Tomasz Hrynacz "Prędka przędza", Wydawnictwo FORMA i Stowarzyszenie OFFICYNA, Szczecin 2010, str. 74

Kategoria: port literacki Opublikowano: środa, 19 maj 2010 Drukuj E-mail

Tomasz Hrynacz (rocznik 1971), urodzony w Świdnicy, debiutował w 1997 r. zbiorem wierszy Zwrot o bliskość. Potem wydał tomiki Partycje oraz 20 innych wierszy miłosnych (1999), Rebelia (2001), Enzym (2004), Dni widzenia (2005), Praski raj (2009). Obecny tom, zatytułowany Prędka przędza, jest siódmym w jego dorobku.
Jak lojalnie zastrzega u końca zbioru, tytuł tomu zaczerpnął z artykułu Michała Kopczyńskiego: Richard Arkwright. Prędka przędza - dodatek do Rzeczpospolitej "Wielkie Odkrycia Ludzkości" - z 5 czerwca 2008 roku.

Najnowszy zbiór T. Hrynacza zawiera blisko sześćdziesiąt utworów domkniętych posłowiem Piotra Michałowskiego "Epizody, epifanie, epitafia". P. Michałowski, chcąc przybliżyć utwory T. Hrynacza czytelnikowi, stara się pokazać tropy, jakimi podąża poeta. Powiada o nim, iż bilansuje swe życie posługując się wielkimi figurami czasu i konfrontuje egzystencjalną nieprzewidywalność z fizjologicznym determinizmem. A nieco dalej nazywa Hrynacza "mistrzem obrazu poetyckiego - zmysłowo konkretnego i wyrazistego, misternie splecionego w opisowej metaforze. Natomiast refleksja, którą potem komentuje swój obraz, wprowadza jakiś irracjonalny rozdźwięk między światem a poznaniem, wyraża niepokój z powodu zawartej w nim, ale nieakceptowanej, harmonii, dziwnego niedopasowania obrazu do nastroju i oczekiwań, jakiejś niezgodności jasnego widoku z niejasno przeczuwanym jego mrocznym modelem".
Miejscami trochę mętny mozół interpretacyjny P. Michałowskiego, jak przyjąć można, ma swoje źródło w równie słabo poddających się dookreśleniu przesłaniach poety. Bowiem T. Hrynacz zdaje się kolejno prezentowanymi wersami tańczyć na linie lub spacerować po ostrzu noża. I nie wiadomo na ile demonstrowana niespójność światopoglądowa jest wynikiem świadomego i konsekwentnego zabiegu, a na ile wyrasta mimowolnie, w sposób nie do końca kontrolowany.
Korzenie wszelkiej egzystencji są wedle T. Hrynacza wyjątkowo kruche, zaś rzeczywistość nas otaczającą przyrównać można do mgły.
Darmo tu szukać wyraziście artykułowanej nadziei, elementów budujących. To świat nieprzyjazny, zimny, momentami duszny, jeśli nie wręcz odpychający.
A jednak, mimo tej dołującej w tomie atmosfery, coś między wersy wciąga, stygmatyzuje, uwodzi. Co? Język. Jego mistrzostwo obrazu poetyckiego - jak celnie zauważa P. Michałowski. To jest walor tej książki. Niesłychanie precyzyjny, w szczegółach doszlifowany, udanie atakujący wyobraźnię. W takim języku można się rozsmakować. Więcej, kolejna lektura przekonuje, że w Tomaszu Hrynaczu tak naprawdę nie ma niczego z kota Schrödingera (paradoks kota jednocześnie żywego i martwego). Że być może sugerowana bezwyjściowość świata jest tylko pozorem: wbrew podsuwanym przed oczy strofom.
Przyjrzyjmy się wierszowi tytułowemu:

Daremne nasze śpiewy.
Od pierwszego ruchu koła już
na zawsze na drugim
brzegu zostały łany snów, a

taftowe suknie, oczy i usta
naszych kobiet straciły
królewski blask.

Na nic zda się wciąganie
modlitw na maszt pobożnych życzeń.


"Tatka tka i Parka tka".
Niewiadome tkwi przy ujściu źródła.


Niewiadome tkwi przy ujściu źródła. Dobre. Tak. Lecz na szczęście poezja nie musi posiłkować się logicznym wynikaniem ani - tym bardziej - dążeniem do niego.

Wanda Skalska