opatrzył krytycznym posłowiem ("Gramatyka egzystencji").
Pędząca żywot w cieniu prozy poezja Artura D. Liskowackiego dotąd objawiła się trzema zbiorami wierszy. Były to publikacje Autoportret ze szminką (1985), Atlas ptaków polskich (1994) oraz To wszystko (2006). Mamy rok 2010. Czyli, wliczając tom najnowszy, kolejne tomiki ukazywały się przeciętnie co 6 - 7 lat w ciągu ćwierćwiecza. Czemu ma służyć ta matematyka? Ano temu, by pokazać, że twórca ten nie chlapie utworami poetyckimi na lewo i prawo; przymnaża wiersze z rozmysłem i pełną świadomością znaczenia używanych słów. Czasami wręcz wiersze cedzi.
Teraz, w tomiku Po sobie, też. Lektura tych strof zaraz wyrzuca na wierzch myśli określenia typu "asceza", "dyscyplina", "selekcja", "dobór", wreszcie "wykluczenie". Zastanawiająca jest ta lingwistyczna operacja, która przez precyzyjne dłubanie w języku, przez okrawanie języka do kości budzi takie właśnie, a nie inne skojarzenia.
Przy czym od razu trzeba zastrzec, że poeta nie mocuje się z językiem dla sportu. U A.D. Liskowackiego to nie gra czy zabawa, lecz śmiertelny pojedynek (Po sobie jest jeszcze wiele/ do zrobienia ze sobą,/ żeby o sobie nie wiedzieć/ zbyt wiele – w tytułowym wierszu „Po sobie”), dojmująca próba rozszyfrowania kodu ludzkiego bytu - z jednostkowej perspektywy (labilnej i nie do końca sprecyzowanej). Konotacje kulturowe i filozoficzne niby są oczywiste, ale to tylko pozór okryty płaszczem z podszewką lęku, natrętnych (choć celowo słabo ujawnianych) pytań o praprzyczynę istnienia; jej celu. Liryczne "ja" poety puka w drzwi wieczności, nasłuchując jednocześnie czy jest (może być) jakiś odzew z drugiej strony. Język tych strof, czasami bardzo misternie „rozpracowany”, z jednej strony służy opisowi, z drugie zaś wiedzie jakby autonomiczny żywot. W tych wersach nakładają się niejednokrotnie brzmienia i znaczenia, pulsuje wewnątrz słowotwórcze serce.
Przyjrzyjmy się jednemu z utworów, dobrze ilustrującemu egzystencjalne rozterki poety. Wiersz nosi tytuł "Jest".

Jest tu wszędzie, gdzie go nie ma.
Ożywiony jak dzień, w którym zdarzy się wszystko.
Bo wszystko jest tym dniem, w tym dniu, od świtu,
skurczu żołądka po przebudzeniu, chłodu światła,
skrzeczenia srok za szybą. Podniecony końcem
tego świata. Zapadły klamki, runęły schody, pękła skóra
wargi, herbata zamarza w dłoni. Tabletka na język,
wyłączyć gaz, nie zapomnieć o papierosach. Przystaje
w drzwiach, w sercu, jakby życie miało trwać całe życie.
Zamyka za sobą usta, pamiętniki, przyjaźnie z fotografii
złuszczone do negatywu. Pusto od wszystkiego. Ale jest
koniec świata i tak boli, jakby to był początek.


By w pełni docenić smak oraz wartość tych utworów potrzebne są - obok minimalnej wrażliwości - wiedza, erudycja i pamięć. Tak zwany "przeciętny" odbiorca, nie potrafiący odwołać się do rezultatów lingwistycznych poszukiwań poetów wcześniej żyjących, zagubi się w ślizgu powierzchniowym. Bo to jest jak ze smakiem dojrzałego wina, które pić można haustami, z miejsca osiągając płytkie odurzenie; lub z wolna rozprowadzać koniuszkiem języka po podniebieniu – wydobywając ukryty bukiet.
Czyli co? Czyli lektura dla smakoszy poezji. Czytelniczy "plebs" zostaje w przedpokoju.
(Ale - tak prawdą a Bogiem - od kiedy plebs czyta poezję?)


Wanda Skalska