Ten "obłędny" Jerzy Krzysztoń*

Kategoria: eseje i szkice Utworzono: środa, 14 październik 2015 Opublikowano: środa, 14 październik 2015 Drukuj E-mail


Janusz Termer

Wracałem z magnetofonem ze Szczawnicy. W czasie ferii zimowych był tam obóz studencki w starym pensjonacie na stoku wzgórz. Sporo rozgarniętych dziewcząt i chłopców, z którymi ponagrywałem rozmowy dla radia – o ich planach, ambicjach życiowych po ukończeniu studiów. Chłopców jak zwykle przemądrzałych, ale radziłem sobie z nimi bez kłopotu. Byłem bardzo elokwentny, nad podziw bezpośredni i z ogromną łatwością trafiałem do ludzi. Nawet najbardziej nieśmiali i oporni – z ręki mi jedli! Kiedy dziś o tym pomyślę – stałem się gadatliwym bratem łapą, który, żywiąc niezmożoną sympatię dla bliźnich, z każdym się spoufalał. I ta wena nie byle jaka!

Animuszu dodawał mi alkohol. Nie rozstawałem się z płaską flaszką koniaku – gruziński – w piersiówce po Martellu. Zawsze przy sobie, a żelazna rezerwa w plecaku, właśnie wyczerpana, bo utoczyłem z niej ostatnie krople, przygotowując zapas na powrotną drogę. Stwórca mnie pobłogosławił tak zwaną mocną głową. I co tu dużo gadać – gustowałem w trunkach. Włócząc się po świecie, poznałem burbona, tequilę, calvados, pernod, ouzo, horiłkę z piercom, żenszeniówkę, trojos devinerjos, grappę, barak palinkę, pejsachówkę, borowiczkę, nie licząc najrozmaitszych odmian whisky, koniaków, nalewek i piwa. Na koniec nie potrafiłem pracować, jeśli nie stał przy maszynie kieliszek, z którego powolutku sączyłem...

Ten „smakowity” cytat pochodzi z pierwszych stron głośnej swego czasu trylogii - Obłęd Jerzego Krzysztonia, z tomu pierwszego Tropiony i osaczony (tytuły tomu drugiego -  Przywiązany do masztu oraz trzeciego - Księżyc nad Epidaurem też też zresztą zawierają wyraźne tropy autorskiego zamysłu powieści)  - dzieła wydanego nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego (PIW) w roku 1980 w nakładzie 20 tys. egz. i wkrótce uzupełniane kolejnymi edycjami. Przywołuję ten cytat nie bez kozery oczywiście, bo przypomina mi on teraz, gdy wracam do lektury tego dzieła, ten odległy i „szczęsny” czas tamtych beztroskich i wesołych „zimowych ferii” roku - ni mniej ni więcej - tylko 1970! Gdy i ja tam byłem, koniak (gruziński) z piersiówki po Martellu z autorem powyższego cytatu piłem! Szczawnica, hotel Pod Orłem, blisko czechosłowacko-polskiej wtedy jeszcze granicy, którą nota bene często przekraczaliśmy (nielegalnie rzecz jasna, acz jakoś tak bezproblemowo. choć nieco z duszą na ramieniu) w poszukiwaniu dobrego „czeskiego” piwa w pobliskiej słowackiej wiosce.

Przekraczaliśmy razem z Jerzym Krzysztoniem, jako naszym głównym cicerone i nadzwyczaj dzielnym przewodnikiem (jak wiadomo stracił na wojnie jedną rękę). My, to znaczy grupka studentów ostatniego bodaj roku polonistyki warszawskiej (dziś wielu z nich to bardzo poważni ludzie – poszli bowiem w „profesory” czy inne „redaktory”), a także dwaj goście tej studenckiej eskapady: młody pisarz, autor Tego starego złodzieja i Benka Kwiaciarza, Marek Nowakowski i ja, czyli piszący te słowa, wówczas doktorant UW. Czasami dołączał do nas kolega Marka N., inny młody, oczywiście podówczas, prozaik i współredaktor „Współczesności” Władysław Lech Terlecki, który przebywał akurat tam wtedy prywatnie i „incognito”, jak sam powiadał, ze względów „towarzysko-obyczajowych”, ale chętnie towarzyszył nam w tego typu wycieczkach, a zwłaszcza „porą wieczorową” do nieodległej tamotecznej Gospody Ludowej...

Jak wiadomo, Jerzy Krzysztoń w całej swej mocno autobiograficznej twórczości, zwłaszcza w prozie, ale także i sztukach teatralnych oraz słuchowiskach radiowych, podejmował istotne zagadnienia egzystencjalne i problemy psychologiczno-obyczajowe, sytuując je zawsze w szerokim kontekście historycznych, twardych i bolesnych doświadczeń i przeżyć współczesności, ale wybierając na bohaterów przede wszystkim przedstawicieli własnej generacji. Odwoływał się też do konfliktów ponadpokoleniowych, okaleczeń psychiki ludzkiej, ran zadawanych przez wojenne wędrówki: powojenne tułaczki rodaków ze Wschodu, okupację niemiecką, oba ówczesne polityczne systemy totalitarne... Począwszy od debiutanckich Opowiadań indyjskich, łączył autor narracyjny realizm tła z chwytami groteski i czarnego humoru, wykorzystując doświadczenia życiowe i bogate w wydarzenia wątki własnej biografii (wojenna zsyłka i tułaczka, przez Uzbekistan, Persję, Indie, Afrykę, po powojenną  Anglię i Szkocję).

Wyjątkiem od reguły biografizmu jest fabuła pierwszej jego powieści Kamienne niebo, której akcja toczy się w czasie powstania warszawskiego, gdy waląca się kamienica przysypała w piwnicy sześć osób: profesora, żonę oficera AK z córeczką, złodziejaszka Maniusia, panienkę “z towarzystwa" Ewę i dozorczynię. Utwór utrzymany w duchu nawiązującym do wątków modnej wówczas filozofii i literatury egzystencjalnej (Albert Camus, J.P. Sartre), przyjęty był przez krytykę raczej chłodno: “niebo jest tu z papieru, a sytuacja z literatury" (Kazimierz Wyka), został jednakże zekranizowany w 1959 przez Ewę i Czesława Petelskich (z udziałem m. in. Tadeusza Łomnickiego). Do własnych przeżyć wojennych wrócił pisarz w licznych opowiadaniach (Złote gody, 1965, Panna Radosna, 1969).

Tyle wiedzieliśmy wtedy, w owym roku 1970, o Jerzym Krzysztoniu (1931-1982) i jego ówczesnym dorobku literackim, bo nie ukazały się jeszcze owe trudne dla cenzury i wydawniczych decydentów opowieści z tzw. tułaczego cyklu - Wielbłąd na stepie 1978); dziś lektury szkolne. Jest to (wraz z nieco później napisanym Krzyżem Południa 1983) na poły autobiograficzny, na poły sfabularyzowany zapis wydarzeń z czasów jego  zesłańczego pobytu w radzieckiej średniej Azji, Persji i Indiach. “Wspomnienia z tamtych czasów - pisał autor - nosiłem w sobie długie lata, zanim postanowiłem je spisać w kształcie powieści, trzymając się wiernie własnych przeżyć i doświadczeń garstki najbliższych, z którą łączył mnie wspólny los. Uczciwość wobec tego, co dane nam było przeżyć, zalecała mi skromność pisarska, aby prawda o naszym ówczesnym życiu była rzeczywiście spisana z pamięci. Winienem ją również wielu bliźnim, którzy nam nie poskąpili serca... Gdybym był wówczas człowiekiem dorosłym, zapewne nie napisałbym podobnej książki, gdyż wątpię, aby mi w ówczesnych okolicznościach patronował duch wielkiej przygody, przygody życia".

Byłaby to zapewne inna książka, bliższa dramatycznym relacjom takich pisarzy, jak Gustaw Herling-Grudziński (Inny Świat), Józef Czapski (Na nieludzkiej ziemi) czy Aleksander Wat (Mój wiek), a nie opowieść stylizowana na pogodną narrację, choć przecież pełna świadomie niedopowiedzianego wisielczego humoru i równie niedopowiedzianych tragedii ludzkich. Autor wybrał tu celowo chwyt narracyjny polegający na oddawaniu głosu „nieświadomemu” wszystkiego dziecku, co dodawało autentyzmu opowieści i zarazem zwalniało go z wielu politycznych pisarskich „danin”. Wielbłąd na stepie, to z formalnego punktu widzenia opis tylko dwu sierpniowych dni 1941 roku, wybranych jako charakterystyczny i znamienny przykład życia młodego chłopca i jego rodziny, rzuconych gdzieś w azjatyckie stepy nad rzeką Ubagen. świat egzotyczny, zaskakujący odmiennością obyczajów i kultury (co przywołują na karty powieści spotkania i przytaczane rozmowy z Kazachami czy Uzbekami). Kraina niby odległa od toczącej się gdzieś daleko wojny światowej, od dramatów i groźnych problemów, ale przecież one tu są stale obecne w podskórnym nurcie opowiadania. Autor wprowadza w tekst wyraźne sygnały znaczeniowe, aluzje, dygresje i wspomnienia przywołujące przeszłość i jej autentycznie dramaty.

Pozorna sielanka podszyta zostaje, wyłaniającą się spoza odruchów sympatii ze strony prostych mieszkańców tych ziem czy urokliwych opisów południowej przyrody, gorzką wiedzą o przywoływanych z pamięci tragediach: bohaterowi pochodzącemu z Grodna i jego bliskim odebrano domy i skazano na beznadziejną tułaczkę na obcej ziemi. Patriotyczno-narodowe przesłanie obu części opowieści mieści się w charakterystycznej dla Krzysztonia “chorobie na Polskę" (wracał do tego nieustannie i w naszych rozmowach czy wędrówkach po Szczawnickich stronach), uczuleniu na dramatyzm narodowego losu i pragnieniu normalności politycznej. Pełno tu w pozornie drugim planie sytuowanych scen i dyskusji na temat przeszłości i przyszłości kraju po wojnie, ukazujących różnorodność postaw i poglądów rodaków, rzuconych, na długą tułaczkę po “egzotycznych" zakątkach globu...

Nie wiedzieliśmy też wtedy, w owe Szczawnickie, tamte spokojne zimowe i słoneczne Beskidzkie dni również i tego, że oto jest pośród nas pisarz, w którego głowie rodzi się właśnie i dojrzewa powoli wielkie dzieło literackie, a my nie w pełni świadomi jesteśmy tego, iż znajdujemy się u samych początków tego zawsze przecież osnutego mgłą niewiadomego procesu; owych psychologicznych zagadek i wielkiej tajemnicy twórczości... Nie zdawaliśmy też sobie też sprawy z tego co ta twórczość przynieść może autorowi -  „faustyczną” wręcz cenę, olbrzymią ofiarę z własnego żywota, jaką w konsekwencji przyjdzie autorowi za zapłacić. I to po tak niewielu w końcu latach od narodzin tego, nie byle przecież jakiego czyli banalnego literackiego „pomysłu”, co wielkiej artystycznej idei, wpisanej i zawartej w tym utworze!.

Oto bowiem w swym głównym „dziele życia”, rozwiniętej, blisko tysiąc stronicowej  epickiej powieści Obłęd, Jerzy Krzysztoń osiągnął “swój szczyt i zarazem zarazem wpisał się na trwałe do historii literatury polskiej. Jest to bowiem jedna z arcynielicznych epopei współczesnych, dzieło złożone, wielopiętrowe, o rozległych odniesieniach psychologicznych, narodowych i uniwersalnych. Łączy się w nim autobiografia, studium choroby i parabola, a nawet kilka wykładni alegorycznych" (pisał Piotr Kuncewicz: Agonia i nadzieja. Proza polska od 1956, t. V, 1994.). Każdy tom Obłędu stanowi niemal odrębną i zamkniętą całość, powiązaną z innymi częściami losem i dziejami bohatera.

W pierwszym (t. 1 Tropiony i osaczony), powracający z gór reporter Krzysztof (Imię moje: Krzysztof zachowałem mimo obłędu, jaki zesłał mi los. Tracąc je postradałbym siebie samego. Rzecz gorsza niż śmierć. Okazałbym się kimś innym: Cezarem? Szekspirem? Faustem? Mierzę wysoko! Może zwierzęciem, może ptakiem, może rybą, może kamieniem...) uświadamia sobie własną chorobę psychiczną i po paru dniach trafia do szpitala psychiatrycznego.

W tomie drugim (t. 2 Przywiązany do masztu), przytroczony do szpitalnego łóżka (niczym Odyseusz do masztu, by nie ulec zabójczemu śpiewowi Syren) bohater przeżywa własne nękające go problemy tożsamościowe, między innymi wyobrażenie i wcielenie w postać obrońcy Ziemi (“Tajny Agent Dobrej Woli") przed nuklearną zagładą grożącą ludzkości.

W tomie trzecim (t. 3 Księżyc nad Epidaurem) w trakcie przebytej terapii zdaje się, że pozbywa się on złudzeń i uroszczeń, sam powiada, że powoli wraca do pełni równowagi psychicznej i zdrowia, “staje się sobą". Widzi teraz świat szerzej, w różnych niedostępnych mu przedtem wymiarach: Każdy, kto naprawdę jest sobą, ma największą szansę zostać uznanym na wariata..., każdy z nas, każdy człowiek, jest wariatem in spe. Nie darmo termin ten wywodzi się od łacińskiego słowa varius, czyli różny.... Aluzje do Odysei Homera i Ulissesa Jamesa Joyce'a czy do starogreckiego Epidaurosu (słynny, zachowany, teatr, centrum kulturalne i medyczne antycznej Grecji oraz siedziba wielkiego mitologicznego lekarza Asklepiosa, syna Apollina i nimfy Koronis) służą podkreślaniu symbolicznej wymowy ogólnej doświadczeń i wędrówek w głąb czasu i w głąb samego siebie jego bohatera, wskazywaniu na ponadjednostkowy, ponadczasowy i uniwersalny charakter wymowy całości dzieła.

Pisarz bowiem w Obłędzie, opartym na odważnym czerpaniu i wykorzystaniu materiału psychologicznej autoanalizy, obserwacji własnego stanu zdrowia, dał głęboki i - z każdego punktu widzenia - niekonwencjonalny opis oraz diagnozę choroby psychicznej swego bohatera, jego wędrówek przez realne i symboliczne piekielne kręgi ciemności, zła i cierpienia - ukazując je jako następstwa “choroby świata": rozpadu starych humanistycznych wartości, powstającego, tworzącego się i rozwijającego chaosu obecnego cywilizacyjnego postępu, obracającego się przeciwko swemu twórcy.

“Przedstawiona historia obłędu nie jest sama obłędem, lecz ujawnionymi fragmentami rozmowy pozostającymi do tej pory w ukryciu. Nie tylko w podświadomości chorego, lecz także w zbiorowym bezgłosie umysłów walczących z opętaniem w świecie uznanym za normalny. Sposób ujawniania tych fragmentów rozmowy stanowi o wartości przedstawienia historii szaleństwa. Trzytomowa powieść Jerzego Krzysztonia jest wybitnym osiągnięciem artystycznym nie ze względu na przedmiot, lecz właśnie ze względu na sposób przedstawienia" (Krzysztof Rutkowski: Historia szaleństwa w wieku średnim, w: Ani było, ani jest. Szkice literackie, 1984). Sam zaś pisarz tak oto na koniec swego pisarskiego „główniaka” (termin Witkacego) – z lekką choć gorzką przekorą i głęboką autoironią -  komentuje losy bohatera i ogólną wymowę swojego dzieła, jego prawdziwie głębokie, wysnute z materii najtrudniejszej  z możliwych, humanistyczne przesłanie:

...sięgnąłem do kieszonki na piersi, wyjmując swój wyrok, złożony na czworo. I zajrzałem ukradkiem, ostrożnie jak w karty przy pokerze...Za sekundę schowałem go szybko do kieszonki. Starczył jeden rzut oka... ZESPÓŁ LĘKOWO-UROJENIOWY... Rozszyfrowali mnie, chytruski. Więc tak oto mnie rozszyfrowali!

...Tak więc kończy się obłęd mój, drodzy bracia i siostry, a a zaczyna się wasz, który trwać będzie przez pokolenia. Nadszedł kres moich wyznań, i nic więcej nie powiem...

Ofiarowuję wam kronikę zmagań z obłędem, rzetelny opis, który pragnę po sobie pozostawić.

Nigdy nie traćcie nadziei! Albowiem spełni się, co obiecał poeta: „zostanie kamień z napisem, Tu leży taki a taki, Każdy z nas jest Odysem, Co wraca do swej Itaki”... Bywajcie zdrowi! Dla was wszystkich wschodzi księżyc nad Epidaurem. Nie wolno go przegapić!

Utwór ten został adaptowany przez innego pisarza, przyjaciele i rówieśnika Jerzego Krzysztonia, Janusza Krasińskiego na sztukę teatralną; premiera odbyła się w Teatrze Polskim w Warszawie, 24 III 1983, w reż. Jerzego Rakowieckiego, ze scenografią Jadwigi Jarosiewicz i wielką rolą Jana Englerta.

Janusz Termer


-----------------------------------------------------------

*Tekst z cyklu „Remanenty pamięci”, którego trzy inne fragmenty znaleźć można w tym dziale niżej