Pierwsze spojrzenie na Bremę (Przed obrazami Pauli Modersohn-Becker)

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: niedziela, 21 listopad 2010 Drukuj E-mail

Teresa Tomsia
                                                                    pamięci Stefanii Wittbrot
                                                                    (14. I. 1939 – 9. VI. 2008)
                                    
     Za każdym razem można spojrzeć inaczej na to, co już wcześniej było nam znane – na bliskich ludzi, ulubione przedmioty, znajome miejsca, nawet na siebie, choć o to najtrudniej. Zwykle patrzy się na nowo, gdy pojawia się nieoczekiwane uczucie, nieznany pejzaż albo rzecz, która dodaje niedostrzeżonych dotąd znaczeń. Ważne jest skupione spojrzenie: pierwsze, drugie i... ostatnie. Ci, co starają się wnikliwie poznawać świat, odkrywają jego niezmierzone tajemnice i niespodziewaną złożoność znaków, odszyfrowują rytm toczącego się wokół życia z codzienną krzątaniną. Nie patrzą jednak powierzchownie, ulegając jedynie urokowi fasady, lecz docierając do sfery metafizycznych doznań, czują głębię czasu, aurę miejsca, emocje zdarzeń, a więc zauważają przede wszystkim nie skorupę materii, ale jej ducha, skąd bierze swój początek sztuka – forma pamięci trwalsza niż sezon, pokolenie, wiek.  
     To dzięki uważnemu spojrzeniu w głąb ludzkiej natury możemy dziś podziwiać obrazy Pauli Modersohn-Becker. Możemy patrzeć na surowe pejzaże okolic Worpswede, przywołując światło i cień sprzed stu lat. Możemy chwalić bremeński Schnoor – średniowieczną ulicę handlarzy, której uroku nie zniekształciły stulecia, a która w takim kształcie powstała dzięki czyjemuś uważnemu spojrzeniu. Jej wygląd przyciąga tysiące zwiedzających, bo niełatwo znaleźć miejsce tak nierozerwalnie związane z klimatem czasu i przeznaczenia, niepodobne do tego, co dziś powstaje, zachowujące kameralność spotkania i obecności, a jednocześnie dające poczucie zatrzymanej tu historii.
     Ujrzałam Bremę po raz pierwszy w niedzielne południe. Wrzesień już w połowie. Chłodny dotyk wiatru chwyta za kark, gdy przystaję na moście. Zachwycający widok, niemal sentymentalny: dwaj wędkarze zanurzeni po pas w przybrzeżnej zieleni próbują szczęścia nieopodal ścieżki spacerowej. Spokój. Tylko rowerzyści suną grupkami wzdłuż szaroceglastej drogi ułożonej dla nich na chodnikach. Dzwonią, by zejść na bok, pokrzykują radośnie. Nie mogę oderwać oczu od brunatnej tafli napierającej na filary mostu wody, nabrzmiałej głębią, potężnej w swej nieokiełznanej naturze. Wezera, Wezera – imię rzeki pobrzmiewa echem jak lekki podmuch wiatru, jak łopot żagla, jak krzyk zgłodniałej mewy co przefruwa tuż obok.
     Przysiadam na nabrzeżu i wpatruję się w przepływające barki. Wciąż jest dość ciepło mimo chłodnych porywów wiatru. Statki wycieczkowe wiozą do morza muzykę i rozkrzyczanych turystów. Wrzesień to dobra pora, by poznać Bremę i okolice, później przychodzą długotrwałe chłody i deszcze. Teraz można jeszcze swobodnie krążyć ulicami od rana do wieczora, zaglądać w zaułki Starego Miasta, słuchać śpiewów w katedrze – to świetny czas na samotne włóczęgi brzegiem rzeki. Wszędzie wokół domów gęsta zieleń krzewów i fiolet wrzosów, tylko na skwerze z wiatrakiem w centrum miasta żółcą się nadal rzędy nagietków i kępy dalii – na pożegnanie lata. Wielkie jak drzewa rododendrony przechylają się przez parkany. Czuć wilgoć i przestrzeń.  Wiatr od morza orzeźwia powietrze.
     Przywołuję w pamięci obrazy zobaczone w galerii w Worpswede – dawnej ubogiej wsi leżącej kilkanaście kilometrów od Bremy, gdzie spędziła swoje twórcze, choć krótkie życie malarka Paula Modersohn-Becker, jej mąż Otto Modersohn i ich przyjaciele, którzy na swoich płótnach pokazali surowe warunki życia i biedę wiejskich sąsiadów. Na ascetyczny język obrazów przełożyli ubóstwo towarzyszące ich życiu. Skupione oblicza dzieci wieśniaków, zgrzebne stroje i ubogie sprzęty sąsiadują w malarskiej wizji z zagrażającą człowiekowi, tajemniczą i niedostępną, przyrodą.

     Stara kobieta niesie pod fartuchem zawiniątko, przyciskając je dłońmi do piersi, pochylona w zmaganiu z napierającym wiatrem. Zmierzch. Na dalekim szarym niebie widnieje ułamek księżyca, z przodu obrazu – grube białe pnie brzóz wczepione korzeniami w rozmokłą glebę. Sczerniała chata kryta słomą ciemnieje za grupką szarych brzózek o cienkich powyginanych pniach. Stąd wyszła kobieta i dąży przez ciemniejący od wieczoru las. Jak w baśni braci Grimm scena z płótna Jesień na bagnach Otto Modersohna z 1900 roku zawiera w sobie nastrój tajemniczości i grozy; w ascetycznie nakreślonym pejzażu drzemie niepokój. Rdza piaszczystej ścieżki wśród ciemnozielonego mchu rozlewa się krwistą rozległą plamą, po której stąpa kobieta. Na pustkowiu człowiek zdany jest sam na siebie. Las staje się tu niemym świadkiem jego uporu w walce o przetrwanie. Może w zawiniątku na piersiach kobieta niesie zioła dla chorego? Jesień. Od bagien ciągnie wilgocią. Paula Modersohn-Becker choruje, wytrwa zaledwie 31 lat, lecz dzieło pozostawi po sobie imponujące. Wrażliwość spojrzenia – tego nie nauczy żadna akademia sztuki.

     W miejskim muzeum w Bremie wiszą autoportrety artystki powstałe w różnych okresach jej życia. Zadziwiające, z jakim przeczuciem spraw ostatecznych namalowała siebie na najwcześniejszym z nich. Porcelanowa twarz (1898) z fragmentem odsłoniętej szyi – jak z trumiennego portretu: z cieniami na skórze oznaczającymi pęknięcia i rozpad. Głębokie oczodoły z fioletowymi plamami, włosy ciasno związane w kok – oto głowa kobiety bez ornamentów, w całej bezwzględnej prawdzie o rozkładającej się materii, której malarka była tak blisko w naturalnych warunkach wiejskiego życia.
     Późniejsze autoportrety Pauli Modersohn-Becker w swej wymowie nie obnażają już tak bezwarunkowo przemijania – jakby artystce udało się pogodzić ze świadomością wciąż zagrażającej śmierci i chociaż na chwilę obłaskawić ją czułym spojrzeniem zwróconym na otoczenie i siebie. Teraz widzi swoją podobiznę w lustrze "udekorowaną" i starannie ubraną – w białej bluzce z falbankami, w wielkich jak dojrzałe śliwki koralach, w gładko zaczesanych włosach upiętych na szyi. Ślady czerwieni położone na policzkach i wargach dodają jej wizerunkowi życia. Jednak świat, który malarka dostrzega wokół, to nadal obszar nieodgadniony i nieprzystępny. Jest rok 1904, powstają nowe obrazy: Dziewczyna z kotem na tle lasu. Postać dziewczyny stoi odwrócona tyłem do zbierających grzyby. Patrzy w przestrzeń niewidzącymi oczyma, jakby nieobecna w rzeczywistości, której została przypisana. W głębi płótna pejzaż lasu, z którym się nie utożsamia. Tkwi w nim niby figurka wycięta z baśni o niespełnionym marzeniu. Surowe rysy twarzy mówią o niepogodzeniu lub może zamknięciu się w sobie przed tym wszystkim co niechciane i obce. Tylko kot stanowi z nią jedność, choć patrzy w przeciwną stronę. Kot w ramionach dziewczyny – jako symbol tajemniczej natury - ciągnący swoje zyski z jej trwania. Chce przetrwać w cieple i odejść, by zagnieździć się w innych ramionach, w nowo narodzonej materii, powstałej z tego samego podłoża.

     Samotność człowieka, który nie chce czy nie może dorosnąć do myślenia o śmierci jako nieodłącznej części życia oraz jego zakorzenienie w naturze, z jednoczesnym wyobcowaniem z przyrody, a także udręka niepogodzenia z przeznaczonym mu losem – to wiodące tematy obrazów grupy z Worpswede. Pokazana w bagiennym krajobrazie nikłość człowieka (i potęga materii) staje się tu metaforą przemijania i wiecznie powtarzającej się przemiany.
     Niełatwo pojąć od razu, jaka jest mentalność mieszkańców kształtująca się przecież przez wieki, tak samo trudno poznać charakter miasta, które widzi się po raz pierwszy. Czym dawniej była Brema, ku czemu zmierza dziś? Przystanęłam przed obrazami Pauli Modersohn-Becker, by zadumać się nad nietrwałością chwili i utrwalonych dzięki niej śladach minionego świata. Myślę o pobudkach, jakie mnie tu przywiodły. Zamyślenie nad przemianą, dokonującą się w podróży, daje impuls do nowych poszukiwań, do innego spojrzenia także na siebie.
     Wracam z Bremy do Poznania autokarem. Obok zajmuje miejsce Ingrid – kiedyś mieszkająca w Polsce. Jedzie na ślub wnuczki do Gorzowa Wielkopolskiego. Pytam, czy była w którymś z bremeńskich muzeów i opowiadam, co stamtąd zapamiętałam. Czy widziała obraz Pierwsze lato Heinricha Vogelera (1902) – kobietę na ławce w ogrodzie trzymającą na kolanach półroczne dziecko? Za jej plecami sieć pnących herbacianych róż. Stopa na podpórce do haftowania. Wzory na niebieskiej sukni odbijają trawnik jak w lustrze. Jej postać łączy się z otaczającą przyrodą, z kolorem nieba i barwą kwiatów: żółtych kaczeńców, różowej koniczyny. Poczucie jedności z naturą maluje spokój na jej twarzy. Kobieta pochyla się nad dzieckiem. Po obu stronach ławki – dwie brzozy tworzące bramę: wejście do rajskiego ogrodu. Radość pierwszego wcielenia. Chwila wieczności w pochyleniu nad rozkwitającym życiem.
    – Nie ma granic – mówi Ingrid z uśmiechem – choć oczywiście są ograniczenia. Mój mąż nie lubi wychodzić z domu na spacer do parku, ani do muzeum, ani do kina. Po co mu takie piękne miasto?
     Wiosną znów zakwitną rododendrony i aleje w parku będą różowe. Młodzi artyści rozstawią sztalugi i spojrzą na otaczające ich piękno po swojemu...   
                                 
      

Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010