O zwątpieniu i religii

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: poniedziałek, 22 listopad 2010 Drukuj E-mail

Marek Wittbrot

Adamowi Dobkowi

1

Przez tysiąclecia zastanawiano się, skąd biorą się ludzkie niedole i zło. Staroperskie czy staroaramejskie mity przypisywały je demiurgowi, złowieszczej istocie wyznaczającej sobie tylko jeden cel: przeciwstawienie się sprawczej, afirmatywnej sile. W tradycjach indoeuropejskich, a także w XIX-wiecznym myśleniu o świecie, o losie czy historycznym determinizmie pojawił się niezrozumiany prorok, zwiastujący nową erę, wzywający do porzucenia starej moralności, na próżno próbujący przyjść z pomocą człowiekowi – istocie, która dawno zatraciła wolę mocy i pozbawiła się wolności, wiary w ideały. Pozostał jednak próg, jakiego nikt nie przekroczył. Choćbyśmy bardzo tego pragnęli, granica, jaką wyznaczają nie wzniosłe idee, lecz cierpienie, fizyczny, psychiczny, a niekiedy i metafizyczny ból, wciąż jest zamknięta. Jedynie Bóg – cokolwiek o nim potrafimy powiedzieć – panuje nad życiem i śmiercią, zna tajemnicę początku i kresu istnienia. Tylko Syn Człowieczy, złożywszy ofiarę z siebie, dostąpiwszy całkowitego wyniszczenia, wie, co znaczy wyrzeczenie się siebie do końca, wyzbycie się wszelkich potrzeb. Dlaczego zatem na temat oczyszczającej mocy cierpienia, z pełnym przekonaniem najczęściej wypowiadają się ci, którzy nie mają pojęcia, czym mogą stać się z pozoru niewinne okaleczenia, miesiące, a niekiedy i lata doświadczania własnej bezsilności?
Oświecenie i XX wiek nie unieważniły zasadniczych, egzystencjalnych kwestii. XXI i kolejne stulecia nie zdołają rozstrzygnąć naszych, niejednokrotnie zbyt bolesnych dylematów. Jak bowiem i co mówić tym, którzy – wcale nie zstępując w  piekielne otchłanie – wiedzą, czym może okazać się cielesne i duchowe ogołocenie, jak ranią, a niekiedy i ubezwłasnowolniają: nie tylko choroba czy zwątpienie, lecz ślepa nienawiść, przybierający bardziej i mniej czytelne formy fanatyzm, niby niewinne, ukryte pod pozorami dobra niebezpieczeństwo lub ignorancja, która zdaje się nieskończona? Jak rozmawiać z tymi, którzy przeżyli Auschwitz, sowiecki gułag, kambodżańske ludobójstwo czy rwandyjską apokalipsę? Jak pogodzić krzyk katowanego, odartego z wszelkiej godności człowieka z milczeniem Boga? Skoro nic nie dzieje się bez woli Boga, dlaczego istnieje zło? Czy Bóg jest ponad albo poza dobrem i złem?
Czyż nie łudzą się nieliczni, przekonani, wierzący, pocieszający nas, iż istnieje waga czy miara odpowiednia, wystarczająca, by wymierzyć, wyważyć, wytłumaczyć, usprawiedliwić – tak wielkie, jak i małe, niczym niezawinione, jak i świadomie sprowadzone nieszczęścia?


2

Francuski poeta i pisarz, autor „Córek ognia”, gdy nie miał już za co wybrać się w dalszą podróż, ruszał w nieodległe okolice, w krainę swojego dzieciństwa. Wraz z upływem lat, po zamieszkaniu przy ulicy Surcoufa, także i ja coraz chętniej udawałem się pod Paryż, aby przybliżyć się do tego, o czym nieraz zajmująco pisali i mówili inni. Dzięki krótkim, zazwyczaj jednodniowym eskapadom mogłem ujrzeć Valvins z domem dekadenckiego romantyka, piewcy żalu i artystowskiego żaru, oraz nieodległe Samoreau, gdzie – nieopodal autora „Rzutu kości” i innego, mało znanego poety – spoczywa muza i powierniczka wielu artystów, córka sybirskiego zesłańca. Pewnego przedwiośnia, zamiast do Proustowskiej posiadłości Guermantesów, trafiłem do straszącego nadmiarem dekoracji i ezoteryczno-erotycznej fantastyki zamku w Ferrières-en-Brie, który nie tylko z powodu słoty i patetyczno-idyllicznej ornamentyki miał pozostać wymownym symbolem, wspomnieniem rzeczy, jakie – układając się nie według życzeń czy planów – nic sobie nie robią z naszych marzeń czy uczuć. Wówczas dotarłem też do niewielkiego miasteczka, które na kilka lat stało się przystanią rodziny Miłoszów. Podobnie jak Brie-Comte-Robert, renesansowe Ecouen ujrzałem po raz pierwszy w marcowe, niezbyt pogodne popołudnie; podążałem tam samotnie i niesamotnie, i niegdyś, wprost z trasy, do zamku konetabla Franciszka I zabrałem panią i pannę Tomsie. W kwietniowe, majowe albo czerwcowe, w sobotnie albo niedzielne przedpołudnia wyprawiałem się pod mury ocalałe ze średniowiecznej fortecy w Blandy-les-Tours, w okolice pamiętające Abelardowskiego nauczyciela logiki albo do pustelni w Vallée-aux-Loups, gdzie autor „Pamiętników zza grobu” skrywał przed zastępami wielbicieli panią swego serca, a ponad sto lat później ekscentryk i mizantrop, nieprzeciętny diarysta szukał ukojenia dla swoich nerwów. Dwukrotnie, w gorące letnie dni, odwiedzałem Abbaye de Royaumont i samotnię francuskiego jezuity, twórcy noosferycznej koncepcji ewolucji. W chłodny, październikowy wieczór – pod okiem markizy de Pompadour – żegnałem się z bremeńskim gościem i, nieoczekiwanie, przybyłym pod pałac w Champs-sur-Marne, nieco posuniętym w latach ślubnym orszakiem. Kolejnej wiosny patrzyłem na pozostałości po opactwie w Chaalis, doprowadzonym do ruiny dzięki szaleńczym, architektonicznym pomysłom przełożonego klasztoru. Często przemierzałem rozległe ermenonvillskie lasy, lecz tylko raz dotarłem do angielskiego ogrodu i wysepki, na której z własnego wyboru spoczął niezmordowany włóczęga, nieudany muzyk, śmiały polemista i zarazem piewca natury, autor „Nowej Heloizy”.
Dopiero w czwartym roku po przeniesieniu się z Radomia do stolicy potomków Galów i Merowingów wyruszyłem na zamiejskie szlaki, jednak nie traktem paryskiego salonowca i pustelnika z Montmorency, ni śladem Aurelii, Pandory i Sylwii, lecz autora „Barbarzyńcy w ogrodzie”. I jego spojrzenie – na najstarszą Francję, ziemię Chlodwiga – konfrontowałem z tym, co wreszcie mogłem zobaczyć. Przez lata, głównie dzięki zmotoryzowanym przyjaciołom, udało mi się dotrzeć do wielu zakątków Île-de-France, objechać największą francuską aglomerację, poznać tak południowe i północne, jak wschodnie i zachodnie, położone w Basenie Paryskim departamenty. Wiosną, latem, jesienią i zimą namawiałem, zachęcałem, przekonywałem bliskich i znajomych, iż warto – choćby na kilka godzin – opuścić swój pokój, zamknąć książkę, poczekać z niedokończonym wierszem albo obrazem – i wyruszyć. 
Port-Royal-des-Champs wraz z pocysterskim, zniszczonym w 1711 roku z powodu królewsko-kościelnych intryg opactwem oraz byłym, zarządzanym przez Jacqueline Pascal pensjonatem dla dziewcząt, długo pozostawało jakby na uboczu. Pomyśl o czymś, czego nie widzieliśmy – zachęcał Artur, by – jak zaznaczył – dobrze wykorzystać wolny week-end. Wybór na przyczółek jansenistów padł nie od razu. Najpierw myślałem o wyprawie śladami francuskich naturalistów i o powrocie do parku z kaskadami i stawami, gdzie za pieniądze zdobyte za „Hrabiego Monte Christo” jeden z najpopularniejszych pisarzy XIX wieku wybudował sobie neogotycki pałacyk i neorenesansową willę z ekstrawaganckimi wnętrzami. Długo wahałem się, czy nie zdecydować się na pola uwiecznione przez autora „Krajobrazu z trzema drzewami” i na uliczki Auvers-sur-Oise, którymi zdesperowani, niecodzienni pacjenci udawali się do doktora Gacheta. O Musée National des Granges de Port-Royal przypomniała mi kartka z widokiem na studnię, jaka przewędrowała Dolny Śląsk i Wielkopolskę i dotarła ze mną do Konina, oraz „Myśli”, po jakie po raz pierwszy sięgałem prawie ćwierć wieku temu, w ząbkowskim Domu Misyjnym.
Niechaj człowiek wróciwszy do siebie zważy, czym jest w porównaniu do tego, co istnieje, niechaj spojrzy na się jak na coś zabłąkanego w tym zakątku przyrody i niechaj z tej małej celi, w której go pomieszczono (mam na myśli wszechświat), nauczy się oceniać ziemię, królestwa, miasta i samego siebie wedle słusznej ceny. Czym jest człowiek w nieskończoności?1 – zastanawiał się słynny myśliciel i ambitny konstruktor. Geniusz, marzyciel i światowiec, autor nowatorskich prac poświęconych geometrii Euklidesa, u szczytu swojej kariery wybrał odludzie, które miało stać się bastionem nowej, surowej pobożności, ale też ukształtować jednego z największych francuskich tragików, mistrza crime passionnel i znawcy kobiecej duszy. Poprzednik Racine’a, podobnie jak twórca lekceważonych przez Moliera dramatów, przeżywszy najwyższe uniesienia i porywy żądz, stał się propagatorem idei odrzuconych przez Kościół w 1653 i 1656 roku. Znosząc cielesne udręki – niemal przez całe życie cierpiał na silne bóle głowy i ból brzucha – zajmował się kombinatoryką, rachunkiem prawdopodobieństwa, indukcją matematyczną, ciśnieniem atmosferycznym, prawami hydrostatyki i zagadnieniami teologii. W trzydziestym pierwszym roku życia, po wypadku na moście w Neuilly, po Cudzie Świętego Ciernia, a także po listopadowej nocy pełnej natchnień i ekstatycznych doznań, w miejsce magnackich posiadłości w Oiron wybrał mury antymodernistycznego konwentu. Podążając śladami teorii głoszonych przez biskupa z Ypres, studiując pelagiańskie i molinowskie pisma, kierował stamtąd ironiczne, wykwintne listy do mieszkańca wyimaginowanej prowincji. Brzydził się wiarą pozbawioną dramatu i zadowalającą się polityczną poprawnością. Bronił zagrożonego usunięciem z uczelni konserwatywnego, pietystycznego teologa. Drwił z profesorów Sorbony i członków Towarzystwa Jezusowego. Nie oszczędzał tych, którzy – jego zdaniem – zniekształcali ducha religii. Nie bał się dotknąć niebezpiecznych kwestii, takich jak lichwa czy korupcja, symonia czy swoboda obyczajów, sposób traktowania postów i komunii. Nie oszczędził ani dworu, ani najbardziej wpływowych salonów. Propagował rezygnację z własnej woli i wyzbycie się wszelkiej pożądliwości. A jednocześnie chyba nie pogodził się z odrzuceniem – ze względu na niski status społeczny – ze strony rodziny niedoszłej wybranki. Co naprawdę łączyło go z Charlotte de Roannez? Dlaczego nie chciał jej pojąć? Czy zrozpaczona panna, sprzeciwiając się woli rodziny i kardynała Mazarin, i uciekając do klasztoru, rzeczywiście zamierzała udowodnić, iż postanowiła oddać się Bogu? Dlaczego również brat księżnej usunął się w cień i poświęcił swoje siły, jak i ogromne fundusze, aby rozsławić imię racjonalisty i ascety? Dlaczego przeredagowano albo zniszczono wiele jego pism? Kto, kiedy i przekonująco zdoła rozświetlić tajemnice paskalowskiej legendy, jak i jansenistowskich, w niektórych środowiskach wciąż nośnych idei?
Do Port-Royal wyruszałem z przyjaciółmi nie w tym celu, aby cokolwiek ze znanych powszechnie faktów potwierdzić lub czemukolwiek zaprzeczyć, ani – tym bardziej – żeby zyskać argumenty, które by uzasadniły lub wzmocniły moje wybory, moje obawy albo moje wątpliwości. Rozmyślałem wiele o przebytej drodze, o swoich i nieswoich kłopotach, o smutnych, kolorowych domach Artura, a także o największym we Francji zespole klasztornym w Fontevrault, który – niby widomy znak przeszłych wydarzeń i ideowych przewartościowań – opustoszał, stał się mimowolnym symbolem kapryśnej pani dziejów i przypomina o powtarzanych wciąż błędach, kierujących ludzkimi zachowaniami namiętnościach, szaleńczych ambicjach czy pseudoreformatorskich pomysłach. Nie przypuszczałem wtedy, że stojąc przed grobem władczyni upadłego królestwa, królowej trubadurów i truwerów, łatwiej mi będzie cofnąć się do przeszłych epok niż pomyśleć o nieodległych chwilach, że nie opuszczą mnie dziwne przeczucia, że nic spośród tego, co dotychczas zobaczyłem czy odkryłem, nie uspokoi mnie, nie pocieszy, nie przybliży do celu – wyznaczonego nie przez tajemnicze siły, lecz więzi, jakich nic nie jest w stanie zerwać, i pragnienia, jakich nikt nie jest w stanie zaspokoić.


3

Pod koniec XIV wieku na brabancko-fryzyjskim pograniczu powstały trzy pierwsze domy Braci Wspólnego Żywota. Opowiadając się za devotio moderna oraz powrotem do źródeł, czyli zasad, jakimi się kierowały pierwotne gminy chrześcijańskie, bez problemu zaczęli zdobywać zwolenników i powiększać swoje grono. Bractwo, w którym duchowni i świeccy żyli wspólnie, szybko wzbudziło nieufność i zastrzeżenia ze strony inkwizycji. Ataki zakonów żebraczych przyczyniły się do zaaprobowania reguł zgromadzenia przez kontrowersyjny Sobór Bazylejski. W połowie XV wieku fratres devoti posiadali wiele domów w Niderlandach, Niemczech i Francji, prowadzili szkoły i biblioteki, zalecali lekturę Biblii i antycznych pism, propagowali indywidualne formy pobożności.
Jaki wpływ na młody umysł Erazma czy Hieronima mieli ascetycznie nastawieni do życia bracia? Więcej na ten temat spekulacji niż pewników, zapewne jednak syn księdza i córki lekarza, jak też potomek malarzy z Akwizgranu kształtowali swój charakter w surowym klimacie wyrzeczenia, niedowierzania własnym instynktom, zwątpienia w ludzką szlachetność i bezinteresowność. Uciekający przez całe życie przed sobą, podpisujący się chętnie jako Desiderius Erasmus Roteorodamus, nigdy nie potrafił pozbyć się wpojonej nieufności. Urodzony i zmarły w s-Hertogenbosch Jeroen Anthoniszoon van Arken, znany jako Hieronim Bosch, nigdy nie wyzwolił się ze swych apokaliptycznych lęków. Obydwaj, już za życia, zdobyli ogromne uznanie. Sława i szacunek, jakim się cieszyli, uratowały ich przed oskarżeniami o odstępstwo, uchroniły przed infamią i niewybrednymi atakami.
Autor zrodzonego z przypadku „Enchiridiona” i kontrowersyjnej „Pochwały głupoty” gromił uczonych leniuchów i kościelnych dostojników, handlujących odpustami i dbających tylko o to, żeby swoje sakiewki nabić dukatami. Chciał być jak najdalej od tych, których zdobił augustiański habit. Nie umiał odnaleźć się pośród swoich konfratrów. Jednocześnie, niemal do śmierci, zabiegał o możnych protektorów, nie gardził żadnym datkiem. Dla odmiany autor „Ogrodu rozkoszy ziemskich” i „Wędrowca” wiódł życie zasobne. Mimo że przyszło mu żyć w czasach niespokojnych, potrafił zadbać o swój los. Uciekł w prywatność, zadowolił się swoimi, wcale niemałymi, pozyskanymi głównie dzięki małżeństwu dochodami. Nie był jednak ślepy, nie patrzył obojętnie na panujący wokół niego zamęt, wiedział, na jakie osamotnienie skazuje się każdy, kto próbuje przeciwstawić się panującym zwyczajom.
Ten, który nigdy nie chciał być reformatorem i równie mocno jak barbarzyńskich nawyków obawiał się nabożnej głupoty, odważnie przeciwstawił się konfesyjnym nadużyciom, piętnował obłudę i skostnienie umysłowe, nie godził się z uproszczeniami i roszczeniami ówczesnej teologii. Uchodząc za osobę skromną i nieśmiałą wszczął prawdziwą wojnę przeciwko zaślepieniu i mniszej próżności. Za swój nonkonformizm a zarazem krytyczne podejście do otaczającej go, kościelnej rzeczywistości musiał zapłacić wysoką cenę: nigdy nie odnalazł swojej przystani, był jak żeglarz targany dziejowymi burzami, umykający przed własnym przeznaczeniem. Z kolei autor „Sądu Ostatecznego”, próbując rozwikłać jedną z największych bosko-ludzkich zagadek, unikał infantylnych przedstawień, strywializowanej boskości czy zbanalizowanej świętości, nie taił swych niechęci do panujących w jego epoce układów. Nieraz pojawia się przypuszczenie, iż należąc do sekty adamitów przeniósł na płótno idee, jakie trudno pogodzić – tak z katolicką, jak i protestancką doktryną o zbawieniu. Najistotniejszy jednak pozostaje obraz epoki, jaki odmalował w swoich dziełach, a zarazem ponadczasowa refleksja nad ludzką kondycją, losem człowieka, który równie łatwo ulega ziemskim pokusom, co przeświadczeniu, że jest ponad stworzeniem i Bożym Objawieniem.
Powracając początkiem lata do Paryża świadomie wybrałem drogę przez miasto, z którym jeden z najświetniejszych umysłów Europy związał swoją młodość, inny zaś, roztaczając rajsko-piekielne wizje, nigdy się nie rozstał. Bardzo chciałem, aby moi towarzysze podróży zobaczyli Binnenstad, wieżę i katedrę św. Jana, średniowieczne gimnazjum i, należący niegdyś do maryjnego bractwa, Dom Braci Łabędzi. Wędrując przez Fryzję i Brabancję, niekiedy przez Limburgię albo Holandię, wyruszając do Zelandii czy na Texel, nie potrafiłem wyzbyć się pragnienia, żeby przybliżyć się do tego, co długo pozostawało nazbyt odległe a jednocześnie nieobce. Jeden z największych polskich poetów uznał kraj Spinozy i XVII-wiecznych malarskich mistrzów za krainę swej dojrzałości. Dla mnie – ilekroć znajdowałem się pośród kanałów i polderów – był to krok w odległą, bogatą przeszłość, a także krok w nieznane.
Czy rzeczywiście jeden z moich przodków był ewangelickim misjonarzem, posłanym na Żuławy czy Pomorze? Kto, dlaczego, w jaki sposób – w XVII, XVIII, a może dopiero XIX wieku – wywędrował daleko na wschód? Na ile można zaufać opinii, iż Witbrod, Wittbrodt albo Wittbrot, jako rodzaj opłatka komunijnego u protestantów, dosłownie biały chleb2, to nazwisko związane z określoną funkcją? Dlaczego syn autora „Prawdy starowieku” ucieszył się słysząc jak się nazywam? Podczas rozmowy na getyndzkim uniwersytecie, dotyczącej europejskich nacjonalizmów, nie miał wątpliwości, skąd pochodzili moi pradziadowie. Kiedy dodałem, iż połowa rodziny przywędrowała ze wschodu na zachód, bowiem w roku 1947 opuściła krainę, w której opowiadano sobie legendę o Złym Biesie, jeszcze bardziej  zachęcał, żebym zainteresował się losami swoich antenatów.
Długo nie zdawałem sobie sprawy, iż mogą istnieć tego typu problemy, jeszcze w szkole podstawowej nie brakowało mi kolegów pochodzących z niepolskich rodzin. Nigdy nie zagłębiałem się w podobne kwestie, nie były one bez znaczenia, ale też nie były na tyle odczuwalne, żeby się w nie angażować, póki – okrężną drogą – nie dowiedziałem się, że profesor historii Kościoła zaleca względem mojej osoby daleko posuniętą ostrożność. Bynajmniej nie zostałem posądzony o nieprawomyślność czy brak zainteresowania przeszłością, lecz – wedle ołtarzewskiego wykładowcy – coś znacznie gorszego: niewłaściwe pochodzenie. Nie próbowałem jednak nikomu tłumaczyć, iż jego intuicja jest mocno zawodna a horyzonty chyba niezbyt rozległe.
Niewielki kraj, którego wydarte morzu mokradła stały się Nową Jerozolimą, ojczyzna myślicieli i podróżników, kraina wiatraków i nizinnych krajobrazów nigdy nie była mi obojętna. Odkąd po raz pierwszy, jesienią 1990 roku w drodze do stolicy Francji, zatrzymałem się w Amsterdamie, chętnie wracałem na holenderskie szlaki, a zarazem powracałem do tego, co na temat patrona humanistów i prekursora surrealizmu usłyszałem w Warszawie na Dobrej, od księdza Janusza. Gdy autor „Światła i soli” podsuwał Erazmowy traktat o mądrym i łagodnym chrześcijaństwie oraz inne, często nieistniejące w normalnym obiegu lektury, gdy mówił o największych flamandzko-niderlandzkich dokonaniach, a potem odwoływał się do Boschowskich wizji i dzielił się swoimi zauroczeniami, nawet nie próbowałem sobie wyobrazić, jak mogłaby wyglądać moja fryzyjsko-brabancka czy zelandzko-holenderska wyprawa.
Powracając z Bremy do Paryża próbowałem oczami wyobraźni sięgać jak najdalej i cofałem się nie tyle do przeszłych wydarzeń czy doświadczeń, co do tego, co łatwiej odtworzyć w pamięci niż wypowiedzieć, wyrzucić z siebie, a tym bardziej komukolwiek wyznać. Moja podróż nie zakończyła się ani nad Sekwaną, ani nad Loarą, która dwa dni później, po raz trzeci stała się celem wspólnej, tym razem pięcioosobowej wyprawy.


4

Przybywając po raz pierwszy do Brzegu Dolnego wiedziałem co nieco o fabryce, w której podczas drugiej wojny światowej, wykorzystując więźniów obozów koncentracyjnych, produkowano tabun i sarin. Odbudowane po wojnie niemieckie zakłady chemiczne miały z czasem stać się jednym z najbardziej znanych polskich kombinatów. Miejscowość, przez stulecia zamieszkiwana przez rybaków i flisaków, kilkakrotnie okazywała się nietypową dla mnie przystanią. Miasto posiadające w XVII wieku synagogę, ewangelickie i katolickie kościoły, w drugiej połowie XX wieku przemieniło się w osiedla bez tożsamości, typowo robotnicze skupiska. Podczas dziejowych burz poznikały innowiercze świątynie. W przedwiośnie roku 1981 przed wyruszeniem do Ząbek koło Warszawy – by tam przez cztery miesiące rozsyłać książki, głównie rwandyjskie modlitewniki – postanowiłem zatrzymać się nad Odrą. Pozostawiłem za sobą rumską „Organistówkę”, piątkowe wieczory, podczas których członkowie licealno-akademickiej grupy „Świt” dyskutowali o współczesnym świecie i nowoczesnym, wymarzonym Kościele. W Brzegu spędziłem kilka tygodni, okres podejmowania zasadniczych dla siebie decyzji. Mogłem już tylko wspomnieć – organizowane przez rzutkiego i, w przeciwieństwie do pozostałych wikarych, niezwykle otwartego na wszelkie poglądy księdza Kazimierza – pielgrzymki do Piaśnicy i Swarzewa, wyprawy do Kościerzyny, Rewy albo Wejherowa. Wraz z upływem lat wielokrotnie miałem przybywać nie nad Zatokę Pucką, lecz na dolnobrzeskie Osiedle Fabryczne – i stamtąd wyruszałem w różnych kierunkach.
Odwiedziwszy grób Anioła Ślązaka w kościele św. Macieja i budynek dawnego gimnazjum przemienionego po wojnie na wydawnictwo – mury pamiętające młodego, ambitnego ucznia, przyszłego profesora Uniwersytetu Wrocławskiego i autora „Życia Jezusa w Palestynie, na Śląsku i gdzie indziej” – postanowiłem pożegnać się z Wyspowym Grodem. Kiedy polskie radio podało, iż nad Kaplicą Sykstyńską pojawił się biały dym, zbliżałem się do granic miasta. Habemus papam usłyszałem nieopodal „Rokity”. Wybór prefekta Kongregacji Nauki Wiary na papieża nie był zaskoczeniem. Ten, który kilkanaście dni wcześniej, w wielkopiątkowych rozważaniach Drogi Krzyżowej, zwracał uwagę, ile brudu jest w Kościele, ile w nim pychy i samouwielbienia3, stawał na jego czele. Uznawany przez niektóre środowiska za pancernego kardynała, uśmiechnięty, otwierający szeroko ramiona, ale i nieco spięty 78-letni nowy Papież zapewniał, że będzie kontynuował dzieło swego wielkiego poprzednika. Nie trzeba było długo czekać, żeby się przekonać, iż rewolucja – upragniona i przez progresistów, i przez przeciwników wewnątrzkościelnych reform – nie nastąpi.
Pozostawiając za sobą Polanicę Zdrój i Ząbkowice Śląskie, powracając z Ziemi Kłodzkiej na Nizinę Śląską, patrzyłem na budynki, kościoły, polskie i watykańskie flagi przyozdobione kirem, lecz ani dwukrotnie odwiedzana Nowa Ruda, ani Kłodzko, ani Duszniki Zdrój, ani inne, wcześniej ujrzane miejscowości nie wyglądały na zatopione w zadumie czy żałobie. Wambierzycki sportowy festyn, licznie uczęszczane, mijane w pogodne niedzielne popołudnie podwrocławskie supermarkety przypominały o tym, co trwa i wielu będzie zawsze absorbować. Chyba zbytnio się oddaliłem od tego, czym przez wiele dni i nocy żył cały świat – pomyślałem.
Długo wahałem się, jaką wybrać dalszą trasę. Wołów, zaplanowany na wiele godzin, opuściłem dwa dni wcześniej po godzinie; nie tylko dlatego, że nie było się gdzie zatrzymać, lecz i dlatego, że wiele z tego, co zdawało się zatartym mocno obrazem, mglistym wspomnieniem, znowu przemówiło. Nie chciałem jeszcze raz wracać na wołowski rynek, pod wieżę wodną czy w okolice zamku wybudowanego przez Władysława Wygnańca. W przedwyjazdowym planie znalazło się ujrzane po raz pierwszy pół roku wcześniej miasto, w którym – jak przekonywał w połowie XVII wieku ewangelicki misjonarz – katolicy byli niezwykle zawzięci4. Tym razem jednak nie udało się dotrzeć ani do Krotoszyna, wizytowanego podczas misjonarskiej wyprawy do Torunia przez luteranina z Wielkopolski, ani do żadnej innej miejscowości, którą – spodziewając się w roku 1740 powtórnej paruzji Chrystusa – chętnie nawiedzali misjonarze-chiliaści. Decyzja, by jechać przez Kożuchów i Lubsko, wynikła spontanicznie. Wreszcie miałem ujrzeć ziemie, które w latach 1618-1648 i podczas wojen śląskich stały się terenem zażartych walk, religijnych i etnicznych konfliktów. Przechodziły z rąk śląskich książąt pod panowanie marchii brandenburskiej i Habsburgów, pamiętały Tatarów, Czechów, Szwedów, Austriaków i Francuzów, przetrwały rozbiory, by po ośmiu stuleciach – jak pisano w PRL-owskich podręcznikach historii – połączyć się z macierzą. Na podgłogowskie pola, liczne rzeczne rozlewiska, przelatujące nad lubuskimi borami chmury i ptaki, a także na brzozowy trakt patrzyłem pierwszy raz. Kożuchów w niewielkim stopniu wydał mi się podobny do tego, co na jego temat usłyszałem od Mileny. Rynek, pośrodku którego, nie wiadomo z jakich powodów, znalazł się niszczejący budynek miejskiego urzędu, księgarnia bez książek, źle oznakowane ulice, zamknięty na kłódkę Friedhof – wszystko zbyt realne i jednocześnie jakby niedzisiejsze. O klucz do protestanckiej nekropolii  – według informacji zapisanej na wyblakłej, przyczepionej do bramy kartce – należało prosić w administracji, lecz o jaką administrację chodzi i gdzie się ona znajduje nikt nie informował.
Nie umiałem sobie przypomnieć, jaką trasą wędrował monsieur Labrunie, znany jako Gérard de Nerval, gdy krótko przed samobójczą śmiercią postanowił wybrać się na chłodny Śląsk5, na grób matki. Nietrudno wyobrazić sobie, jak wyglądała wyprawa zdesperowanego poety. Trudno nie rozumieć takich pragnień. Być może dlatego, przed powrotem do Bremy, nie one zaprzątały mój umysł. Co naprawdę po nas pozostanie? – pytały obce ulice i domy, ukryte za niedostępną cmentarną bramą nagrobki i ruiny zniszczonego kościoła.
W „Sylwii” urodzony w Paryżu romantyk pisał o nawiedzających nas w młodości chimerach, w „Pandorze” – o niespełnionych marzeniach, w „Aurelii” – o związkach łączących świat zewnętrzny i wewnętrzny. Kiedy dusza unosi się niepewnie między życiem i snem, między bezładem umysłu i powrotem chłodnej refleksji, w myśli religijnej szukać trzeba pomocy; nie znajdowałem jej nigdy w takiej filozofii, która proponuje nam tylko maksymy egoizmu albo, w najlepszym razie, daremne doświadczenie, gorzkie wątpliwości; która walczy z cierpieniem moralnym unicestwiając wrażliwość; na wzór chirurgii, potrafi tylko odjąć organ przyprawiający o ból – zauważał człowiek poszukujący przez całe życie czystości ludzkich intencji, bardziej ufający Bożej dobroci niż religijnym formułom i nakazom. Ale nam – skarżył się – zrodzonym w latach rewolucji i burz, kiedy wszystkie wierzenia przekreślono – nam wychowanym co najwyżej w tej wierze, która zadowala się zewnętrzną praktyką i w swej obojętności może bardziej jest karygodna niż bezbożność i herezja – niełatwo zrekonstruować budowlę mistyczną, istniejącą w sercach ludzi niewinnych i prostych.6
Pokój i ład serca, respekt wobec drugiej osoby, szacunek czy miłość bliźniego, skromność czy prostota – zawsze były bardzo pożądane. Jakże jednak w globalizującej i merkantylizującej się rzeczywistości ocalić wartości, jakie chętnie sprzedaje się za popularność, wymienia na współczesne dukaty, ośmiesza i trywializuje, a nawet wstydliwie skrywa za złocącymi się feretronami i podniosłymi, religijnymi hasłami? Łatwiej bowiem tropić, wytykać palcem, wskazywać domniemanych przeciwników, niż odważnie i spokojnie podjąć wezwania współczesności. Łatwiej schować głowę w „piasek” niż oprzeć się układom, przeciwstawić się korupcji, nazwać rzeczy po imieniu. Łatwiej mówić o solidarności z pokrzywdzonymi i potrzebującymi, niż realnie wspierać, tworzyć przestrzeń wolności. Łatwiej wreszcie zafundować sobie i innym nowe igrzyska, niż zmierzyć się: z biedą, z niesprawiedliwością, z nietolerancją. Nie tylko naszym przodkom wiele czasu i energii zabierało tropienie bezbożników – i nie tylko w XIX czy XX wieku mniejsze zainteresowanie okazywano mistycznym budowlom, niż temu, co wielokroć, odkąd istnieje Homo sapiens, gwarantowało różnorakie przyjemności i przysparzało, przysparzać będzie wiele zaszczytów i, nierzadko, społeczną aprobatę. Ale wracając dokądkolwiek i wyruszając z Brzegu Dolnego czy jakiejkolwiek innej miejscowości trudno rozstrzygać – tak odwieczne jak i bieżące dylematy. Pielgrzymami jesteśmy, lecz by o tym sobie przypomnieć, by o tym pamiętać, by o tym innych i siebie przekonać, czyż wystarczą książki, cudze przestrogi, słowa umarłych czy żywych poetów?


5

Miejsce przedwiosennego pobytu Anno Domini 2005 wybrał raczej splot okoliczności niż przypadek. Gdy dwadzieścia trzy lata wcześniej, początkiem lata, po raz pierwszy ujrzałem niewielką, równie zaniedbaną jak inne ludowo-socjalistyczne kurorty miejscowość, nic nie mówiła mi większość nazwisk zasłużonych dla Polanicy postaci. Po latach przybywałem do innego świata – z inną wiedzą, z innymi, tak dobrymi jak i złymi doświadczeniami, z innym, o wiele szerszym odniesieniem, również z kilku innych, niezbyt radosnych powodów. Niegdyś wystarczyła ciekawość, chęć odkrycia nieznanego zakątka, teraz impulsem okazały się niedoczytane książki, nadzieja na spokojniejszy czas, a także potrzeba wyrwania się z zaklętego kręgu bolesnych spraw.
Przybywając końcem lata 1946 roku znana powieściopisarka, autorka dramatów i publicystka zostawiała za sobą niepewną teraźniejszość, chętnie powracała do swojej młodości. Nie wyprowadzili jej z równowagi ani napotkani w drodze ze Świdnicy sowieccy żołnierze, ani podejrzani młodzi wędrowcy rozmawiający w obcym języku. Nie zaskakiwała jej nowa, powojenna rzeczywistość ani Niemki pracujące w Domu Zdrojowym. Obserwując nietypowe otoczenie biegła myślami do swojej spalonej biblioteki i arcydzieł oskarżonego o kolaborację z nazistami, osadzonego w szpitalu dla obłąkanych norweskiego noblisty, rozmyślała o swojej samotności, wielokrotnie zastanawiała się, po co właściwie zdecydowała się na niemądrą kurację, mineralne kąpiele, złe obiady, spóźnioną korektę „Medalionów”.
Patrząc codziennie na park, nie z balkonów Wielkiej Pieniawy, lecz z przeciwnej strony, z okien wychodzących wprost na pomnik Adama Mickiewicza, w gruncie rzeczy powracałem niedaleko: w nieodległe krajobrazy, do tego, co przez rok tworzyło mój świat, lecz i do tego, co dopiero wraz z upływem lat nabrało znaczenia. Ziemię Kłodzką, ze względu na ukształtowanie terenu, specyficzny układ hydrologiczny, jak i geopolityczne położenie, często nękały różnego rodzaju żywioły, nie tylko surowe zimy i susze, powodzie i pożary. Najazdom i podbojom towarzyszyły klęski głodu, po nich przychodziły groźne epidemie. W XII wieku, próbując pozyskać nowe dusze, joannici sprowadzili na Kłodzczyznę trąd. Trzy wieki później, wraz z kolejnymi przybyszami, zebrał swoje żniwo morbus Gallicus. Nie było stulecia ani epoki, która by boleśnie nie doświadczyła mieszkańców Kotliny. Przenosząc się we wrześniu 1981 roku z Wybrzeża pod czeską granicę, nie mogłem wiedzieć, że scenariusz wydarzeń został już przygotowany – i że właśnie tam przeżyję niepodobny do innych, ale i nienowy kataklizm. 
Jesień, zima, wiosna i lato spędzone w mieście założonym – jak głosiła jedna z legend – przez dwóch włościan, Franka i Steina, okazały się nie tylko dla mnie okresem przełomowym. Niedzielny, pamiętny poranek 13 grudnia zmienił wokół niemal wszystko, ale w wybranym dobrowolnie, wyznaczonym rytmie dnia zmieniało się wtedy niewiele, bo ani godziny snu i rozmyślań, ani poranne pobudki, ani popołudnia i niekiedy wieczory spędzane samotnie w nieogrzanej bibliotece; jedynie wyjścia w teren musiały być bardziej czujne, ostrożne.
Średniowieczny, położony na szlaku bursztynowym gród, który przetrwał wiele krwawych konfliktów i niszczących katastrof, który w roku 1592 miał przeżyć trzęsienie ziemi, zaś początkiem XVII wieku straszliwą zarazę – ich konsekwencją stały się profanacje i grabieże, samosądy i pokazowy proces, wreszcie okrutne, wymyślne tortury i palenie na stosie – zdawał się reagować spokojnie na nowe szaleństwo. Cokolwiek miałoby się wydarzyć, każdy musi zachowywać się jak wolny człowiek – mówił decydujący o codziennych i niecodziennych sprawach ponad pięćdziesięciu osób magister pallotyńskiego nowicjatu. Wbrew różnym naciskom i wewnątrzinstytucjonalnym oporom miał odwagę zaryzykować swoim i nieswoim losem. Nie zamknął się w wieży z kości słoniowej. Zorganizował konspiracyjny ruch pomocy. Stanął po stronie pokrzywdzonych. Udowodnił, iż skutecznie można przeciwdziałać nie tylko zewnętrznej opresji, lecz znacznie groźniejszej epidemii – obojętności.
Tylko raz uczestniczyłem w akcji, lecz byłem zaledwie ogniwem, przekazicielem ukrytej niby w nic nie znaczących słowach informacji. Czy ona miała być ostrzeżeniem? Hasłem? Wezwaniem? Nie było wtedy miejsca na zbędne pytania. Wszak słyszałem wielokrotnie, iż nie każda wiedza każdemu jest potrzebna, że nie każdego uszczęśliwia, a bywa niebezpieczna. Zdawałem sobie sprawę, że jestem w zamian, za kogoś, kto nie mógł albo nie chciał, albo nie powinien dłużej w cokolwiek być wtajemniczany. Wiedziałem, że ksiądz Mieczysław jest zdania, iż bardziej odpowiednie są dla mnie inne, mniej ukryte działania. Wiele godzin zresztą zajmowało ślęczenie pośród książek oraz skromnymi środkami tworzone, bardziej ambitne w zamiarach niż dokonaniach maszynowo-rękodzielnicze dzieło o nazwie „Czas i My”. Niemal rytuałem stały się też szczególne spotkania.
Należał do osób w każdym czasie, w każdej epoce nielicznych, bezinteresownych, stroniących od rozgłosu i uznania, aczkolwiek nie anonimowych Bożych szaleńców. O jego uporze, nietuzinkowym sposobie bycia, nieprzeciętnej krzepie – ponoć własnoręcznie łamał podkowy – o jego ciętym języku i sile charakteru krążyły liczne anegdoty. Nie przejmował się tym, nie chciał na ogół wracać do przeszłości, do swojego udziału w Powstaniu Warszawskim, porzuconej rzeźbiarskiej profesji, dawnych wyborów, różnorakich przeciwności i kłopotów, wreszcie swoich odważnych, czasem dla niego samego zaskakujących decyzji. Wystarczyły dwa słowa – Ojciec Michał – by każdy wiedział, o kim mowa.
Spotkania z księdzem Kordeckim szybko przemieniły się w długie, szczere rozmowy. I choć przekraczałem próg nieswojego pokoju, by mówić o tym, co się wydarzyło, głównie w moim sercu i duszy, często zamieniałem się w słuchacza, przenosiłem się w odległe, dotąd niedostępne obszary. Nierzadko niepotrzebne okazywały się jakiekolwiek wyjaśnienia czy dopowiedzenia. Ojciec Michał nie pouczał ani niczego nie nakazywał. Nie pławił się w abstrakcjach ani nie zatrzymywał na drobnostkach. Był konkretny i przekonujący, otwarty i zarazem skupiony. Lubił powtarzać słowa swojego ojca, iż w latach swojej młodości miał do wyboru: zostać księdzem albo bandytą. Długo też walczył ze sobą, zanim ostatecznie, już jako kapłan, zrezygnował z artystycznej drogi. Jeśli dotykał jakiegoś tematu, nie teoretyzował, lecz odwoływał się do przyjętych przez siebie zasad i własnego doświadczenia. Nigdy jednak nie narzucał własnych przekonań. I chętniej mówił o dokonaniach innych niż o sobie. Od niego po raz pierwszy usłyszałem imię i nazwisko przedwcześnie zmarłego pallotyna, które później często powracało, kierowało ku rzeczom, jakie jeszcze długo miały pozostać odległym, niejasnym wyzwaniem. Od niego, wielokrotnie, słyszałem słowa zachęty i zarazem powściągliwej uwagi.
Wędrując z przyjacielem – zazwyczaj w wolny od zajęć czwartek – rzadko zwierzałem się z treści odbytych z ojcem duchownym rozmów. Wyruszając do Bielawy i Dzierżoniowa, na Złoty Stok czy Srebrną Górę często słuchałem opowieści Mirosława o kraju jego matki albo o osobie, z którą nie potrafił się rozstać. Maszerując drogą Stu Zakrętów, kryjąc się przed wojskowym patrolem, a potem szukając zagubionego szlaku prowadzącego z Kłodzka do Barda, klucząc  pośród leśnych ostępów albo głośno zastanawiając się nad pochodzeniem miagmatytów czy fylitów nie przypuszczałem, że wiele z tego, co w ponurych miesiącach stanu wojennego zdawało się nierealnym odniesieniem, stanie się czymś zwykłym, powszednim.
Powracając gdziekolwiek, w różnoraki sposób ewokujemy przeszłość, przywołujemy minione chwile – krajobrazy, rozmowy, przeżycia, zapamiętane sytuacje czy nawet mało znaczące epizody – i stają się one na powrót obecne, jakby bardziej konkretne. Dlaczego Ojciec Michał tak często podkreśla, iż trzeba trwać, nawet wtedy, gdy dęby się chwieją? – słuchałem, zmierzając ku Nowej Rudzie, uwag przyjaciela i zastanawiałem się, długo rozważałem jego słowa. Sam wtedy miałem więcej wątpliwości niż pewności. Po dwudziestu trzech latach, gdy niespodziewanie wraz żoną i synami Mirek pojawił się na rue Surcouf, usłyszałem niemal identyczne pytanie.
Komu i co można opowiedzieć o minionym czasie? Kto chciałby słuchać, a tym bardziej wierzyć w cudze przeżycia czy przekonania? Wszak żadnego z doświadczeń nie da się przekazać. Wszak przed każdym biegnie, wytycza swój tor, wykreśla swoją trasę wybrana, czy też przeznaczona, dziwnymi zbiegami okoliczności poprzedzona, wciąż nieokreślona, ani dostatecznie poznana, ni wystarczająco prosta – droga, a może tylko ścieżka.


6

Jakie granice wyznaczyć ludzkiej niedoli? Kto ma prawo to czynić? Przez całe minione stulecie próbowano rozstrzygnąć ów dramatyczny, a niekiedy i tragiczny dylemat, lecz chyba na próżno. Niepodobna myśleć o mierze, jaką Bóg wyznacza złu pod jego różnymi postaciami, nie odwołując się do tajemnicy odkupienia7 – czytałem słowa zmarłego Papieża, gdy przewodnik autobusowej eskapady, urozmaicając wolno upływający czas, zachęcał do poznania siedziby czeskiej Orzeszkowej.
Nigdy wcześniej nie dotarłem do miasteczka Česka Skalice, nie sięgałem po dzieła poetki, której podobizna ozdobiła czeski banknot o wartości 500 koron, ani nie oglądałem magicznych krajobrazów opisywanych przez autora „Przypadków niefortunnego saksofonisty”. Mimo że na przełomie 1981 i 1982 roku, mieszkając w Ząbkowicach Śląskich, przemierzyłem całą niemal Ziemię Kłodzką, o przejściu na drugą stronę granicy nie było co marzyć. Dekrety stanu wojennego zabraniały poruszania się po okolicy, którą mimo wszystko, nielegalnie, z upodobaniem, najczęściej w towarzystwie przyjaciela, często penetrowałem.
Nie minęły jeszcze 24 godziny od śmierci dwieście sześćdziesiątego drugiego następcy św. Piotra, gdy przez śródgórską zapadlinową kotlinę i Elbę zbliżałem się do celu. Ani stolica młodej republiki, ani pozostawiane po drodze miasta, nie wyglądały na pogrążone w żałobie. Gdyby nie brak ruchu na podsudeckich drogach i praskich ulicach, a zatem i brak ulicznych korków, zdawałoby się, że to zwykłe, podobne do innych przedpołudnie. Takie wrażenie utrwalały otwarte sklepy. I jak tu rozmyślać o nieodległej przeszłości, o wielkich moralnych dylematach, a także o miarach, jakie wyznacza słowiański Papież? – zastanawiałem się zagłębiając w lekturze „Pamięci i tożsamości”.
Czyż w pogodnym, spokojnym dniu należy wracać do tego, czym, jeśli jeszcze o tym nie zapomniano, nikomu nie chce się zaprzątać głowy? Czyż ci, którzy odeszli lub odchodzą, mogą czegokolwiek się domagać? Czymże są ich przestrogi, czym jest ich wołanie, co znaczy ich oddalający się, ginący w zgiełku głos wobec trywialności, powierzchowności zapotrzebowań czy gustów? Jak mówić o czynnej funkcji pamiętania i przekazywania wartości, za jakie oddali życie współcześni, często bezimienni męczennicy? Kiedy naprawdę możliwa będzie jedność pamięci8, która nie ogląda się na dawne podziały i doktrynalne spory?
Są zagadki od wieków nierozwiązane, lecz jakby wciąż zbyt proste, żeby na nie w nieskomplikowany sposób odpowiadać. Są także hierarchie i stanowiska, z których nikt nie chce rezygnować. Jest szybko upływający czas, który zmienia perspektywę – zmusza do odkrywania, określania na nowo tego, co jeszcze wczoraj było prawie jednoznaczne, dla większości oczywiste. A przecież zbyt często dochodząca do głosu psychologia siły, różnego rodzaju rażące dysproporcje, strategia ustępstw w miejsce odważnych decyzji, ideologia dominacji zamiast dialogu, gospodarcza i strategiczna małoduszność, multilateralizm i ksenofobia, unilateralizm i izolacjonizm – to tylko niektóre wyzwania stojące przed globalizującą się XXI-wieczną geo-, makro-, euro- czy regionalną polityką, przed ludzką zbiorowością, a nade wszystko przed każdą jednostką.
Wiosną 1992 roku moja droga do Pragi prowadziła przez podnoszące się z upadku miasta byłej NRD. Radość niemieckiego zjednoczenia przyćmiewał – jeśliby wierzyć ówczesnemu przewodnikowi – widok niezniszczonych jeszcze zasieków na martwej niemiecko-niemieckiej granicy. I choć Mariańskie Łaźnie kazały myśleć o ostatniej miłości Goethego, a Karlowe Wary przypominały gorączkę filmowych konkursów, paradoksalnie odzyskana dopiero co wolność odsłaniała  wstydliwie skrywaną brzydotę i cywilizacyjne zapóźnienie, a także naiwność, z jaką przystępowano do renowacji – i z materialnych, i z duchowych zniszczeń. Sznur skąpo odzianych, często nieletnich piękności i – jak wtedy mi się zdawało – nadzwyczaj ponure ulice Chebu bardziej odpychały niż przyciągały, skłaniały ku smutnej konstatacji: czyż oto triumf bezkrwawej rewolucji?
Spotkanie w redakcji pisma „Katolický Týdenik” uświadomiło mi, iż rozpad Czechosłowacji jest kwestią czasu. Mój rozmówca nie zgadzał się z zarzutami słowackiego arcybiskupa, iż czeska kultura jest przesiąknięta liberalizmem, wartościami, które nie współgrają z chrześcijaństwem, uważał, iż w przeciwieństwie do sąsiadów rodzimy katolicyzm bardziej skłania się ku refleksji, a nie ku emocjom. I chociaż de facto  nic na ten temat nie usłyszałem, odniosłem wrażenie, iż według redaktora dodatku kulturalnego „Perspektivy” konsekwencją przemian zaistniałych po aksamitnej rewolucji będzie nie tylko powolna zmiana myślenia9, lecz pospieszna separacja.
Podczas wyprawy do stolicy rozpadającej się Federacji Czechosłowackiej bardzo chciałem ujrzeć Hradczany, Most Karola, plac za dawną bramą miejską, gdzie przemawiał autor „De Ecclesia”, i dom, do którego niechętnie wracał pamięcią autor „Elegii duinejskich”. Powrót nad Wełtawę miał się okazać równie krótkotrwały, co pierwszy pobyt w dawnym Grodzie Przemyślidów. Tym razem nie zaplanowałem żadnych wywiadów ani obowiązkowych wizyt; prowadziły mnie jedynie listy Franza Kafki do Mileny Jesenskiej i nietypowy list do świata spoczywającego na marach Jana Pawła II.
Możliwe, że stan obecny nie należy do najlepszych, może mógłbym znieść jeszcze więcej szczęścia, pewności, więcej pełni – pisał autor „Procesu” do tej, która została mu podarowana na konfirmację10. Wiedział dobrze, iż otrzymując cokolwiek – czy są to godziny wspólnie spędzone, czy też poczucie współuczestnictwa, świadomość, co znaczą otaczające nas rzeczy i jak zaważą nadchodzące wypadki – wiele trzeba się wyrzec, wiele razy trzeba się godzić z tym, z czym nie godzą się ani ręce, ani oczy, ani serce. Czy zatem pocieszeniem ma być przekonanie, iż jesteśmy zobowiązani do wychodzenia poza granicę śmierci i poza granicę przemijających wieków11, poza wszystko, co zajmuje i absorbuje niezliczone rzesze, co dopiero z perspektywy wieczności zda się nic nie znaczącym epizodem?
Stojąc po raz drugi przed pomnikiem człowieka, który prawie sześćset lat temu, wyrokiem soboru w Konstancji, spłonął na stosie, bo nie mógł pogodzić się z faktem, iż nazbyt często corpus mysticum zastępuje się kościelnym corpus politicum, żałowałem, że wpisując się do przedziwnej księgi gości autora „Dziejów filozofii europejskiej XV wieku” nie zapytałem, nie śmiałem pytać, jak na krzywych liniach historii, wobec różnych przerostów i wypaczeń corporis politici, tworzyć inne dziś, jak powinna wyglądać – postulowana przez gospodarza niezwykłego warszawskiego domu – rewizja różnych szkodliwych i krzywdzących decyzji, jak zmieniać klerykalną mentalność ludzi Kościoła, jak mówić otwarcie o nie zawsze chlubnej historii, jak kształtować zbiorową świadomość a jednocześnie nikim nie manipulować, jak nie narzucając własnych przekonań nie uciekać od odpowiedzialności, jak zachować spokój i przestać wątpić, gdy zwątpienie, wbrew oczekiwaniom i najgłębszym potrzebom, także wbrew osobistym pragnieniom, ciągle jest większe i większe?


7

Ruszając do Polanicy wybrałem drogę przez Strzegom, Wałbrzych i Nową Rudę. Nie był to obcy dla mnie szlak, choć wcześniej na dłużej zatrzymałem się tylko w jednym mieście, pośród górniczych szybów i ciężkich  szarych chmur, a raczej smogu i dymu; teraz chciałem dotrzeć do krainy czerwonej ziemi, mierzonej według świętych linii i kątów12, jaka wydała na świat pisarza i historiografa, kronikarza noworudzkiej ziemi, wybitnego myśliciela i nieprzeciętnego teologa.
Pochodził ze Słupca koło Nowej Rudy, z bardzo biednej rodziny o tradycjach rzeźbiarskich i snycerskich. Dorastał pośród bożonarodzeniowych szopek i skrzypcowych melodii, w świecie kolorów i dźwięków. Przełomem okazało się spotkanie z proboszczem z Nowego Gierałtowa, który zajął się jego edukacją i do końca swojego życia miał go wspierać. Gimnazjum Św. Macieja we Wrocławiu ukończył w 1899 roku z wyróżnieniem. Nad Odrą uczył się psychologii i rozpoczął studia teologiczne. Jeszcze przed święceniami kapłańskimi, jakie przyjął w 1903 roku, obronił pracę doktorską z filozofii poświęconą papieżowi Damazemu I. Za drugie, niezwykłe zrządzenie losu uznał po latach spotkanie z kapłanem i profesorem kajzerowskiego uniwersytetu, wybitnym znawcą chrześcijańskiej przeszłości i nieprzeciętnym pedagogiem. W latach 1904-1906, jako stypendysta Instytutu Archeologicznego w Berlinie odbywając staż naukowy w rzymskim kolegium Campo Santo, zajął się patrologią, sztuką i historią Kościoła. Prowadził badania dotyczące grobu św. Sotery i statuy św. Piotra z bazyliki watykańskiej. Po powrocie do macierzystej diecezji tylko przez dwa lata, pracując jako kierownik publicznej biblioteki i wikary przy kościele św. Marii na Piasku, głosił kazania. W roku 1909, po obronie pracy habilitacyjnej na temat Ambrozjastera, postanowił poświęcić się pracy badawczej. Wiele wciąż pisał i publikował, starał się jednak nie tracić bezpośredniego kontaktu z ludźmi. W wieku 30 lat został profesorem zwyczajnym na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Przez kolejne dziesięciolecie, mimo wojennych zawirowań i różnorakich trudności, kontynuował swoje historiograficzno-teologiczne poszukiwania. Zdawało się, że jest na najlepszej drodze do sukcesu, jego naukowe opracowania i utwory beletrystyczne zaczęły bowiem wzbudzać coraz większe zainteresowanie. Jako wykładowca cieszył się dużym uznaniem, uchodził za mistrza słowa mówionego, człowieka rzeczowego i kompetentnego. Był konsekwentny w tym, co poznał jako prawdę13 – wspominała po latach jedna z jego uczennic. Wrogów jednak nigdy mu nie brakowało.

W październiku 1925 roku, gdy prosił o udzielenie urlopu w semestrze zimowym, kurialno-biurokratyczna, skierowana przeciwko niemu maszyneria dawno była wprawiona w ruch. Ataki okazały się przemyślne i skuteczne. Rozpoczęły się trzy lata wcześniej, od potępiającej opowiadanie i zarazem wielkanocną katechezę „Zbawieni” rozprawy kanonika i dogmatyka z Chur. Breslawski profesor został oskarżony o głoszenie idei sprzecznych z Ewangelią, zgodnych – według opinii oskarżycieli – z protestancką nauką o usprawiedliwieniu. Sześć pism teologa określonego mianem Luther redivivus14 dostało się na indeks Świętego Oficjum, a następnie, mimo szacunku okazanego przez Piusa XI, autor „Die Erlösten” został ekskomunikowany.
Co powiodło na barykady Gislera przeciwko Wittigowi, trudno wytłumaczyć, tym bardziej, że Gisler sam cierpiał z powodu podejrzeń15 – stwierdza jeden ze współczesnych historyków, profesor Uniwersytetu w Chur. Adwersarz Wittiga był osobą zarozumiałą, arogancką, butną, „obleśną”, nie wykazującą zrozumienia dla problemów i trosk zwykłych ludzi16. Nie był jednak jedynym duchownym próbującym zbić kapitał, przypodobać się zwierzchniej władzy, łatwo dostosowującym się do panujących trendów i układów. Rządca diecezji, mimo kierowanych do niego próśb, nie zamierzał  czegokolwiek uczynić w sprawie swego podwładnego. Posyłał alarmujące sprawozdania do Watykanu a jednocześnie, choć Führer szybko zaczął udowadniać, na czym polegają jego osiągnięcia, nie widział nic niestosownego w słaniu mu życzeń urodzinowych i zapewnianiu, w imieniu niemieckiej konferencji episkopatu, o dziękczynnej modlitwie; poświadczał własnym autorytetem, że wychowanie młodzieży w duchu katolickim nie kłóci się z programem partii narodowosocjalistycznej; gdy nazistowski reżim pokazywał swe prawdziwe, przerażające oblicze, owładnięty ideą antybolszewickiej krucjaty pisał do Adolfa Hitlera: Pańskie troski są naszymi i całych Niemiec katolickich troskami.17  2 maja 1945 roku, po otrzymaniu informacji o śmierci tyrana, we własnoręcznie sporządzonym rozporządzeniu polecił modlić się w całej diecezji za pamięć Führera18. 
Ogromna otwartość, wrażliwość, umiejętność odnoszenia teorii do powszednich i niepowszednich ludzkich problemów, ale też sprzeciw wobec katolickiej codzienności, w której praktyka mijała się z zasadami, wreszcie wielkanocne kazanie, nawiązujące do augustiańskiego ama, et fac quod vis, mówiące o znaczeniu dobrej woli, o ufności wobec Stwórcy, o potrzebie prostoty, a także o zwróceniu się w stronę Boga, bo właśnie dzięki Bożej łaskawości zostajemy odkupieni; głębokie humanistyczne i zarazem eklezjologiczne przesłanie Wittiga, słowa zachęty i otuchy dla zagubionych stały się przyczyną niepowodzeń – jak sam wyznał – złamały mu kark19, zniszczyły z trudem wznoszony życiowy gmach.
Książę kard. Adolf Bertram uznał poglądy zawarte w „Die Erlösten” za niepedagogiczne wykolejenie. O swojej ekskomunice ksiądz Wittig dowiedział się z prasy. Utracił nie tylko prawo do wykładania teologii, lecz kapłańskie funkcje i środki do życia. Lata 1926-1946 miały stać się dla niego okresem ciężkiej próby. Znalazłszy się poza burtą kościelnej łodzi postanowił zachować wiarę przodków20. Odrzucał liczne propozycje pracy, nadchodzące z Kościołów innych wyznań. Zajął się dziejami Hrabstwa Kłodzkiego i Nowej Rudy, pisał opowiadania i wiersze, jeździł z odczytami.
W najtrudniejszym dla siebie okresie spotkał osobę, bez której zapewne znacznie dłużej musiałby walczyć o odzyskanie równowagi. Córka burmistrza z Bystrzycy Kłodzkiej stała się jego podporą. Dzięki niej utwierdził się w przeświadczeniu, iż żywa wiara czyni każdego – i bardziej ludzkim, i szlachetnym, i prawdziwie religijnym. Natura i łaska tworzyły w jego przekonaniu nierozdzielne rzeczywistości. Mimo ciężkich doświadczeń Boża Opatrzność i jemu – jak uważał – ofiarowała wiele. Gdy po opuszczeniu Nowej Rudy stanąłem przed domem wybudowanym przez Ankę i Josepha Wittigów, trudno było uwierzyć, iż dotarłem do Doliny Olch, do krainy czerwonej ziemi, krainy przez lata odległej, lecz nieobcej.
Kiedy końcem drugiego powojennego lata polska pisarka, autorka „Granicy”, przemierzała południowo-zachodnie tereny ziem, nazywanych przez komunistyczną propagandę odzyskanymi, nietypowi mieszkańcy Słupca-Doliny musieli po raz kolejny zaczynać swoje życie od nowa; kilka miesięcy wcześniej utracili i ziemię, i dom, i najbliższą, małą ojczyznę. Radość z powtórnego, formalnego przyjęcia do wspólnoty kościelnej nie trwała długo – 9 marca 1946 roku Jezus Chrystus przekroczył próg słupeckiego domu21, lecz już początkiem kwietnia rodzina Wittigów musiała na zawsze pożegnać się z Doliną Olch. Mnie przez rozpoczęciem innej, odległej od wojenno-powojennych wydarzeń wiosny, a także zacierającego się w pamięci ponurego, choć pogodnego lata 1982 czekały kiepskie posiłki w domu Funduszu Wczasów Pracowniczych i kąpiele mineralne w odnowionej Wielkiej Pieniawie. Zastanawiałem się, po co, w imię jakich racji rajcowie nowej Polanicy chcą usunąć kamienną podobiznę polskiego poety i przywrócić pomnik zasłużonego dla kurortu kupca; i cieszyłem się, że robotnicy remontujący słupecki Dom-Muzeum pozwolili wejść i zobaczyć: meble, książki, zdjęcia, zapisane i pożółkłe kartki, pozostawione przedmioty, ulotne ślady obecności, cząstkę świata, jaki przestał istnieć.


8

Nie zastanawiałem się długo, gdy po powrocie z ośmiodniowej, anatolijskiej wyprawy nadarzyła się okazja, by odwiedzić – jak podkreślali, zachęcając do podróży, Asia i Cezary – prawdziwie gotyckie miasto. Dwadzieścia lat nie oglądałem liczącej ponad pięćset lat Bramy Mostowej, równie wiekowej Krzywej Wieży czy zdobytego w 1454 roku, a następnie zniszczonego przez mieszczan Zamku Krzyżackiego. Przejeżdżając późną, grudniową nocą przez Most Piłsudskiego odniosłem wrażenie, iż od ostatniej wizyty dzielą mnie miesiące a nie lata.
Już kiedy się jedzie autobusem z Dworca Głównego z prawego brzegu Wisły pada na nas pierwszy urok: skupiony masyw cegieł, mury, bramy, ostrołuki i wieże – pisał, chłonąc rzadką urodę miasta, autor „Struny światła”. Poczciwi mieszczanie toruńscy – zauważał badając XVII-wieczne dokumenty – mieli czułe serce dla ubogich, nie przestawali być jednak mieszczanami pełnymi drobiazgowości i skrupulatności22. Dawne miejsce posiedzeń Wysokiej Prześwietnej Rady, ale też wciąż młody uniwersytet – stały niewzruszenie. Nie trzeba być zbytnio spostrzegawczym, żeby zauważyć, iż XXI-wieczny Gród Kopernika swoim wystrojem coraz mniej przypomina ten sprzed szesnastu, dwudziestu lat. Hasła typu „Naród zawsze z partią” czy „PZPR przewodnią siłą narodu” zastąpiły reklamy: „U nas najtaniej”, „Pełni pasji i zmysłów, i dobrego jedzenia” czy „Katolicki głos w polskim domu”. Papierową, studencką czapkę – wspominaną przez młodego poetę – zastąpiła złota szarfa przewieszona przez pomnikowy tors Astronoma. Pierniki, które najbardziej zapadły w pamięci Chopinowi, można odnaleźć niemal wszędzie. Pył historii23 pozostał, lecz świąteczne oferty przystępnych kredytów, przypominające o zbliżających się świętach witryny sklepów, bardziej i mniej wymyślne bożonarodzeniowe dekoracje, pojawiający się najczęściej blisko handlowych magazynów święci Mikołaje albo ruchome, przemieszczające się po Starym Mieście żywe, lecz zdepersonalizowane, najczęściej kilkunastoletnie reklamy, przypominały o zegarze historii, który wybija nie tyle kolejne godziny, co epoki.  
Miasto, w którym w połowie XVI wieku zwyciężyła doktryna reformatora z Wittenbergii, teraz – jak usłyszałem od zaangażowanego, działającego w antyglobalistycznym ruchu studenta filozofii – jest twierdzą prawdziwych Polaków i katolików. Przestrzegając przed przemocą globalnej, kapitalistycznej cywilizacji konstatował, iż Kościół, idąc śladem kolonizatorów, wpisał się w historię kolonializmu, a jednocześnie często stawał się głuchy na ludzkie cierpienia, niweczył niepodległościowe wysiłki, współdziałał w niesprawiedliwym podziale materialnych i intelektualnych dóbr. Dlatego – zaznaczał – nie jest bez znaczenia, jaką postawę przyjmie Kościół względem ruchów alternatywnych. Mimo różnych, poważnych, kierowanych w moją stronę zarzutów, nie próbowałem go przekonać, iż nie za wszystko, co czynią ludzie Kościoła, należy winić cały Kościół, jak dziwnym byłoby obarczanie Chrystusa za – tak moje jak i grzechy innych chrześcijan.
Gdy przed dwudziestoma laty wyruszałem do Torunia, tamtejsza wyprawa miała mnie poprowadzić i innym, niekopernikańskim szlakiem – śladami męczeństwa ks. Jerzego Popiełuszki. Żałowałem wtedy, że zrezygnowałem z już zaplanowanego spotkania i wywiadu z księdzem Jerzym. Niech was ręka Boska broni, niechaj nikt z was nie miesza się do polityki, już mamy dosyć problemów z Popiełuszką! – grzmiał na jednym z wykładów profesor prawa kanonicznego i przyszły biskup. Ale jego ostrzeżenia, zamiast zniechęcać do jakichkolwiek działań, stawały się dla mnie coraz większym wyrzutem. I chyba przyczyniły się do podjęcia niełatwych decyzji. Dlaczego ksiądz Jurek tak źle został potraktowany przez osobę, która powinna stać po jego stronie? – miałem usłyszeć w 1988 roku, poznawszy jedną z najbliższych współpracowniczek męczennika z Żoliborza. Ale i wtedy nie umiałem nic odpowiedzieć, po raz kolejny zabrakło mi odwagi.
Los bywa przewrotny, a nawet, burząc schematy i różnego rodzaju uprzedzenia, ironiczny. Człowiek, do którego długo miałem żal za mocne – według mnie – krzywdzące słowa, stanął w mojej obronie, gdy posądzono mnie o narażanie innych, gdy wypomniano mi nieodpowiednie kontakty, dziwne poglądy i mylenie wolności z wiarą. Co zresztą powinienem powiedzieć zwolnionej z pracy w warszawskim sądzie Joannie, a po latach krytycznie nastawionemu do Kościoła Jackowi? Czy miałem wspomnieć skierowany przeciwko mnie, zbiorowy protest radomskich księży, obelżywe telefony, absurdalne oskarżenia o szerzenie ateizmu czy zmiany dokonane w moim, lecz akurat nie w tym wywiadzie, który przyczynił się do kolejnych niewybrednych ataków? Czyż powinienem wracać do otwartych, nauczycielskich spotkań, jakie w niezbyt elegancki sposób postanowili zniszczyć moi koledzy? Czy miałem mówić o serwilizmie, koniunkturalizmie, wciąż nieobcym również kościelnym instytucjom nepotyzmie albo o dawnym współpracowniku i – jak mi się wydawało – przyjacielu, dla którego zapewne niczym zdrożnym nie była wciśnięta do rąk koperta? Czy dlatego, że na własnej skórze poczułem, co znaczą czyjeś pomówienia, nadmierne ambicje, zawiść, wyrachowanie, a nawet nienawiść – właśnie nie z tego powodu powinienem pamiętać, iż granica pomiędzy złem a dobrem przebiega nie gdzieś na zewnątrz, lecz w moim sercu? Czyż nie dlatego, że doświadczamy czegoś, co jest w naszym odczuciu uwłaczające albo niesprawiedliwe, warto przypominać, iż świat – patrząc z chrześcijańskiej perspektywy – nie dzieli się na „białe” i „czarne”, wybranych i potępionych, wyznawców i heretyków, czystych i nieczystych, swoich i obcych, przyjaciół i wrogów?
Po całonocnej dyspucie długo wahałem się, czy skorzystać z zaproszenia poczynionego minionego lata, zaproszenia na spotkanie – jak się miało okazać – przy niedzielnym stole, nigdy bowiem nie czułem się właściwym interlokutorem podczas filozoficznych debat. Młodzi naukowcy, zajmujący się na co dzień pismami Kanta oraz XVIII- i XIX-wieczną estetyką, niewiele jednak mówili o samotniku z Królewca, który uparcie i – jak zawsze sądziłem – nazbyt idealistycznie utrzymywał, iż moralne postępowanie stanie się kiedyś naturą człowieka. Kinga nie chciała rozprawiać o swoim, poświęconym Schillerowi traktacie, wolała nawiązać do nienowego zafascynowania, opowiadaniami i osobowością przedwcześnie zmarłej, zapomnianej pisarki; zaś Tomasz zaledwie napomknął o podejmowanych przez Kanta i Kierkegaarda kwestiach, dotyczących wieloznaczności religijnych przekazów. Kiedy za namową Cezarego udałem się do auli Akademii Sztuk Pięknych na wykład Mirosława Żelaznego, profesor w klarowny sposób wyjaśniał plotyńskie rozróżnienie na piękno i wzniosłość. Uczone gremium składało się z, w przeważającym stopniu, nadobnych adeptek jednej z dziewięciu muz, uczących – jak uważał Orfeusz –  religii i cnotliwego życia. Trudno było – mimo wszystko – nie myśleć o szczytnej piękności i ucieleśnionej dostojności. 
Znalazłszy się w pociągu jadącym z Torunia do Poznania i zagłębiwszy się w lekturze, żałowałem, iż nie sprowokowałem ani Kingi, ani Tomasza do gorącej debaty i nie zapytałem o rozdźwięk w ludzkiej naturze, która wzniosłość, również w religijnym wymiarze, tak łatwo przemienia w banał, zaś różnego rodzaju piękność czyni komiczną atrapą albo tragiczną farsą. Nie przypuszczałem wtedy, że dwa dni później znajdę się w byłej, przepięknej konińskiej synagodze i że będę w niej słuchał wierszy, a później – w słupeckim liceum – stanę się uczestnikiem szkolnej debaty, a raczej warsztatów o domu poezji, w którym jeszcze trudniej zamieszkać niż w budynku z cegieł, kamieni czy betonowych płyt.
Słupecka, mocno sfeminizowana debata nie zatarła wdzierających się – przez oczy wprost do duszy – obrazów ani nie wyrwała mnie z letargu, w jaki wpadłem po poetyckim, zimowym przedpołudniu. Konińska aron kodesz ze złoconymi rzeźbami i klasycznymi pilastrami, zyskująca przy świetle kandelabrów szczególny blask, nadała spotkaniu dodatkowy wydźwięk. Ponoć jeszcze przed wojną, długo przed tragedią Shoa, synagoga świeciła pustkami, bowiem miejscowi notable – kupcy, handlarze i sklepikarze – zajęci swoimi interesami rzadko przybywali na modlitwy. Bożnica przemieniona po wojnie w bibliotekę znowu tylko na moment, na jakiś czas wypełniła się słowami-prośbami, słowami-zaklęciami, słowami tęsknoty, uwielbienia, cierpienia i zaufania; Słowami Nadziei, że Pan Wieków, nie naruszając ciszy szulu, przerwie milczenie, oderwie od codziennych trosk, otworzy nie uszy i oczy, lecz serca.


9

Długo miałem nadzieję, że dojdzie do skutku planowany od kilku lat wyjazd na Sardynię albo Rodos, lecz ponownie względy praktyczne okazały się decydujące: nie musiałem jechać sam,  nie musiałem też za podróż płacić. Późną jesienią, poprzedzającą powrót do Grodu Kopernika, a następnie do Kotliny Kłodzkiej, zamiast na włoskiej albo greckiej wyspie po raz drugi znalazłem się w Turcji.
O nadmorskim eldorado, perle Anatolii, usłyszałem wcześniej, z powodu linii tramwajowej ufundowanej przez mieszkańców Bremy antalijskim przyjaciołom, zapewne i po to – do czego wtedy głośno nikt się nie przyznawał – by tłumnie nawiedzającym słoneczne, anatolijskie południe niemieckim turystom zapewnić łatwiejsze przemieszczanie się. Licząca ponad milion mieszkańców, największa nad Morzem Śródziemnym metropolia okazała się jedynie portem przerzutowym. Moloch oglądany z powietrza, wśród tysięcy, milionów iskrzących się nocnych światełek, nie przytłaczał swoim ogromem; przeciwnie, zachęcał do dłuższego pobytu. Celem eskapady był jednak hałaśliwy kurort położony na granicy dawnej Pamfilii i Cylicji, a właściwie oddalony od niego o trzy, cztery kilometry nadmorski, hotelarsko-turystyczny kompleks o nazwie Green Hill.
Piracko-zbójecka przeszłość Alanyi dawno kogokolwiek przestała martwić, a Adam Atacaği, skąd zrzucano przestępców, pochodzący z Düsseldorfu,  przedstawiony jako opiekun grupy, pewny siebie, czterdziestokilkuletni, niski brunet uznał za doskonałe miejsce na dobry początek. Handlujący podrabianymi perfumami i muzułmańskimi dewocjonaliami, oblegający okolice powstałej w XIII wieku twierdzy młodzi mężczyźni niełatwo dawali się zniechęcić i – niekiedy wbrew ostrym, lecz nieprzekonującym sprzeciwom – szybko zdobywali naiwnych nabywców. Zamiast Jaskini Piratów czy Jaskini Kochanków, wyznaczoną dla wspaniałych niemieckich gości, atrakcją drugiego dnia stała się piaszczysta i słoneczna Kleopatra Plaji, a właściwie – jak łatwo było się domyśleć – nieodległe, położone blisko plaży kawiarnie, restauracje, sklepy i butiki. Tu, na tej plaży, swoje stopy stawiała królowa królów, jedna z najpiękniejszych kobiet świata – przekonywał Içmet. Chętnie nawiązywał do wydarzeń odległej przeszłości i zasad swojej religii, nie wychodził jednak poza ogólniki. Ani razu nie wspomniał o ludziach przyjmujących nowe wyznanie, jak i tych, którzy po prześladowaniach 34 roku wybierali stosunkowo spokojne antypody rzymskiego imperium, by w Galacji czy Likaonii poczuć się bezpiecznie.
Po śmierci Szczepana, gdy zaczęto tępić i mordować wyznawców Jezusa, część chrześcijan uciekła do ówczesnej Antiochii i na rozległe tereny Azji Mniejszej. Kiedy w latach 44-48 nastał głód w Palestynie, właśnie Antiocheńczycy najhojniej wspomagali jerozolimską gminę. Zhellenizowany Żyd z Cypru, pozbywszy się swoich gruntów, wyruszył do Cylicji na spotkanie z dawnym faryzeuszem, uczniem rabina Gamaliela i obywatelem rzymskim, którego niegdyś przedstawił apostołom. Przed rozpoczęciem drugiej wyprawy doszło do ostrego konfliktu między Barnabą a Pawłem. Spór dotyczył Jana zwanego Markiem. Paweł nie chciał więcej widzieć kogoś, kto – jego zdaniem – nie nadawał się do współpracy, więc w dalszą drogę wyruszył z Sylasem, zaś Barnaba zabrał Marka i popłynął na Cypr24.
Powstała w 1000 roku p.n.e. osada, rodzinne miasto Apoloniusza badającego bieg gwiazd, miejscowość w czasach swojej świetności posiadająca aż trzy bazyliki, ważny dla Rzymian ośrodek wymiany gospodarczej i handlowej, gdzie Marek postanowił zawrócić z wyznaczonego szlaku, współcześnie udostępnia przybyszom starożytny hipodrom, ruiny palestry i dawną agorę. Tureckiemu przewodnikowi Perge wydało się jednak niegodne uwagi. Powód był – jak przekonywał – prozaiczny: przedłużający się remont teatru. Wiele i chętnie mówił o XIII-wiecznym seldżudzkim moście przerzuconym przez Köprülü Çayi, jak i dawnym kondominium Ateńskiego Związku Morskiego. Pamiętające wojny peloponeskie i natarcie potężnej armii Aleksandra Wielkiego Aspendos miało zaoferować nie ocalałe szczątki niepamiętnej epoki, lecz cieszące się dużym powodzeniem atrapy, gadżety, namiastki bogatej, wielokulturowej przeszłości. Nie inaczej było wcześniej i później: w karawanseraju oraz przed zamieszkaniem w hotelu „International Inn” i pożegnaniem stolicy jednej z największych tureckich wilajet.
Przeniesienie się znad południowo-wschodnich brzegów antalijskiej zatoki na licyjski półwysep nie zmieniło wiele. Rejs  wodami rzeki Manavgat, oddzielonej od morza bardzo wąską u ujścia mierzeją, pozwolił oderwać się od kupiecko-handlowych rytuałów, lecz już w drodze z Konakli do Kemer czekała tylko jedna, wątpliwa atrakcja: fabryka biżuterii. Kolejne dni – małomiasteczkowe Demre, wyspa Kekova, ośnieżony szczyt Olimpos czy ruiny Phaselis – przypominały minione, burzliwe dzieje i odsyłały do pogmatwanej oficjalno-laickiej a zarazem mocno zislamizowanej teraźniejszości. Problemem współczesnej Turcji – jak na miejscu usłyszałem – nie jest jednak ani laickość, ani islam, lecz bieda i walka z biedą powinna być prerogatywą obecnego i następnych rządów.
Z powodu lejącego deszczu ostatni odcinek drogi, biegnącej wzdłuż skalistego wybrzeża i łączącej Hasyurt z Beymelek, okazał się dość niebezpieczny. Młody, sympatyczny kierowca autobusu zapewniał, że pierwszy i ostatni raz dał się namówić na taką trasę. Słońce pojawiło się dopiero przed miastem powstałym na ruinach Miry, popularnej dzięki działającemu w niej w czasach bizantyńskich biskupowi. Içmet kilka razy wspomniał postać mitycznego biskupa przypominającego o miłym obowiązku pamiętania o najbliższych i jeszcze milszym zwyczaju robienia prezentów. Niegdysiejsza mekka radykalnych, islamskich ugrupowań, poza XI-wieczną, wyremontowaną przez cara Aleksandra II budowlą, zaoferowała tradycyjnie merkantylne przyjemności. Nie starczyło czasu na skalne grobowce, na rzymski, największy w Licji teatr ani na resztki murów pozostałych po zburzonej twierdzy. Dopiero rejs wokół brzegów bezludnej wyspy pozwolił oderwać się od pseudoorientalnych pamiątek i licznych świętych Mikołajów. Po powrocie nad Sekwanę miałem się dowiedzieć, iż po raz pierwszy od dwudziestu dwóch lat gubernator prowincji Antalia odmówił prawosławnemu patriarchatowi konstantynopolitańskiemu prawa odprawienia w soborze w Mirze świętej Liturgii zaplanowanej na dzień św. Mikołaja.
Nietypowy, ale i chętnie nawiedzany przez przybyszów z różnych stron świata skansen Kadir’s Yörük Tree House, drewniane domki na kurzych stopach i serwowane niemieckim gościom piwo, jak i ruiny miasta położonego między dwiema zatokami, przeżywającego największy rozkwit za panowania Rzymian – wszystko, mogłoby się wydawać, miało służyć jednemu: być wytchnieniem przed kolejną handlową wizytą w hurtowni oferującej skórzane kurtki czy perskie dywany. Tylko raz, podczas wizyty w wiejskim, zaniedbanym, położonym niedaleko Phaselis meczecie, przewodnik odstąpił od rutynowych, handlowych zachęt i skupił się na wyjaśnianiu zasad swojej religii. Na pożegnanie jednak organizatorzy zaoferowali muzyczny show, w którym  nie obyło się bez kuszących ofert: od pamiątkowej fotografii z tancerką brzucha po produkty anatolijskich winnic. Jedna z dwóch tancerek nosiła swojsko brzmiące, słowiańskie nazwisko. 
Tracąc z oczu Hindırlık Kulesi i bramę Hadriana nie czułem specjalnych emocji. Rozstawałem się bez żalu z turecką riwierą, z miastem wybudowanym przez Attalosa II, którego żołnierze, szukając terenu nadającego się do realizacji  ambitnych architektonicznych planów króla Pergamonu, u ujścia rzeki Düden odkryli ponoć prawdziwy rajski zakątek. Lecąc nad Bosforem, Bukaresztem, Pragą i Dreznem byłem zaskoczony wyjątkowo dobrą widocznością. Z powietrza – mimo znacznej odległości – łatwo było rozpoznać stolicę Niemiec, a także pojawiającą się w regularnych odstępach czasu świetlistą smugę z ruchomej wieży na berlińskim Alexanderplatz. Kilometry dzielące Hansestadt Hamburg od Hansestadt Bremen zdały się nic nie znaczącym, łatwym do pokonania odcinkiem przestrzeni. Mnie przypomniały o tej odległości, jakiej nie da się ani wymierzyć, ani zobaczyć, określają ją bowiem: i trudne wybory, i upływający szybko czas, i własne doświadczenia, również własne niedostatki, niekiedy własna bezsilność i brak wiary.   


10

W przeciwieństwie do powietrznego szlaku, łączącego śródziemnomorską, anatolijską metropolię z północnoniemieckim hanzeatyckim miastem, droga, jaką właściwie wybrał za mnie los, była trudniejsza do przebycia – z wielu, nie tylko transportowo-finansowych przyczyn. Na drugi dzień listopada wyznaczył spotkanie przełożony szwajcarskich pallotynów. Pojechałem zatem, by szukać miejsca, by – uznany nie po raz pierwszy za persona non grata – zachować choć nadzieję, iż jest pod niebem taki zakątek, w którym można spokojnie oddychać i normalnie patrzeć na świat.
Saint-Julien-en-Genevois, Yvoire i Thonon-les-Bains odwiedzałem często, zazwyczaj w styczniu, uczestnicząc w dorocznych, dziennikarskich Journées d’études François de Sales. Chętnie wyruszałem do miasta, w którym załamania czy nagłe wahania pogody nie należą do rzadkości. Chętnie wracałem do zmiennych górskich widoków, do opisywanych przez polskich czy angielskich pisarzy zdradliwych szafirów, także do miasteczka tuż nad brzegiem jeziora, gdzie niegdyś znajdował się teatr miłośnych dziejów „Nowej Heloizy” Roussa25, jak i do strasznych murów i głębin Chillonu, gdzie lochy świętsze niż świątynie, / Głaz dumniejszy niż ołtarz26. Niekiedy zatrzymywałem się w Lozannie, aby stamtąd ruszyć dalej, do Sierre albo Raron. Przed laty, przepływając najpierw z francuskiej na szwajcarską stronę Lemanu, a później wsiadłszy w pociąg, wybrałem się na miejsce wiecznego spoczynku urodzonego w Pradze i niemal przez całe życie tułającego się po Europie poety. Różo, och, czysta sprzeczności, rozkoszy,/Być snem niczyim pod tak wielu / Powiekami27 – wołał zza grobu, strofami swego epitafium, austriacki kochanek muz. Nieco dłużej, niż na wyprawę w Alpy Pennińskie, musiałem czekać zanim dotarłem do miasta, w którym 33-letni alchemik i lekarz postanowił spalić naukowe księgi i wystąpić przeciwko uznanym autorytetom. W roku 1996 znad Wezery wyruszyłem do ujścia Rodanu, by po drodze zatrzymać się w miejscu, w którym niewielkie, lokalne rzeki, Birs i Wiese, łączą się z Renem; w Bazylei, pod koniec życia, próbował znaleźć schronienie autor „De puritate Ecclesiae”, zaś trzy wieki po Paracelsusie młody profesor filologii klasycznej przekonywał słuchaczy „Niewczesnych rozważań” do swych nowatorskich idei. W roku 1999, po zakończeniu sympozjum na temat stalinowskiej Rosji, zorganizowanego przez Katolicki Uniwersytet w Eichstätt, znalazłem się w Liechtensteinie i u niemiecko-austriacko-szwajcarskich brzegów Bodensee, by w rezultacie, po raz trzeci, stanąć przed kamieniem upamiętniającym tragiczną śmierć Jana Husa. Jadąc do Gossau nie czułem się zatem zagubionym wędrowcem czy odkrywcą. Młodszy brat, który wielokrotnie, wspaniałomyślnie, acz nie zawsze chętnie, zabierał mnie ze sobą, wyruszając spod Wieży Eiffela postanowił zadbać o liczniejsze towarzystwo.
Wybrany, prowadzący na południowy zachód szlak, biegł tym razem przez Sens i Dôle. Powróciwszy do kilku ulubionych, długo nieodwiedzanych miejscowości, przemierzywszy południowe wybrzeże Jeziora Genewskiego, zatrzymaliśmy się w średniowieczno-renesansowej warowni, gdzie – obok wielu sztucznie, w nie najlepszym guście spreparowanych niesamowitości – większość przybyszów ogląda, pochodzącą z III wieku p.n.e., zrabowaną podczas egipskiej wyprawy pierwszego cesarza Francuzów, odciętą egipskiej mumii prawicę. Przez dwa stulecia uchodziła ona za dłoń złodzieja albo spalonej na stosie czarownicy. Spoglądając przy zachodzącym słońcu na szczyt Le Moléson nie o ludzkich szaleństwach jednak rozmyślałem, lecz o Wallis, do którego podczas tej wyprawy nie mogłem się wybrać. Z jedyną spośród naszych muz rozstaliśmy się przy lozańskim Dworcu Głównym. Moja podróż miała zakończyć się nie w kantonie Sankt Gallen, lecz dopiero na bremeńskim Neue Vahr. Michał i Cezary dotrzeć zamierzali do toruńskiego Osiedla Młodych.
Pater Erich, choć okazał się człowiekiem otwartym i serdecznym, nie pozostawił wiele nadziei. Często budząc się rano, pytam sam siebie: co dalej robić? – mówił zatroskany sytuacją, w jakiej znalazło się podlegające jego jurysdykcji terytorium. Praktycznie ograniczyliśmy swoją działalność do tutejszej szkoły – wyjaśniał. Opuszczając region Ostschweiz-Liechtenstein patrzyłem na spokojne ulice i – jak mi się wtedy zdawało – nieobecne twarze. Długo miałem w oczach wyniosłe szczyty Berneńskich Alp, freski oglądane w gruyereskiej Sali Rycerskiej i niezbyt okazały budynek gossaudzkiego gimnazjum, w którego murach – na najwyższym piętrze – usadowił się pallotyński zarząd helweckiej prowincji.
Przekraczając szwajcarsko-austriacką granicę i most na rzece Argen mogłem jedynie wspomnieć nieodległą wyspę, podziwiane przed laty romańsko-gotyckie Lindau, średniowieczno-barokowy Meersburg czy niewielkie Hagnau i „Landhaus Messmer” wybrany niegdyś na miejsce postoju. Jeśli pozostają tylko noce i dni ciemne, jeśli nie mamy już siły wierzyć, iż cokolwiek zmieni się na lepsze, a za szybą „Bleu Rhône” dogasa samotnie28 nie słońce, nie księżyc, nie niebo, lecz zbłąkana dusza, dokąd podążyć, jaki kierunek wybrać, gdzie się zatrzymać?
Idziesz, samotniku, drogą ku samemu sobie!29 – mówił ustami Zaratustry niemiecki filozof-poeta. I chciał, aby była to wyprawa na wyżyny, droga, jaką wybiera człowiek odważny i twórczy, człowiek kochający. Nikt nie dowie się jednak, czym jest miłość, jeśli najpierw miłością nie wzgardzi. Nikt nikogo nie przekona, jeśli niczego w sobie nie zmieni, jeśli nie wstrząśnie podstawami swego bytu, jeśli będzie stał w miejscu albo uciekał od samego siebie. Nie pozna też siebie, jeśli ponad siebie się nie wzniesie, nie opuści swojej samotni i nie wyruszy, by rozpocząć nowe życie. Cel osiągnie dopiero wtedy, kiedy wyrzeknie się moralności niewolnika. Albowiem kupiecką mentalność, nieustanne mityzowanie rzeczy i ludzkich relacji, różne formy mistyfikacji rzeczywistości – również w wymiarze religijnym – musi zastąpić wolny wybór. Człowiek naprawdę wolny nie działa z przymusu ani w sposób dowolny, wybiera co konieczne, wystarczające, by wypełnić treścią swoje życie, nadać sens społecznym zasadom i ponadludzkim imperatywom. W ten sposób z obdarowanego staje się obdarowującym, moralność obyczaju zastępuje odpowiedzialnością za swoje działania, a powinność przestaje mu ciążyć jak dług do spłacenia. Nie nakaz staje się decydujący, lecz pragnienie, wola przemiany. Dobro, jakim obdarowujemy, zawsze do nas wraca – jest przebudzeniem, nową jutrzenką, wzrostem, zasiewem. Zło, choć owocuje, nigdy nie daje czegoś za nic i nigdy nie jest afirmatywną, twórczą energią. Lecz czy rzeczywiście potrafimy być bezinteresowni, dawać darmo, kochać nie zaznając miłości, myśleć – całkiem za nic?        


11

Są miejsca, które nigdy nie przestają przypominać o tym, co przejściowe, nazbyt ulotne, czasem jednak, zatrzymując się nad Renem czy Szprewą, ulegałem złudzeniu, iż nie na godzinę czy dwie przybyłem. Na przełomie stuleci wiele się zmieniło: dworce w Paryżu i Bremie, ale też w Kolonii, w Berlinie czy Dreźnie. Przybyło sklepów, kawiarń, turystycznych agencji i pasaży. Inaczej było w Polsce, gdy przebywanie w poznańskiej czy wrocławskiej dworcowej hali, barze czy poczekalni, najczęściej nie należało do przyjemności.
Przez lata większość podróży odbywałem w nocy, pociągiem. O zmroku wyruszałem do Port-Bou, Carcasonne, Getyngi czy Konstancji. Wieczorem wsiadałem na paryskim Gare du Nord, aby wcześnie rano ujrzeć bremeński Hauptbanhof. Powracając nad Sekwanę pozostawiałem za sobą – zależnie od pory roku – pogrążony w ciemnościach lub powstający ze snu tramwajowo-autobusowy plac, migające neony barów i restauracji, przydworcowe kantory i butiki. Od kilku lat, jeśli udaję się w drogę, zazwyczaj czynię to w ciągu dnia. Nie ma już dawnych bremeńskich butików, pozostał jedynie sex-shop i coraz rzadziej pojawiające się postaci penerów.
Końcem lata 1996, kiedy znad Jeziora Bodeńskiego wyruszałem na Dolny Śląsk, stamtąd zaś na kolejne spotkanie dziennikarzy, do Małopolski, zabrałem ze sobą „Cherubowego wędrowca” passlawskiego konwertyty i mistyka. Nie bez znaczenia był fakt, iż trzy miesiące wcześniej gościłem w dawnym bawarskim księstwie biskupim, by uczestniczyć w sympozjum na temat polskiego Kościoła, trudnej transformacji po przełomie 1989 roku. Spotkanie z autorem „Pochwały niekonsekwencji” oraz eichstätckie dysputy skłoniły mnie do sięgnięcia również po religijno-filozoficzne dzieło najbardziej znanego spośród śląskich mistyków. Nie sądziłem wtedy, że rok później z niewielkiego, barokowego Eichstätt przeniosę się do Görlitz aby, zamieszkując tuż przy granicy w hotelu „Mercury”, uczestniczyć w debatach XXXIII. Detsch-Französisches Publizistentreffen na temat przyszłości Europy. Latem 1998 – nieplanowo, z powodu strajków polskich kolejarzy – po raz trzeci miałem oglądać miasto, które w roku 1624 – wyrokiem Rady Miejskiej – skazało niepokornego szewca-teologa na banicję. Znad Nysy przeniosłem się nad Wezerę, a stamtąd znowu udałem się nad Lacus Brigantinus, gdzie dla zażegnania Schizmy Zachodniej zwołano sobór i gdzie, podstępem, zwabiono największego czeskiego reformatora, by ostatecznie się z nim rozprawić. Nie przypuszczałem, że – wybierane czasem świadomie, czasem przypadkiem – książki, spotkania i drogi poprowadzą mnie, przeniosą w inną rzeczywistość, połączą ze sobą: przeszłość i teraźniejszość, doświadczenia i zamierzenia, odległe „wczoraj” i nieznane, lecz zarysowujące się, określające swój kształt „jutro”.
Nihil novi sub sole – przekonywał zebranych Leszek Kołakowski, gdy w progach eichstätckiego ratusza polscy i niemieccy uczeni rozprawiali o trudach i  – zdawać by się mogło – nieprzezwyciężalnych problemach nadwiślańskiej, tak gospodarczej, jak i obyczajowej, tak państwowej, jak i kościelnej transformacji. Żydzi po wyjściu z egipskiej niewoli też byli niezadowoleni – dorzucił, przerywając lekturę bieżącego numeru „Frankfurter Allgemeine Zeitug”. I przekonywał, iż wolności trzeba się długo uczyć, dojrzewać do niej, a zarazem, zajmując się myśleniem czy oceną ludzkich postępowań, niczemu się nie dziwić.
Czy także dwaj francuscy dziennikarze – starszy i bardzo młody – niczemu nie powinni się dziwić, gdy zaskoczeni patrzyli na restaurowane, a właściwie przywracane do życia miasto śląskiego teozofa? Czy dwie niemieckie katechetki słusznie, podczas posiłku w zgorzeleckiej kantynie, sprowadzały eklezjalne dylematy do międzyludzkich, bynajmniej nie ewangelicznych relacji? Ani podczas spaceru po podzielonym na dwie, obce części mieście, ani podczas obiadu nikt nie myślał o zawiłych ścieżkach historii i o węższych lub szerszych przejściach, niebezpiecznych wirażach, niespodziewanych zaporach, jak i ślepych ulicach, po jakich prowadzą drogi naszego i nienaszego życia. A przecież nie uciekniemy – tak od egzystencjalnych, bardziej i mniej przyziemnych problemów, jak i tych pytań, jakich wiele znajdziemy nie tylko w podręcznikach teologii, naukowych traktatach, duchowych dziennikach czy, nie zawsze podporządkowanych bieżącej wykładni lub obowiązującej ortodoksji, mistycznych memoriałach. Zatem istota Boskości jest we wszystkich krańcach i miejscach w głębi bezprzyczynowości od razu jako rada lub oko, gdyż początek zawsze ma koniec, a żadne miejsce go nie znalazło, gdyż on sam jest miejscem wszystkich istot i pełnią wszystkich rzeczy, i przez nic nie jest obejmowany czy widziany.30 – pisał, szukając drogi do pełni człowieczeństwa i do Mesjasza, XVII-wieczny zgorzelecki gnostyk.
Autor „Aurory”, a za nim niemieccy idealiści, optując za duchowym chrześcijaństwem w miejsce religii rytuału, zła poszukiwali w boskości. Absolut nie musi manifestować swojej obecności, ale żeby Bóg mógł się objawić – jak przekonywano – konieczne jest zło. Światło bowiem nie istniałoby bez ciemności, życie bez śmierci, zbawienie bez potępienia, niebo bez piekła. Z odwiecznej ciszy, bezdennej głębi, pleromy czy otchłani wychodzą różne siły. Jak ogień miłości potrzebuje mroku, aby móc w pełni rozgorzeć, rozbłysnąć swoim blaskiem, my potrzebujemy cierpienia. Dla św. Pawła pleroma to nie ciemne siły, lecz pełnia bóstwa, pełna miara bóstwa Chrystusa. W Nim musimy szukać ratunku i jedynie poprzez Niego możemy zjednoczyć się z Bogiem. Pleromizacja świata – jak uważał z kolei francuski jezuita, autor „Fenomenu ludzkiego” – nie zakończyła się i należy mówić o kontynuacji Bożego dzieła stworzenia. Mimo naszych niewystarczających wysiłków, mimo straszliwych cierpień, mimo ciężkich ludzkich grzechów, Bóg nadal działa, a zło ma tyle tylko przystępu, na ile przyzwolimy, na ile głęboko i szeroko otworzymy się nie na Stwórcę, lecz destrukcję, chaos, przypadek, czy też zorganizowany wyzysk, sidła obłąkańczej ideologii, miraże postępu, obietnice wyzbycia się wszelkich lęków, jak i egzystencjalnych trosk czy moralnych pułapek. Chrześcijaństwo, a tym bardziej katolicyzm, który sięgając do źródeł i nie lekceważąc swojego czasu chce otwierać na Boga i na drugiego człowieka, musi mieć odwagę ciągle się odnawiać, musi pozostać religią przyszłości. Wcielenie jest dla każdego chrześcijanina faktem zbyt doniosłym, żeby przeciwstawiać – jak czynią dualiści – duszę ciału, materię duchowi, czas, w którym żyjemy, wieczności. Dusza nie istnieje niezależnie ani w opozycji do ciała. Bycie chrześcijaninem to uobecniane, niemalże na fizyczny sposób, osoby Chrystusa, pierwszeństwo dawane miłosiernemu Jezusowi, a nie defetyzmowi, determinizmowi czy rozpaczy.
Poza garstką zapaleńców któż jednak zagłębia się w skomplikowane, filozoficzno-teologiczne kwestie, a tym bardziej w problem pochodzenia zła? Czyż nie próbujemy udowodnić, iż nawet wybierając agresję, przemoc, przymus czy zniszczenie czynimy to dla czyjegoś dobra?    Czyż w praktyce nie relatywizujemy i nie banalizujemy również tej kwestii, zapominając jednocześnie, iż relacje się zmieniają, pojęcia i słowa nabierają nowego znaczenia?
Starożytne, grecko-rzymskie filozofie, a także manichejczycy, katarowie czy janseniści wyróżniali dwie równoważne potęgi. Doktor Anielski i tomiści odrzucając dualistyczne koncepcje, dzieląc zło na ontyczne i moralne, czy też statyczne, wynikające ze strukturalnych braków, i dynamiczne, będące skutkiem nadużywania wolności, zachęcali do szukania oparcia poza sobą, w Bogu, bo tylko On może wyciągnąć nas z mroku, nadać sens cierpieniu. Uczniowie św. Tomasza przekonywali, że zło nie jest bytem i stając się negacją podmiotu, posiada jedyne swe oparcie w  dobru. Nie sposób jednak ostatecznie rozstrzygnąć, dlaczego Bóg, będąc Dobrem, dozwolił zaistnieć ludzkiej ułomności i niedoskonałości. W książce-testamencie Jana Pawła II czytamy, iż na pytanie o zło w tym życiu nie otrzymamy nigdy zadowalającej, pełnej odpowiedzi – tak zresztą jak nikt nam nie powie, jak wygląda niebo, gdzie go szukać, do jakich obrazów czy wyobrażeń się odwołać.


12

Kiedy, pod koniec ubiegłorocznego lata, siedziałem z przyjaciółmi w kawiarni dawnego Biura Wystaw Artystycznych i patrzyłem na sopockie molo, nie opuszczało mnie poczucie, iż zatoczyłem niewidoczne – zakreślone czasem i nie tylko własnym doświadczeniem – koło. Dyskutowaliśmy o współczesnej poezji i prozie, o śmierci Czesława Miłosza i perypetiach związanych z jego pochówkiem, o plebanii gdańskiego kościoła św. Brygidy, która niegdyś była azylem przywódcy „Solidarności”, a przemieniła się w agitatorską mównicę; rozmawialiśmy o książkach, które próbują określić, zatrzymać upływający szybko czas, i o polskiej religijności, która bywa równie żarliwa i podniosła, co powierzchowna.
Dlaczego chrześcijańskie pismo i katolickie radio w dniach narodowej żałoby, gdy nie pora na rozrachunki i resentymenty, jątrzy, rozdrapuje rany? Dlaczego ewangeliczne ideały myli z ideologicznym żargonem, a rzesze słuchaczy uczy nie przebaczenia, lecz nienawiści? – pytano mnie tuż po pogrzebie, jeszcze nad Sekwaną, przed wyruszeniem do Polski. Nie chcąc dotykać bolesnych i nie do końca jasnych dla mnie spraw, bo od dawna nie mieszkam nad Wisłą, wolałem wspomnieć autora „Doliny Issy” i jego ostatni pobyt w domu przy ulicy Surcoufa, jego przyjaźń z twórcą paryskiego wydawnictwa i Centrum Dialogu, jego wyprawę na rue Boromée i niespodziewane spotkanie na rogu bulwaru Saint-Germain i rue de Rennes, gdy podpierając się laską naradzał się z żoną, jaki sklep wybrać, gdzie zakupić marynarkę.
Rozmawiając, a zarazem obserwując wyjątkowo spokojne morze, spoglądając na rozsłonecznione wody Zatoki Gdańskiej i wspominając przebyte szlaki, nie mogłem wiedzieć, iż jeden z moich rozmówców stanie się wkrótce celem ataków – tak rozpolitykowanego gdańskiego proboszcza-biznesmena, ogólnopolskiego katolickiego radia, jak i religijnych fanatyków, afiszujących się swoją wiarą i pseudopatriotyzmem. W roku 1987, wstępując po raz pierwszy w progi słynnej plebanii, musiałem tłumaczyć towarzyszącemu mi gościowi, że kapelan „Solidarności” nie decyduje o tym, co myśli jej szef, a przykościelne  salony nie zawsze przypominają plebejsko-mieszczańskie quasi-muzeum. Już wtedy trudno było upierać się, że fanfaronada i zachęty gospodarza domu, by przekładając jego kazania na japoński, hiszpański czy niemiecki bardziej je upowszechnić, raczej wypadają komicznie i nie tyle przybliżają do meritum sprawy, co przeszkadzają, zniekształcają obraz Kościoła walczącego o naród. Po latach musiałbym przyznać rację protegowanemu Kisiela i niemieckiemu specjaliście od spraw kościelnych, że polscy eklezjaści nie zawsze przemawiają językiem Papieża-Polaka.
Wielokrotnie, przed opuszczeniem Polski latem 1990 roku, kiedy trudno było pogodzić się z niewybrednymi atakami, a zarazem zrozumieć poczynania tych, z którymi dzieliłem swój los, słyszałem zachętę: Pisz, opisuj wszystko, co Ciebie spotkało i jeszcze spotka. Moja droga nad Sekwanę – patrząc z dalszej, czasowej perspektywy – biegła nie tylko przez Radom, Ołtarzew, Ząbkowice, Trójmiasto, od starego i nowego domu w mniej i bardziej odległe zakątki, jak i to, co zapisane w doświadczeniu, głębiej przeżyte czy też lepiej zapamiętane. Niewątpliwie wiele spraw inaczej by się potoczyło, gdybym inny kierunek wybrał, kogo innego spotkał, od innych osób, układów czy okoliczności był zależny. Nie dlatego jednak powstrzymywałem się i wahałem – i nadal więcej we mnie zahamowań niż przekonania, iż zdołam cokolwiek ocalić, przekazać, wytłumaczyć choćby jednej, bliskiej osobie. Dlaczego jednak im bardziej cofam się do przeszłych wydarzeń, tym wyraźniej dostrzegam i chyba lepiej rozumiem przyczyny tego, co się wokół mnie i w moim życiu działo i dzieje? Napisz o swoim zwątpieniu i wierze, napisz o tym, co i jak widzisz! – zachęcał mnie Krzysztof, gdy zapomniawszy się na moment straciłem z oczu sopockie molo, powędrowałem w odległe przestrzenie i – tak odległe jak i nieodległe okolice, w miniony czas. Po wyjeździe z Trójmiasta we wrześniu 2004 roku wiele razy próbowałem podjąć wyzwanie. Upływające dni i miesiące przynosiły kolejne nadzieje i rozczarowania. Długo nie umiałem zdobyć się choćby na jedno zdanie. Migoczący ekran komputera albo czyste kartki papieru były dla mnie wyrzutem, zapowiedzią pustej nocy, powodem sięgania po nowe, niekiedy irytujące albo nazbyt wciągające lektury.
Dlaczego na przykład w naszym polskim społeczeństwie ludzie współcześni, którzy reprezentują myśl i tworzenie autentyczne, są niejako automatycznie poza Kościołem? – pytał polskiego noblistę ks. Józef Sadzik. I przypominał, iż wiara nie jest w żaden sposób obroną człowieka przeciwko innym ludziom, tylko jest po prostu poddaniem się obronie Boskiej.31 Czymże byłaby religia, które nie przybliża, nie przełamuje barier, mnoży uprzedzenia, budzi upiory przeszłości i wzmacnia niskie, najniższe instynkty, zachęca wyłącznie do postaw rewindykacyjnych, wszędzie widzi zepsucie, nikogo ani niczego nie potrafi oszczędzić, niczemu nie ufa, nikogo nie wesprze, we wszystkim szuka korzyści, a nawet z Boga czyni mściwego hegemona i zazdrosnego tyrana? Czymże byłaby religia, która nie ocala i – jak ekskluzywny lekarz – tylko dla wybranych jest łaskawa, tylko niektórych cierpliwie znosi, tylko przed najmożniejszymi potrafi się pochylić? Czyż Bóg Abrahama, Bóg Dawida, Bóg Maryi i Józefa jest bogiem zemsty, pychy albo zadufania? Kim jest ten, kto – choćby przemawiał najpiękniej ze wszystkich i zdobył największą sławę – nie umie, nie chce nikomu uwierzyć, nikogo dostrzec, niczego wiedzieć, niczym się podzielić?


* * *

Nie mogłem przypuszczać, iż dokładnie po roku nie nad Zatokę wrócę, lecz – patrząc w gasnące spojrzenie osoby, z którą wyruszałem do Andegawenii, na anatolijską riwierę, do s-Hertogenbosch i dalej – w dobrze znanym mi bremeńskim Krankenhaus Sankt-Joseph Stift będę czekał nie na słowo, lecz choćby na ruch ręki, poruszenie powiek czy miarowy oddech. Nie tylko nad szpitalnym łóżkiem blakną i bledną wszelkie glorie, cenne zdobycze, tytuły do chwały i ludzkie mądrości, lecz przecież wciąż toczy się ludzka komedia, wciąż powtarza się ta sama historia. Mądrość tego świata wyraża się w podstępnym zakrywaniu uczuć, w przemienianiu znaczenia słów, ukazywania fałszu jako prawdy i prawdy jako fałszu32 – pisał jeden z wielkich poprzedników Papieża-Polaka i Benedykta XVI. Wielu spośród tych, którzy bardziej zaufali mądrości tego świata niż Ewangelii i – również stojąc przy ołtarzu – próbowali się jej przypodobać, nierzadko także po śmierci spotyka nagroda. Jakże bowiem wytłumaczyć uroczysty pochówek, w 1991 roku w krypcie dolnośląskiej katedry, byłego breslawskiego ordynariusza i stronnika Führera? Jakże uzasadnić hołdy oddawane tym, którzy nie odważyli się odkryć swoich uczuć, powiedzieć prawdy, przyznać się do swoich błędów? Czy cokolwiek usprawiedliwi nasze wygodnictwo, dezercje, zaniechania, milczenie albo obojętność? W czymże mogą nam pomóc albo w jaki sposób mają nas zmienić czyjeś obawy, rozterki, zapisywane nocą, o świcie, w ciągu dnia czy o zmroku stronice annałów, dzienników czy pamiętników? 
Kiedy wyruszam w drogę, często pojawia się identyczny, wcale niełatwy do rozwiązania dylemat: jaką lekturę wybrać?  Wysłuchując przez telefon hiobowych wieści, z obawą i drżeniem serca  czekając na spotkanie w Bremie, opuszczając rue Surcouf odruchowo chwyciłem „Przerwane życie”, aby w pociągu powrócić do zapisków Etty Hillesum. Pochodząca z żydowskiej rodziny młoda amsterdamska kobieta – stojąc przed największym życiowym wyzwaniem, wiedząc, że czeka ją zagłada – ani przez moment nie próbowała winić Boga za bezsens, jaki sami sobie fundujemy. Nie bacząc na okoliczności, osobiste zagrożenia i ludzką podłość, próbowała cierpliwie i godnie znosić kolejne upokorzenia. Uważała, że każda nieprawość to grzech popełniony przeciwko duszy. Dlatego należy być lojalnym wobec każdego uczucia, każdej twórczej myśli, także wobec siebie, przeżytych chwil i samego Boga. Chciałabym móc przezwyciężyć wszystkie rozterki za pomocą słów. Te dwa miesiące spędzone między drutami kolczastymi okazały się najintensywniejszymi i najbogatszymi miesiącami mojego życia i stanowiły potwierdzenie ostatecznych i najwyższych jego wartości33 – pisała po dobrowolnym wyborze obozowej niedoli. Uczyła się odczytywać życie z twarzy i zagmatwanych losów innych ludzi. Cierpiąc z powodu własnej i cudzej bezsilności sięgała po wiersze spoczywającego na rarońskim wzgórzu poety i listy miłosne kierowane do Zbawiciela przez biskupa Hippony. Zdając sobie sprawę z podejmowanego ryzyka i ceny, jaką może zapłacić za swój wybór, prosiła Boga o zdrowie i siły, nie poddawała się tak długo, jak długo dostrzegała możliwość walki o innych. W ostatnią, najtrudniejszą drogę wyruszyła pełna miłości i zaufania do Stwórcy. Wiedziała, że tylko w Niego jest w stanie nie zwątpić i że najbardziej musi obawiać się tych, którzy nie wątpią w swoją nieomylność i nieograniczone możliwości, nie wątpią w swoje siły czy talenty – nie potrafią wątpić, czuć, kochać ani myśleć.


Paryż-Brema, maj-grudzień 2005

 

1 Blaise Pascal „Myśli”, nr 348 w układzie Chevaliera, przełożył Tadeusz Boy-Żeleński, Warszawa 1983, s. 48.
2 Edward Breza „Nazwiska mieszkańców Rumi”; w: „Zarys dziejów Rumi” pod redakcją Jacka Banacha, Rumia 1994, s. 48.
3 Joseph Ratzinger, stacja dziewiąta Drogi Krzyżowej w rzymskim Koloseum, transmitowanej przez Radio Vaticano 25 marca 2005 roku, a także przez włoską, francuską, niemiecką, jak i polską telewizję.
4 „Relacja Stephana Schultza z podróży do Polski w 1747 odbytej razem z Bennewitzem”; w. „W poszukiwaniu żydowskich kryptochrześcijan. Dzienniki ewangelickich misjonarzy z ich wędrówek po Rzeczypospolitej w latach 1730-1747”, tłumaczenie, opracowanie i wstęp Jan Doktór, Warszawa 1999, s. 224.
5 Gérard de Nerval „Promenades et souvenirs”; w: „Œuvres complètes”, Paris 1993, t. III, s. 680.
6 Gérard de Nerval „Córy ognia”, przełożyła Joanna Guze, Kraków 1993, s. 74.
7 Jan Paweł II „Pamięć i tożsamość”, Kraków 2005, s. 27.
8 J.w., s. 153 i 154.
9„Nie tak łatwo zmienić system” – rozmowa z Jaroslavem Subrtem, w: „Nasza Rodzina” – 7-8 (574-575), s. 23.
10 Franz Kafka „Listy do Mileny”, przełożył Zbigniew Bieńkowski, Kraków 1993, s. 117 i 166.
11 Jan Paweł II, j.w., s. 160.
12 Joseph Wittig „Kronika miasta Nowa Ruda”, t. 1, przełożył Artur Olkisz, Nowa Ruda 2004, s. 12.
13 Z listu Ruth Hofmann do Marii Langner, tłumaczyła Irena Rogowska; w: „Joseph Wittig – śląski teolog i historiograf. Joseph Wittig – schlesischer Theologe und Geschichtsschreiber”, Nowa Ruda 1997, s. 106.
14 Anton Gisler „Luther redivivus?”; w: „Schweizerische Rundschau” 22, 1922, s. 161-180.
15 Albert Gasser „200 Jahre Theologische Schule Chur”, wykład inauguracyjny na rozpoczęcie roku akademickiego 1999/2000, wygłoszony 22 listopada 1999 roku w szwajcarskiej uczelni; por. Albert Gasser „Die Kontroverse zwischen Anton Gisler und Joseph Wittig im Jahr 1922“, in: Urs Altermatt (Hg.): „Schweizer Katholizismus zwischen den Weltkriegen 1920-1940”, Freiburg/Schweiz 1994, 45-55.
16 Karl Moszner „Kim jest dla nas Joseph Wittig dzisiaj?”, przełożyła Irena Rogowska; w: „II Polsko-Niemieckie Sympozjum Wittigowskie. II. Deutsch-Polnisches Wittig-Symposium”, Nowa Ruda 1999, s. 79.
17 List Adolfa Kardynała Bertrama do Adolfa Hitlera z 10 kwietnia 1943 roku, w: „Akten deutscher Bischöfe über die Lage der Kirche 1933-1945“, opracował Ludwig Volk, t. 6, 1943-1945 (Veröffentlichungen der Kommission für Zeitgeschichte: Reihe A, Quellen; 38) Mainz 1985, s.59.
18 Dokument znajduje się w archiwum archidiecezjalnym we Wrocławiu; zob. Klaus Scholder „Die Kirchen zwischen Republik und Gewaltherrschaft. Gesammelte Aufsätze“, Frankfurt am Main 1991, s 236-237. Książka „Hirtenbriefe und Hirtenworte“ Adolfa Kardynała Bertrama, wydana pod redakcją Wernera Marschalla w serii „Forschungen und Quellen zur Kirchen- und Kulturgeschichte Ostdeutschlands”, Köln 2000, ss. 1022, dokumentu nie uwzględnia.
19 Joseph Wittig „Ansprache für den Augustusburg”; w: „Schlesier Gottesfreund“ 12/1968 , s. 37.
20 J.w., s. 54.
21 Joseph Wittig „Roman mit Gott“; w: „Joseph Wittig – śląski teolog i historiograf. Joseph Wittig – schlesischer Theologe und Geschichtsschreiber”, Nowa Ruda 1997, s. 339.
22 Zbigniew Herbert „Węzeł gordyjski oraz inne pisma rozproszone 1948-1998”, Warszawa 2001, s. 629 i 621.
23 J.w., s. 621.
24 Dz 15, 39.
25 Zygmunt Krasiński „Listy do ojca”, Warszawa 1963, s. 153. 
26 George Gordon Byron „Więzień Czyllonu”, przełożył Franciszek Dzierżykraj-Morawski; w: Byron „Wiersze i poematy”, Warszawa 1961, s. 303. 27 Słowa przekazane Nanny Wunderly, jakie 27 października 1925 roku Poeta polecił umieścić na kamiennej, nagrobnej steli. Tekst epitafium w przekładzie Mieczysława Jastruna; por. Donald Prater „Dźwięczące szkło. Rainer Maria Rilke. Biografia, przełożył Dariusz Guzik, Warszawa 2004, s. 464 i 439.
28 Teresa Tomsia, wiersz „Błękitny Rodan” pochodzi z tomu „Skażona biel”, Poznań 2004, s. 16.
29 Friedrich Nieztsche „Tako rzecze Zaratustra. Książka dla wszystkich i dla nikogo”, przełożył Wacław Berent, Kęty 2004, s. 48.
30 Jakob Böhme „Aurora, czyli Jutrzenka o poranku“ [Aurora oder Morgenröte im Aufgang ], przełożył Andrzej Pańta, Zgorzelec 1998, s. 110.
31
www.recogito.pologne.net/recogito_30/znaki 1_5
32 Św. Grzegorz Wielki, „Komentarz do Księgi Hioba”, w: „Liturgia godzin. III okres zwykły. Tygodnie I-XVII”, Poznań 1987, s. 230.
33 Etta Hillesum „Przerwane życie”, przełożyła Iwona Piotrowska, Kraków 2000, s. 188.



Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010