Adrian Gleń "Re", Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2014, Str. 48

Kategoria: port literacki Utworzono: sobota, 09 sierpień 2014 Opublikowano: sobota, 09 sierpień 2014 Drukuj E-mail


Jolanta Szwarc

TODTNAUBERG,

stamtąd szlak, punkt wyjścia, nieważne czy z Czarnolasu, czy ze Schwarzwaldu. Jeden i drugi robił w języku. Dla mnie ten z Czarnolasu jaśniej, ten ze Schwarzwaldu mętniej. Pętla, jakaś wstęga – może pól – i chata, w której myśl filozofa drży jeszcze. Rozkładam Dasein: Da – sein. Przedrostek „da” zabrał filozofowi poeta Adrian Gleń i uczynił z niego tytuł swojego pierwszego tomiku poetyckiego. Da – tu oto, sein – bycie.

Wielu było w tej chacie, ale tylko niektórzy mieli dziką chęć / wyskrobania / „tu byłem / taki a taki”. Kto tam był? Kto odbył wycieczkę szlakiem Martina Heideggera?

Nie bardzo wynika z końcowego wiersza „Et in Schwarzwald ego”, ale czy musi? Nieważne, kto zdąża tym nurtem, ważne, że może pojąć Dasein, ten punkt między przeszłością i przyszłością i zrozumienie możliwości swojej egzystencji. Przepraszam zajęty byłem / istnieniem /*/ teraz podpełzają cienie / i może wreszcie zejść / w ciemną dolinę // kroczyć śmiało / do końca. Tak kończy poeta ostatni wiersz w tomiku, zamykając klamrą koniec z początkiem, bo w otwierającym „Arkuszu lingwistycznym. Re-”, w pierwszych wersach komunikuje – zajęty / byłem istnieniem. Tajemnicze „Re” jest również tytułem tomiku, który to tytuł tak poeta objaśnia czytelnikowi. Sylaba, która ma cię do czegoś zawieźć. Może nawet już niejasno przeczuwasz, czym to będzie. Wahasz się chwilę. Ważysz ją w ustach, podskakuje dźwięcznie, jest głosem w chórze możliwości. Łaskocze podniebienie, wibrując na końcu języka.

Rzeczywiście, waham się skąd to „Re”. Może to drugi stopień gamy C-dur? Nie schodząc z tej drogi, kojarzę dziecięcą piosenkę – „Była sobie żabka mała / re-re kum-kum, re-re kum-kum, / która mamy nie słuchała / re-re kum-kum bęc.” Skutek nieposłuszeństwa był tragiczny. „Przyszedł bociek niespodzianie /…/ i zjadł żabkę na śniadanie.” Żabka  nie czuła strachu, nie bała się bociana. Gdyby czuła trwogę, zobaczyłaby nicość i zaczęła odczuwać troskę o bycie własne, bycie-przytomne, ale ona tego nie kumała.

Nic nowego nie powiem. Poeta, jak to poeta – zmaga się z wyrażaniem myśli, sięgając po różne formy wypowiedzi. W „Arkuszu lingwistycznym. Re-” zgodnie z tytułową zapowiedzią snuje rozważania nad językiem. Zastanawia się – dlaczego właśnie tym a nie innym / słowom / dałeś się prowadzić // dlaczego przez wszystkie przypadki / odmieniasz to co przypadkowe /…/ aporie, rozwidlenia / paradoksy, rozdroża // drżenia // w tym szukasz imienia? Myśl tę poeta ciągnie dalej w „Soliloquium zimowym”, ale w tej rozmowie z samym sobą posłuży się prozą poetycką mocno zmetaforyzowaną. Autor wciąga czytelnika w swoje rozważania, zasłyszenia o czasie próby, o niewystarczającej już dłubaninie w języku, którym nie można niczego jasno wyrazić. Mamy tutaj dojście do muru, ujścia. Jesteśmy śpiewem (Di, di, di. Kto tak nuci, słyszysz?!). W drugiej części rozważań mamy oskarżenie o używanie języka przemocy z odwołaniami do wiersza Miłosza „Który skrzywdziłeś”, do Tuwima „Strasznych mieszczan”. Poeta myśli, poeta odsłania rozcięte miejsce. Na swojej już twarzy. Bo jest po stronie tej Inności, której źródło bije, być może, poza światem.

Poza światem jest już Gałczyński Poeta Światła, nad którego domem w Praniu roztoczył opiekę Wojciech Kass poeta ciemny. Wiele tekstów opatrzonych jest dedykacjami: Piotrowi Sommerowi, Przemkowi Dakowiczowi, Tadeuszowi Różewiczowi, Dariuszowi Susce, Julianowi Kornhauserowi, dla mojej J., Tadeuszowi Dąbrowskiemu, Ryszardowi Krynickiemu i Piotrowi Matywieckiemu, dla Tadeusza Różewicza, profesorowi Cezaremu Wodzińskiemu. Wskazują one na sympatie poetycko – filozoficzno – rodzinne.

To prawda, wszyscy znajdujemy się na jednej scenie lub widowni, i że w każdym momencie możemy zrobić krok ku-sobie, ba, możemy nawet oszukiwać i zamieniać się miejscami. Możemy też zejść, zamienić się pokoleniami. No, pogrzebmy się w piachu. Niech twoja rączka będzie klepsydrą. Zróbmy nic. Z żółtych okruszyn czasu, które przesypują się przez wąski przełyk dłoni. Nic nie jest tak pewne jak śmierć. Śmierć w różnych odsłonach. Mówi o niej poeta w „Modlitwie biesłańskiej”, w wierszu „Samobójstwo”. Obydwa utwory wymykają się jednoznaczności. Pobrzękują aluzje do Modlitwy Pańskiej, do Szymborskiej. Poeta próbuje pokazać człowieka splątanego ze światem. On i świat, który wpływa, ingeruje w bycie, czasami stanowczo jak Parka przecina nici wielu na raz jak 11 września 2001 w Nowym Jorku. Podobno każda epoka ma swój „światoobraz”. Ten, w którym my żyjemy autor podgląda. Śmiertelni – zamknięci w czarnym kwadracie na białym tle jak na obrazie Kazimierza Malewicza. Jak ta „w samo południe ociemniała”, bezradna w czerni, dopóki ktoś jej nie odprowadzi / na stronę i ten, który „Z deszczu – w poczekalnię kościoła”. Czy w kościele może być gorzej niż pod rynną, przecież śpi w brzuchu ławy, to próchno, ten robak z półlitrówką u stóp. Czy czuje się tam u siebie? U siebie jest zawsze ślimak, bo ma przecież swoją / skorupkę. My nie chodzimy z domem. Wchodzimy do domu, a tam jakaś/jakiś „J”. Bardzo młodzi oboje, spoczywają jeszcze przez chwilę w drewnianej misie swych bioder. Śmiertelni z nadmiaru. / Tej nocy mocniej złączyły się ich ciała. W słoneczny splot nicości. / Otwartą obręcz, w którą powoli wsączyła się mleczna kropla // żywicy // soczysta tęsknota. // Za oknami słychać było tylko chrzęst łamanych gałęzi.

Tak też chrzęści albo pieści język Antosia, który stworzył się z nich – i nabiera znaczeń pod czujnym okiem tatusia. Dziecięcy dim nasącza się śmierdzącym „dymem”. Myśl poety od synka przeskakuje we własną młodość. Osiemnastoletni przyszły poeta przygotowuje się do matury i pisząc pracę o doktorze Judymie, otwiera ją swoim wierszem, który podpisuje zmyślonym nazwiskiem „S. J. Mariański”. Ot, taki rodzaj mistyfikacji. Dziś strychowe znalezisko przypomina, rozczula. Maturzysta ukrywa się na razie za nieistniejącym poetą, ale już, już jest sygnał, że wiersze będą się w życiu pojawiać już nie za zasłoną, ale jawnie przypieczętowane własnym nazwiskiem. W skromniejszym wymiarze powtórzyła się sytuacja, gdzie oko w oko stają mistrz i uczeń. Przyszły poeta pokazuje rozprawkę z wierszem swoim – nie-swoim poloniście, który uwierzył uczniowi, że autor nie stoi przed nim, a jest gdzieś tam. Nigdy o nim nie słyszał, ale skoro uczeń pisze, cytuje, to widać jest.

Tak samo myślał profesor Andrzej Tretiak, któremu przedstawił pracę seminaryjną student anglistyki Konstanty Ildefons Gałczyński, tylko że on poszedł dalej. Od początku do końca wymyślił poetę Gordona Morrisa Cheatsa, niby żyjącego w XV w. Szkota. Jak opisuje Kira Gałczyńska, praca zawierała rys epoki i na jej tle życie i bogatą twórczość Cheatsa (cheat – oszukiwać). Kiedy Gałczyński przyznał się do mistyfikacji i przeprosił profesora, ten uznał, że przepraszający student żartuje, a Gordon Morris Cheats jest tak interesującym poetą, że zasługuje na dalsze opracowanie, choćby w pracy magisterskiej odkrywczego studenta. Co naprawdę myślał profesor Tretiak? Czy nie uwierzył w skruchę Gałczyńskiego, czy przewrotnie chciał pociągnąć zabawę dalej? Nie dowiemy się tego nigdy, bo KIG zrezygnował z anglistyki.

Jedno jest pewne, że maturzysta podąża śladami wybitnego poety. Mam na myśli to, że pisze. Ale jak tu pisać, gdy dziecko ma główkę rozpaloną do czerwoności // (tak musiała mawiać / moja matka / bo te właśnie słowa / cisną mi się od razu / na usta // a zapisywać je mogę / tylko wtedy / gdy już podam Ci syrop / przeciwgorączkowy). Jest dobrze – być tatą jest ważniejsze niż być poetą. Być tatą, to choremu dziecku podać syrop i uff… już można być poetą. Jak w naszym życiu pojawiają się choroby, to my je, a nie one nas spychają z drogi. Tu-oto autor musiał się odnieść w swoim byciu do innego bycia, bo to jest ludzki sposób-bycia-w-świecie, ale jakże chory musi być wiersz piszący chorobę. Będę przy Tobie / synku // z troską z jaką / pochylam się nad tym / niepotrzebnym wierszem.

Oj, oj, dużo tu wszystkiego dla mnie. Wszystkiego, o czym się powiedziało, albo jeszcze nie, wszystkiego, o czym chciałoby się usłyszeć – aporie, rozwidlenia / paradoksy, rozdroża – i zaskakujący wiersz składający się z dwóch pytań. Czy ta rzecz sięgnęła już druku? / Jak ją zepchnąć / w literaturę? Dwa pytania, a odpowiedzi ciśnie się na usta wiele. Pierwsze pytanie jest tak skonstruowane, że natychmiast przywołuje pamięć Chopina i Norwida. Czy mamy rozumieć, że książka wydrukowana sięgnęła, w domyśle, bruku, bo zbezcześci ją – ten ideał wypieszczony w głowie poety – niegodny czytelnik? Nie uwierzę, że poeta pyta o to, czy osiągnęła poziom drukowalności, bo przecież teraz drukować każdy może. Są wydawcy, którzy za odpowiednia dopłatą pięknym wstępem lub posłowiem opatrzą każdy, nawet najbardziej grafomański tekst. Jak ją zepchnąć w literaturę? Dlaczego „zepchnąć”? Czyżby wejście do literatury było czymś uwłaczającym? Może potrzebne są jakieś sposoby, podobne do tych, jakie niektórzy rodzice wykorzystują, wpychając swe latorośle na studia? Może będziemy „wpychać” książki z sensami przypadkowymi, a nie wynikającymi z chęci dzielenia się przemyśleniami autora z czytelnikiem. Po czym zepchniemy odpowiedzialność. Być może „zepchnąć” – to szybko zamieszać i niepostrzeżenie zepchnąć.

Jakie pytania, takie odpowiedzi mi się nasuwają.

A może literatura to worek odstawiony do piwnicy i spycha się do niego to, co przestarzałe, niegodne dzisiejszych czasów. Może musimy dokonywać poprawek w myśleniu. Szukać języka, bo naturalny już nie wystarcza i trzeba go zmieniać. Świat mutuje, rozwój nauki, skomplikowane maszyny cyfrowe mają swój precyzyjny język. Nie wiem, nie ogarniam wszystkich zachodzących w świecie przemian. Jak to odzwierciedlić w literaturze? Czy wieloznaczność utworów, a zatem i wieloznaczność interpretacji jest wartością? Bujność wypowiedzi czy orżniecie języka do czystej logiki? Czy jak każda epoka powinniśmy wnieść i wznieść literaturę, czy zepchnąć ze schodów do piwnicy to, co na jej obraz i podobieństwo i zaczynać od nowa?

Tomik poetycki Re dowodzi, że autor jest po stronie Inności. Inspirowany myślą Martina Heideggera szuka swojej drogi i obecności w świecie. Jak pójść, którędy, w abstrakcję, w filozofię, co pat’jerat’. Wiem, trzeszczy język, którym chcesz wytrawić obraz. Pozwól, ja to wypoleruję. Myślę, że autor napoleruje się jeszcze w życiu długo i namiętnie.

Re – w tył, znów, naprzeciw reanimacji, refleksji, rekolekcji, reminiscencji, resocjalizacji, rękawa. Re-, re-, re-, mnóstwo re-.

Adrian Gleń "Re", Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2014, Str. 48

Jolanta Szwarc