Letnisko, Tegoroczne plony, Zacieranie, Zabliźnianie, Domowa szarlotka i inne wiersze

Kategoria: poezja Opublikowano: środa, 01 luty 2012 Drukuj E-mail


Katarzyna Zając


LETNISKO

Rano powietrze przypomina watę cukrową.
Wbijam zęby, wyjadam zamiast pożywnych bakłażanów
i przepisanych witamin. Czuję zawrót głowy
jak w lunaparku, o niczym więcej nie chcę pamiętać.

W dali żagle, sukienka nabrzmiewa od wiatru.
Woda zielenieje, wyrasta poza brzegi, dociera blisko chaty.
Turzyce kołyszą się, a ja z nimi. Słyszysz modlitwę
do wędrownych ptaków?

Dopiero gdy czerwień barwi jezioro, nadchodzą
niepokoje. W snach: podwodne groty, mdlący zapach fiołków
i łupinka na falach. Czarne bociany lecą, gubią pióra.
Mów, że będzie dobrze, nie przestawaj.

 

TEGOROCZNE PLONY

Opowiadasz, że do miasteczka przypłynęły
kutry z dorszami, na skałkach widziano kilka uchatek.
Nie słucham cię uważnie, choć to lato jest czasem
odliczania i nasłuchiwania. Myślę, że przypominam rybę

wyrzuconą z wody lub niezdarnie czołgającą się fokę.
Kołyszesz hamakiem, podobne kołysanie jest we mnie. Mówisz,
że nigdy nie byłam piękniejsza niż teraz. Nadeszło inne lato:
jest czas rodzenia i umierania, czas sadzenia i wyrywania tego,
co zasadzono
. Ubywam każdego dnia,
ale to mnie nie dziwi, wsłuchuję się w śpiew humbaka,
otwarta na oścież.



ZACIERANIE

Tenisówki i wybielone słońcem włosy znikają
za zakrętem, przed chwilą pobiegł w tamtą stronę pies.
Suche trawy łaskoczą łydki, patrzę na ścierniska
 
rozciągające się za łąkami. Wszystko wygląda,
jakby było zatrzymane w kadrze starej fotografii: rdza, beż,
spłowiałe światło. W ostatnich dniach sierpnia czuję,

że wycieka ze mnie czerń - pozostałość po zimie
bez śniegu. Prawie nie pamiętam tych chwil, gdy się kuliłam
na parapecie, szepcząc, że jest ciepło, a nie mogłam

przestać szczękać zębami. Pies merda ogonem,
podbiega synek: mamo, powiedz co to za wysokie rośliny?
Płatki dziewanny przyklejają się jak plastry miodu,
ogrzewają dłonie.




ZABLIŹNIANIE

Podobno tegoroczna zima ścięła białko w mleku,
zgięła wpół śliwy i uwięziła krzyk wędrownych ptaków.

Topnieją śniegi. Rzeka opuszcza dawne łożyska,
wyprowadza się na grądy. Trzeba rzucić kilka grud ziemi,
zaśpiewać smutne pieśni, spalić kukłę.

Idziecie, dopóki nie zakwitną krokusy, nornice
nie powiją młodych. Światło przepływa przez splecione
palce i rodzi w was czułość.

Zbieranie piórek i patyczków. Cerujecie dach,
osłaniacie przed wiatrem puste okna - aż pojawią się
na polanie drwale. Znów coś swędzi i boli,

choć nie ma prawie śladu. Zostanie wypatrywać,
czy nie płyną wiklinowe kosze, liczyć szramy na drzewach.

 


DOMOWA SZARLOTKA

Upalne dni minęły, przez okno wlatują muchówki.
Odnóżami dotykają ścian i kolonizują akwariowy błękit.
Może dlatego kuchnia wydaje się taka ciasna? Matka

porusza się po niej niespokojnie. Obierki jak gąsienice
pełzające po liściu. Ależ niezdarnie to robisz! Brzdęk noża.
schylam się, aby niczego nie zauważyła. Mąka usypana

na stolnicy. Lepię nowe ciało z innego ciała. Brązowe oczy,
pełniejsze usta - byle niepodobne do jego. Czasami jabłka
bywają cierpkie albo padają niedaleko
, mówi mama.

Wymykam się nocami, biegnę przez sad. Oddycham głębiej,
próbuję przekrzykiwać kosy. Na trawie leżą pióra. Podnoszę,
lśnią czernią. Na przekór szepczę, że to na szczęście.

                                                                      
Latarnia Morska 2 (14) 2010 / 1 (15) 2011



SYMPTOMY

Duszno. Idziemy wzdłuż rzeki.

W wodzie odbija się niebo, moja sukienka,
talie tataraków. A jeśli teraz myślisz o innej kobiecie?
Przypominasz sobie gest, jakim poprawiła kołnierzyk,
dotyk cynamonowych palców. A jeśli w jednym błysku
słońca nagle wiesz, że o niej nie zapomnisz?

Dopóki wypatruję w sytuacji lirycznej nadziei,
nadal chcę pisać o tym, że idziemy razem.
Srebrzysta wstęga wyrównuje nasze kroki,
splata cienie. Jednak, gdy myślę o puencie,
zapisuję na kartce wciąż to samo:

zostaliśmy wciągnięci w wir
zdarzeń. Wieczorem rozpęta się burza.





URLOP Z TOMASZEM MANNEM

W lipcu czytam Czarodziejską Górę.

Z Hansem jadę z wizytą do sanatorium dla gruźlików.
Owijam się pledem, sporządzam wykresy temperatury,
wdycham górskie powietrze. Liczę dni do odjazdu.

W lipcu mówisz, że w twoim życiu jest inna kobieta.

Wychodzisz. Gotuję zupę ogórkową. Połykam tabletkę.
Myślę, że nie zdążyliśmy razem wyremontować kuchni.
I że talerze nie nasze. I stół też nie nasz.

Nocami przewracam strony – na łóżku nie naszym.
Księżyc prześwietla na wskroś: mam plamy w płucach
i prątki we krwi.
 
W lipcu zamieszkuję na wysokości trzech tysięcy metrów.

Owijam się pledem, mierzę temperaturę, weranduję.
Dni nie liczę. Nie dziwię się, że u Hansa wykryto chorobę.
Lekarz mówi, że tu nikt nie zjawia się przypadkiem.

O zejściu nie ma co na razie myśleć.  

 

 

PEJZAŻ WEWNĘTRZNY: ZAPISKI

Po raz pierwszy nie chcę pisać o makach,
łące zabarwionej sierpniem i matowym świetle.

Myślę, czy potrafię sama naprawić kran,
co zrobię, jeśli stracę pracę? Nim spostrzegę,
wplątuję to w wersy zamiast spaceru
i babiego lata.

Wciąż czytam Czarodziejską górę. Hans wyznaje 
Kławdii miłość, kiedy ta opuszcza sanatorium. 
Zostawia mu na pamiątkę swój rentgen: 
teraz bez końca patrzy na jej płuca,
bijące serce, piękny zarys żeber.

Dlaczego nie zajrzałeś we mnie głębiej,
nim udaliśmy się w różne strony?

 



W DRODZE DO MOCANDO

Wiatr rozsypuje liście, zaciera kontury lata.
Też chcę gdzieś odlecieć, kiedy wraz z kolejną
stroną zgłębiam swoje Sto lat samotności.

Wszędzie bagna, ostre skały i pnącza.
Zbliżam się do osady, gdy nagły podmuch
plącze kartki i układa zbyt banalną opowieść:
młoda dziewczyna rzuca starszego od siebie,
a ja udaję, że to mnie nie obchodzi.

Mijają dni. Od niedawna częściej rozmawiamy,
poszliśmy razem na spacer.

Targowiska rozświetlają jasne chryzantemy.
Wciąż trudno mi w roli zaradnej matki i kobiety,
ale w tej chwili energicznie szoruję płytę.

Zapalam świeczki. Wiatr rozsypuje liście.

 

 

ZAMIEĆ

         Że pory-roku... nie tylko
         Są zamarzaniem i tajeniem wody
         I -- że -- -- bicie serca?... -- chwilką!
                      *** (Co? Jej powiedzieć...) C. K. Norwid

Wierzę w odrodzenie przychodzące po zimie,
ale bardziej w błogosławieństwo padającego śniegu:
mleczny puch okrywa dachy, krzywy parkan
i trzepak. Prawie nie widać naszych śladów,
 
które prowadzą w stronę rzeki. Pamiętam dzień,
kiedy znów weszłam do tej samej wody, stałam naga.
Wyciągam stopę jak wtedy. Krucho. Trzeszczy.

Podajesz mi rękę. Jeszcze nie wiem,
czy mogę się oprzeć. Tego lata dotykałeś innej.
Idziemy dalej. Coraz bardziej śnieży:
miłość nie pamięta złego?

Aż po horyzont widać białe pola
niezapisanych kartek.

 

 

SEN O KOŃCU ŚWIATA

I.

Pierwszy dzień wiosny - rozpięte marynarki
i płaszcze, zwiewne pończochy i kolorowe pantofle.
A jednak nie jest zwyczajnie: ktoś mnie potrąca,
inni gdzieś biegną. Krzyczą. Wyjmują komórki,
klękają na chodnikach.

Nad miastem wisi coś ciężkiego i ciemnego.

Chcę zadzwonić, jeszcze tyle powiedzieć. 
Nie mogę się poruszyć. Patrzę - domy i ludzie
znikają wśród pyłu.

II.

Pierwszy dzień wiosny - robię śniadanie.
Siadamy razem przy stole: bagietki, mascarpone
i oliwki rozpływają się w ustach. Myślę o śnie.
Na ulicach niepokoją mnie marynarki, pończochy
i pantofle. Drżę, gdy obok dzwonią komórki.

Nad miastem błękitne niebo.

Nocą rozbierasz mnie. Próbuję tyle powiedzieć,
smakuję twoje ciało jak wino. Światło księżyca to stal,
która za chwilę spadnie na domy,

w każdym coś przetnie.

                                                       Katarzyna Zając


portal LM, czerwiec 2013