Adrian Sinkowski „Raptularz”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2016, str. 64

Kategoria: port literacki Utworzono: sobota, 07 maj 2016 Opublikowano: sobota, 07 maj 2016 Drukuj E-mail


Jolanta Szwarc

SPÓŁKOWANIE, CZYLI WSPÓLNE ROBIENIE WIERSZY

tym razem z Adrianem Sinkowskim, bo taka jest prawda, że do tanga trzeba dwojga, jeden prowadzi, tradycyjnie jest to mężczyzna tańczący na ogół z kobietą, ale nie u Mrożka, w tym przypadku brudny taniec przynajmniej płciowo – mówię zgodnie z poglądami prawdziwych Polaków – będzie poprawny i nie będzie nasuwał żadnych prostackich, typu „jak oni to robią”, myśli, ja sobie też zadałam, trzymając w rękach Raptularz, który już nie jest osobistymi, ręcznymi zapiskami autora, a od momentu, jak został wydrukowany, stał się własnością ogółu, a co, niech czytają, niech korzystają, niech dopisują swoje, dlatego skorzystałam, wzięłam, podjęłam wyzwanie i zaczęłam czytanie, acha, z tym tangiem przesadziłam, świadczą o tym nieruchome nogi pod stołem, kiedy przewracam kartki tomiku z bawiącymi się chłopcami na okładce, to znaczy oni są na zdjęciu pstrykniętym 10 maja 1969 roku w Lublinie przez Jarosława Taronia, który długie lata rejestrował na kliszach życie w PRL-u. Kropka.

Tak, postawię kropkę na końcu tego wielokrotnie złożonego zdania. Postawię, Bo nie chcę wpuszczać czytelnika w maliny. Niech tekst sprzyja odbiorcy i jego trawieniu. Pożywi komórki, a nie przeleci jak woda przez wąż, którą dziewczynka zmywa chodnik. Widać to na innym zdjęciu wykonanym momencik później albo wcześniej przez artystę. Jeszcze autora na świecie nie było, a prawdopodobnie ojciec i matka dopiero dorastali do rodzicielstwa.

Przeszłość, szara, zgrzebna przeszłość. Na zdjęciu nie widać zabawek, ale twarze chłopcy mają zadowolone. Zgodnie budują zamek z piasku. Dorodni, czyści, dobrze odżywieni chłopcy. Ciekawe, ile mają lat? Może po dziesięć, może trochę więcej. Na wieży zatknęli chyba białą flagę, jakby prosili, żeby zostawić ich młodość i wolność do budowania w spokoju zamków i targowisk. Handel jest zawsze lepszy od rzemiosła i stanowisko pracy łatwiej stworzyć.

Miejska komunikacja wie, dokąd chcą się przemieszczać ludzie, dlatego autobus wozi z dworca na stadion i tak w kółko Macieju, bo Stadion Dziesięciolecia po ponad trzydziestu latach stał się największym targowiskiem Europy, aż do zamknięcia działalności w 2008 roku.

Chłopcy ze zdjęcia to dziś starsi panowie, a ten, który obserwował powstawanie targowiska na stadionie wyrósł, ale z dzieciństwa została mu ciekawość świata. Świata, który wymyka się obserwatorowi poza granice zrozumienia.

Była taka Maria, którą kiedyś stworzyłam na potrzebę chwili. Ona też snuła dywagacje na temat jednego słowa – granica. Raz była w granicach swojego mieszkania, ograniczona jego metrażem, z ograniczoną wiedzą o świecie. Myślała, że jeśli z niego wyjdzie, będzie w granicach miasta, państwa tego lub innego. Będzie mieściła się i przekraczała granice. Dobrego smaku, wychowania, wstrzemięźliwości. Granica – zaprzeczenie wolności. Wolność nie ma granic. Skoro jednak są, to Maria jest niewolnicą. A mówiono, że niewolnictwo to przeżytek. Ech, nie jest tak źle, przecież bywali zadowoleni niewolnicy.

Coś jest nie tak. W wierszu (nie będę tego, co widzę i czytam nazywała zapiskami), a więc w wierszu napisanym trzynastozgłoskowcem, złożonym z szesnastu wersów podzielonych na cztery strofy i zatytułowanym „Doppio” wyczuwam złą atmosferę, jakby już po wszystkim, a jednak siekiera wisi w powietrzu. Destrukcyjna wrogość przechodzi w apatię, lizanie ran, które czasem rozdrapywane nie chcą się zagoić. Nawet jeśli zdołają się zabliźnić, to zostają szpecące szramy, odwracamy od siebie głowy, bo przecież nikt nie chce oglądać brzydoty. Nawet światło kuca w kącie / pokoju – pewnie ze strachu, może dlatego, żeby jej łatwiej było ślepo patrzeć w próżnię. Ona i on w jakimś mieszkaniu. Kuchnia, pokój, balkon. On siedzi na ruchomym krześle, ona kruszy kubek ze styropianu po tej z włoska sporządzonej kawie, wydawałoby się, że postawi ją na nogi, przywoła do pionu, ale grunt usuwa się spod nóg.

„Erozja”. Kobiety się przydają – piękne, młode, gotowe do rozrodu, ale kiedy odchowają młode, stają się zbędne. Zdarza się, że zostawiają swojego potomka w oknie życia albo przed szpitalem. Wino on już wypił, a ona ma ciągle połowę, resztę dopełni słońce. Słońce w odcieniu burgunda i wiatr pokazują, jak nieprzytulne jest mieszkanie. Widać i czuć fruwającą sierść kota, a za oknem, tam dopiero się dzieje. Śmieci lądują na drzewkach. Wszyscy wiemy, jakiej werwy nabiera wiatr buszujący między blokami. Zachowuje się jak dziki zwierz, który nie może wydostać się z labiryntu. Przeciska się przez futryny, czuje, że wolno mu prawie wszystko, tylko tu / dokładnie w miejscu, nad parapetem, gdzie stoję / bez ruchu wpatrzony w telewizor, nie sięga. Tam jest „Azyl”.

Jakoś dziwnie połączył mi się „Azyl” z „Symetrią”, wierszem, który tytułem zahacza zarówno o matematykę, jak i o film Konrada Niewolskiego z 2003 roku. Jak się odpowiednio ustawi zwierciadła, to na pewno jesteśmy w stanie znaleźć w odbiciach analogiczne fragmenty. No, popatrzmy – w filmie młody geograf zostaje oskarżony i zamknięty w areszcie. Nieistotną sprawą jest to, że nic złego nie zrobił, najważniejszy jest fakt, że siedzi i musi w tej trudnej sytuacji wybierać i podejmować odpowiedzialne decyzje. Młody ojciec, ten z wiersza, też siedzi, chociaż nic złego chyba nie zrobił. Siedzi z dwoma małoletnimi w swoim mieszkaniu i musi zapewnić im całodobową opiekę. Próbuje młodych przewietrzyć, zabiera na plac zabaw do piaskownicy, a tu synek chce z tatusiem się pobawić i wręcza mu łopatkę. Zdaje się, że tatę nie bardzo porwała ta zabawa, bo wyznaje – nie twierdzę, że sprawdziła się jak pilot / do telewizora zmieniający niewygodny kanał – potrzeba się bardziej zaangażować, widzieć to, co dostrzegają dzieci. Pewien pilot testował swój dziecięcy rysunek na dorosłych, bo szukał osoby rzeczywiście rozumnej. Kiedy odpowiadali mu, że widzą kapelusz, dalej prowadził rozmowę równając się do poziomu rozmówców. Jak dotąd nikt na rysunku nie rozpoznał węża boa trawiącego słonia. Biedne dziecko, później biedny dorosły – w ten sposób szukając przyjaciela, skazał się na samotność.

Nie trzeba lądować na Saharze, żeby być z mądrym pilotem. Pilot i telewizor – oto przyjaciele godni zaakceptowania przez współwięźniów jakiegoś M-4 czy M-5. Co może zastąpić wspólne siedzenie przed ekranem, czyż nie tworzy się wtedy więź emocjonalna, po co wydawać 19.70 na poradnik „Rodzicielstwo bliskości”. Styl żywienia, styl wychowania, rozejrzyj się, a pomoc otrzymasz. Jednak poeta wie swoje. A jeśli, w co nie wątpię, przyjdzie komuś / na myśl, aby wyłożyć mi, jak rodzicielstwo / bliskości jest w stanie wyleczyć rodzica // z agresji, obiecuję, albo wyrzucę go za drzwi, / albo poproszę, aby z uśmiechem na ustach zajął się dziećmi. One są naprawdę piękne, jak śpią. Mój rosyjski znajomy powiedział kiedyś, że dzieci, to kwiaty życia, najlepiej gdy kwitną w cudzych ogródkach. To było dość dawno. Świat się zmienia, to fakt. Jednak dzieci / zmieniają się w coś, czym ani przed snem, // ani we śnie nie różnią się od bezdomnego. Może dlatego, że dom parzy, mrozi. Bezdomność wszędzie. W domu i poza. Złagodzić ją może TV, tablet, płyta DVD.

Ten świat jest inny, to pewne, ale czy bardziej ludzki, przyjazny? Nie wydaje mi się. Rzadko zakładam różowe okulary. Teraz chciałabym, bo wiersze – zapiski, te niby z raptularza są szare, brudne. Raptularz, brulion, brudnopis zapisany głosami, obrazami zza okna albo zza szyby samochodu. Straszy czytelnika rzeka uciekająca z koryta, ciałko ptaszka, które ostatni raz // wiatr poderwał do lotu. Woda daje życie, ale i niszczy. Lepkie światło marszy się na wodzie i bije / nie od razu, powoli, przez szyje butelek / wystających ponad wodę, w muł, o samo dno. Poza Polską też lepiej nie jest, choćby taką stację w Borth z jednej strony otoczonej plażą, / z drugiej wysoką trawą dającą schronienie / torfowiskom, raz po raz uderza podmuch / z każdym następnym razem, jakby policzkował // ją albo wyprowadzał w głowę cios za ciosem, / stacji coraz trudniej utrzymać się w pionie. / Niedołężna z rdzą na karku /…/ aż prosi się o renowację. Tę linię kolejową i jej celowość najlepiej widać z okna. Widać, że trawa dziko rozsiana / wzdłuż wzniesień, z daleka jak bibuła na bokach / rolująca się i pożółkła, nie ma zdania. Bibuła powinna odcisnąć coś tam na sobie, a wyschniętej trawie może i jest wszystko jedno. I tak się odrodzi.

Intrygujące są wiersze z chłopcem, który pojawia się i znika. Ucieka, by nie zmywać brudnych garnków, nie wykonywać żadnej pracy, której nie lubi, nie chce ośmieszać się przed kolegami, ale za to w piątek jest uczynny, chce pomagać. Przecież piątek sobocie nie powie, a on nic nie pamięta. To „nic” go niszczy. W tym świecie ulepionym z błota krążą kloszardzi, noszą z sobą straszne historie i liczą na nie.

Jesień. Liść opadł. Jeden po drugim kończą w zsypie, albo powoli scalają się z ziemią. Coraz bliżej zimy. Zimą umierają domy. Czas czyni swoje. Z młodej kobiety robi babcinkę, a z przytulnego domu chałupinkę. Domy jak drzewa – umierają stojąc. Myślał, patrząc na spuściznę po dziadkach, tu przyjeżdżał na piękne, radosne wakacje, a teraz niszczejący dom wydaje woń jaką starcy pełni lęku wydają przed śmiercią. Tak jest, gdy młodzi opuszczają swoje gniazdo. Są wykształceni, mądrzy, zapobiegliwi, szukają innego lokum. Chcą urządzić siebie i dziadków. Wiedzą, że będzie lepiej. A może nie.

Znam prawie dwustuletni dom, który niczym nie przypomina ruiny. Czas przyglądał się kolejnym pokoleniom przejmującym ojcowiznę. Ich rękami głaskał tynki, polerował stare meble, odkurzał obrazy. Gdy tam jadę, staję pewniej na ziemi. Wiatr od jeziora łagodnie kołysze. Woda potrafi chronić tych, którym jeszcze zegary bić będą kolejne godziny. Wspomnienia, świadomość, że jest takie miejsce i jestem ja, stamtąd, z przodków, znad jeziora, z którego wyłoniło się życie i świat – materia prima. Czuję ich w sobie. Tych znad wody, którzy zbudowali dom na wieki i tych z leśniczówki zmieszanej już z glebą, został jedynie las jak drugi dom, szumi o polu zalesionym przez dziadka i o koziołku lubiącym mleko, który w czasie dojenia krów wchodził na podwórze i czekał, aż poczęstują. Opowiadają o sannach. Nogi oparte na rozgrzanych cegłach nie marzły, choć pod płozami skrzył się śnieg. Wszystkie postaci wody były potrzebne i dobre.

Tak jak zapowiedziałam, tworzę razem z poetą, którego świat jest nieustannie brudny, skorodowany, zaśmiecony. Marzeniem jest jego naprawa. „11 listopada” podpowiada, co zrobić, jak zacząć naprawianie relacji międzyludzkich. Okno, szczelina na świat. Zależy jak się stanie. Przodem do okna będzie świat, tyłem – mikroskopijny jego element – blat. Blat może służyć do przytrzymania dzieciom rozpędzonym w biegu, może być świadectwem porządku lub jego zaprzeczeniem. Zarówno dzieci jak i dorośli stemplują swoją obecność na otaczających rzeczach i wcale nie są to stemple ozdobne. Ogólny bałagan wskazuje na bezradność dorosłych. Na zdominowanie ich przez brud i dzieci. Znów pojawia się chłopiec w oknie, chce, żeby mu powiedzieć, kim jest człowiek grzebiący w śmietniku. Ciekawe, co zrobi z tą wiedzą. Ten chłopiec w oczach rośnie. Ma dziecko. Obserwuje, jak wymyśla nazwy. Ciekawe, jaką nazwę wymyśli dla słowa / ojciec. To znów widzi siebie, jak w hipnozie idzie przez osiedle. Ślady zwierząt na śniegu, flegma, szkło z butelek / rozsypane na drobne części, wejdą w buty // jak karmel w zęby i łatwo nie puszczą. / Śmieci wysypują się z worka, rwie się folia / zaplątana w rynnę. Pojawia się w oknie niema ona, której myśli są przewidywalne. Jest sama, może nawet samotna. Mało obecna, schowana za rzeczami i śmieciami. Skrywana przed promieniami zachodzącego w głowę słońca stoi w ciemnym pokoju. Za to na ulicy wisi mimo zimy obraz kobiety w staniku i stringach. Na pokuszenie, a potem na „Odpust”.

Odchodzi ta, którą miał tyle lat w pamięci, odchodzi z ostrym światłem. Nie bardzo w to wierzę. Ona, oni nie odchodzą. Oni są w nas. Kiedy przeglądamy się w lustrze, uśmiechają się do nas. Oboje czujemy ich obecność.

Ojciec zegarmistrz nakręca regulator. Wszystko powinno chodzić jak w zegarze, o który się po prostu dba. Wahadło musi się odchylać równomiernie w prawo i w lewo, nie może kuleć, bo z tarczy będzie się czytało fałszywe godziny.

Fałszywy obraz świata może powstać z zapisków kulawych jak źle ustawione wahadło. W prawo, w leeewo, w dobrze, w źleee, dob – źle, źle, d – źle, źle, źle, och, źle, źle, źle. I tak można powiedzieć, że światło, w tej porze obecne / ledwie w połowie. Można też inaczej. Od dzisiaj będzie już więcej dnia niż nocy.

Co z tego, że hashimoto będzie potrzebowało pożywienia. Tak samo głodne w domu i szpitalu, tylko syn myśli, że szpital jest właściwszy dla ojca. Trzeba myśleć przed podjęciem decyzji, a nie po. Teraz już wstąpił w ciało swojego syna i będzie czekał na decyzje wnuków, które muszą za jakiś czas nastąpić.

Adrian Sinkowski zostawił mi pół niedopisania w Raptularzu. Moja połowa pisana prozą z rzadko używanymi wybiegami poetów potrzebowałaby o wiele większej objętości niż tomik, żeby oddać każdą myśl skojarzoną z zanotowanymi myślami autora, żeby je przełożyć z poety na moje. Wyjątkową trudność sprawiały mi zdania wielokrotnie złożone, takie jak w wierszu „Depozyt”.

Miałem siedem, osiem lat, kiedy torba z zamszu / otwarta nocą, gdy ktoś wykładał z niej pościel, / połknęła moją siostrę i po trzech godzinach / oddała ją z powrotem, w mroku, który lepił się // do skóry i oczu, pewną, że zrobiła nam / niezły dowcip. Pawlacz z pościelą nad wejściem / po powrocie znad morza – wtedy, przedtem, zanim / porządek na blacie zmienił się w nieporządek // pod oknem, gdzie zbierają się znoszone spodnie / z bielizną nieprana od miesiąca i dresem, / które, jak twierdzisz, nosisz, choć nie widział cię nikt / w nich od roku, dłużej niż kręci się po domu / kot na zwinnych łapach – zmienił się w popiół, pobladł jak w chorobie, z dnia na dzień przestał / nas słuchać i każda próba otworzenia go / wyrywa ze snu wszystkich, poza siostrą.

Słowa klucze jak: granica, światło, blat, połowa, okno, woda różnego rodzaju, śmieci, błoto nadają kierunek myślom. Czytelnik czuje skracający się czas i śmierć. Jest początek i koniec. Szczególnie koniec jakoś tak skrzętnie uciekający od nazwy śmierć.

Tomik polecam czytelnikom, którzy myślą, że są wieczni, tymczasem ich wietrzność jak i wietrzność rzeczy udowadnia poeta.

Tak, nazwę autora poetą, chociaż jemu samemu podobno strasznie ciężko to przychodzi.

Adrian Sinkowski „Raptularz”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2016, str. 64

Jolanta Szwarc