Tylko bez kopru poproszę

Kategoria: eseje i szkice Utworzono: środa, 19 marzec 2014 Opublikowano: środa, 19 marzec 2014 Drukuj E-mail


Tadeusz Zubiński

Zawsze uważałem, że trzeba tworzyć własną legendę, a nie żyć cudzym życiem. Jedno z czasopism internetowych przysłało mi artykuł dosyć sensowny (dlaczego dosyć sensowny, to zaraz samo wyjdzie) pana Marcina Czerwińskiego, rozpisującego się o wybrykach wydawniczych innego pana - Sławomira Kopra.

Obaj panowie są jak najbardziej z warszawki, obu panów pewnie pokazują na okrągło te same telewizje, więc ta nibypolemiczka jest w znacznym stopniu ustawiona, na zasadzie: Przecież musi być jakieś życie na osiedlu (cytuję z „Misia” Barei).

Pan Czerwiński jest profesorem uniwersyteckim, czyli już dla zbyt wielu półbogiem ( kiedyś profesorem tytułowano nauczyciela w liceum i to było mądre), w obecnej Polsce kraju wyższych uczelni z trzeciej setki listy szanghajskiej, czyli coś na poziomie Burkina Faso. Wniosek to nie jest specjalny powód do dumy ani tym bardziej gwarancja jakości czegokolwiek. A już najmniej  dowodem na fachowość

Też profesor, tyle że trzeźwy człowiek Henryk Bereza ostrzegał: Jak będziesz mnie wyzywał od profesorów to cię pogryzę!

W Anglii, Hiszpanii, a nawet (tak często lżonej na forach internetowych) Rosji szeregowy polski profesor nie wydałby nawet pół książki od tak z ulicy, oczywiście publikują, bo Polska rządowa hojnie płaci. Dlaczego w Polsce zrobił taką niebotyczną karierę profesor Norman Davies? Odpowiedź  jest prosta: bo nie pisze jak seryjny polski profesor i to jedno wystarczy.

Można pompować trywialny i mocno nieświeży temat ,jak robi to pewien pan, a może już duet panów z IBN, o Bolesławie Wałęsie. Nota bene to jest też patologią, że urzędnicy na państwowych synekurach produkują prywatne książki za publiczne pieniądze.

Zawsze się znajdzie jakieś ksero z notatki odręcznej w archiwach mongolskiej albo bułgarskiej bezpieki. A jak się nie znajdzie, to zaprzyjaźnieni koledzy coś w porę porzucą.  Ileż  można w koło Macieju trajlować o tym samym i tak samo.

Sam szczycę się tym, że jestem pisarskim rekordzistą Polski  w konkurencji „pierwszyzn”.  Jako pierwszy Polak w historii opublikowałem rzeczy: „Historia Literatury Łotewskiej i Łatgalskiej” - Armoryka, Sandomierz 2010; „Mitologia estońska i liwska”- Armoryka, Sandomierz 2011; „Wielki Szary Wilk - Kārlis Ulmanis” - Wydawnictwo Antyk - Marcin Dybowski, Komorów 2012; „Historia Literatury Estońskiej” -  Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2013; „Generał Johan Laidoner albo Estonia Heroiczna” - Wydawnictwo Antyk - Marcin Dybowski, Komorów. 2013; „Generał Franco i jego Hiszpania 1892-1975” –  Fronda PL Sp. z.o.o, Warszawa 2014.

W przygotowaniu edytorskim kolejna już moja siódma „pierwszyzna”: „El Rey - Król Juan Carlos I i Jego Hiszpania” - Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń. Zobaczymy czy wciąż ma rację stary Kipling, który powiedział Że ludzie zawsze będą chętnie czytać o królach, koniach i klejnotach. W mojej biografii będą konie, królowie i klejnoty a nawet pojawili się jeden żubr.

Oczywiście moje publikacje są życzliwie przemilczane przez tak zwane reżimowe media. Dlaczego? Albowiem jestem konkurencją to też, lecz chodzi o coś więcej, zwyczajną zawistną ignorancję. Proszę mi odpowiedzieć, jak może mi któryś z panów profesorów wykazać np. błąd rzeczowy lub inne uchybienie, gdy np. w biografii generała Franco, w której bodaj tylko dwa razy odnosiłem się do źródeł w języku polskim?

A jaki będzie rytualny zarzut: brak naukowej teorii i aparatury, czyli bełkot pomnożony przez debilizm w najlepszym razie ten salonikowy.  Ja piszę swoje książki dla inteligentnych z urodzenia nie z namaszczenia - odpowiadam.

Dlatego w kraju ludzie zaczytują się tłumaczeniami książek naukowych i popularnonaukowych z angielskiego, etc.? O Hitlerze lub Stalinie teoretycznie może napisać ciekawie i z talentem również polski naukowiec. Dlaczego nie napisze? Może nie potrafi, bo go nie nauczono, a jak nawet kiedyś umiał, to go skutecznie oduczono...

Gdyż wciąż dobrze się mają dawne, bardzo dawne obyczaje i normy. Dzisiejsza profesura historyków ukształtowała swoje poglądy i teorie, wyrabiając je sobie na lekturze prac swoich poprzedników, pracujących w warunkach komunistycznego zniewolenia. Jest to gremium  skostniałe, ale wyjątkowo solidarne i oderwane od realnego świata, pasożytnicze i bez szacunku dla czytelnika, bazujące wyłącznie na jedynie słusznych publikacjach swoich kolegów, oficjalnie oczywiście.

W Hiszpanii dwie trzecie populacji czyta to i tak lepiej niż w Polsce, gdzie nieczytających poza jedynie słusznymi tytułami quasi prasowymi i produktami literaturno-podobnymi Paulo Coelho and his Company (te jakieś klony Paulo Coelho, mantrujące bełkotem o „odcieniach szarości”), jest aż dwie trzecie. No i dobrze, bo zawsze uważałem, że czytanie to zajęcie dla inteligentnej zanikającej mniejszości. Gdy w Polsce umrze ostatni, kto pamięta jeszcze jakoś takoś przytomnie czasy przedtelewizyjne i wraz z tym ostatnim Mohikaninem odejdzie z tego świata również ostatnia polska książka.

Coś z hiszpańskich nowości. Nie jest aż tak źle z hiszpańską ekonomiką - jak krzyczą polskie media - albowiem 16 lutego 2014 w niedzielę hiszpańska prasa z euforią poinformowała, że wkrótce ruszy budowa superszybkiej kolei AVE w piaskach Arabii Saudyjskiej na trasie: Mekka - Medyna. Saudyjczycy zapłacą Hiszpanom za ten cud na pustyni - 6736 mln euro, bagatelka. A u nas co? Pewnie już rżną lasy.

20 lutego zobaczyłem pierwszą solistkę: bożą krówkę spacerującą po zewnętrznym parapecie okna, a 21. już trzy mężnie paradowały w słońcu przychodzącym znad Afryki...

Życie literackie w kraju jest banalnie prostackie. Zero zaskoczeń, null objawień. Nawet łatwo zgadnąć kto w roku 2014 otrzyma nagrodę im. Mackiewicza. Obstawiam poetę z Krakowa - kombatanta i rzecznika, zresztą już docenionego Laurem Złotej Dyni Wrocław 2013. To co, że ersatz poeta za pseudowiersze, że regulamin nie pozwala? Furta z regulaminem, zaraz się okaże, iż to nie poezja, ale proza poetycka. Dziś Józef Mackiewicz nie miałby nawet szans nominacji do nagrody swego imienia, za brak koleżeństwa. Pierwszy by go utracił grasant literacki z zawodu: siostrzeniec wielkiego pisarza.

Przed już ćwierć wiekiem Anna Bojarska napisała. Pozwolę sobie na dłuższy cytat. Największy Niedoceniony? Dla mnie - Michał Choromański. Emigrant, który wrócił do Polski i niemal rok w rok zaczął sypać arcydziełami, na które rzucali się czytelnicy, które znikały w ciągu paru minut z antykwariatów (widziałam to), ale których nie dostrzegały uparcie nasze wyrocznie. Po jego śmierci ukazał się w "Nowych Książkach" kuriozalny komentarz jednego z peerelowskich luminarzy: tak, wielki to był pisarz, a wszystkie mass media o nim ani mru-mru, ale sam był sobie winien: nie działał w ZLP, nie bywał, publikował książki w Wydawnictwie Poznańskim (Chryste Panie!), był tylko pisarzem: czy może się spodziewać dostrzeżenia przez krytykę, uznania, zasłużonego rozgłosu pisarz, który jest tylko pisarzem? Który się nie określa politycznie, który NIE BYWA? Genialny prozaik. Największy w całym tym wojenno-powojennym półwieczu, jeden z największych w całej literaturze polskiej; równie bliski Dostojewskiemu co Gombrowiczowi; kto z twórców całego świata mógłby się czymś podobnym pochwalić? O ile mi wiadomo, jeden Natanson użył w związku z jego powieściami słowa "arcydzieła". Niechże będę drugą po Natansonie. Z najszczerszym przekonaniem wpisuje się jako ten trzeci.

Moi Hiszpanie przestrzegają: Tylko szaleniec walczy jednocześnie przeciw wiatrowi i płomieniowi. Zbyt często w polskiej praktyce życia literackiego wiatrem jest ignorancja a płomieniem staje się zawiść. Nie jest to moje odkrycie, bo znacznie wcześniej Jerzy Giedroyc z Paryża napisał do Bogdana Madeja, pisarza z Lublina, że Krajowe życie literackie jest dosyć obrzydliwe.

Miałem nieszczęście obejrzeć na you tube program zapowiedziany na wyrost jako publicystyczny  Telewizji (Republika czy Imperium - jakoś podobnie pompatyczna nazwa). Panie Boże w Hiszpanii wiecznie tych samych panów i te dwie panie nie wpuszczonoby nie tylko do studia, ale nawet na parking przed stację telewizyjną. I dlaczego oni i one nie umieją się ubrać, przyczesać, nawet ogolić, etc.? Wszyscy wyglądali jakby przed chwilą kolektywnie wytarzali się w stogu mokrego siana - w upalną czerwcową noc, po burzliwym weselu u szwagra.

Owszem, można nosić brodę (mało komu broda pasuje, bowiem do brody trzeba się urodzić, tak samo jak do fajki), jedna trzecia Hiszpanów nosi brody, ale hiszpańska broda musi być zadbana. Tutaj z brodą się chodzi do fryzjera, podobnie jak z fryzurą.

Tak bez szczególnego powodu przypomniał mi się mój osobisty Iwaszkiewicz. Aha, jednak a propos listu z Kijowa od znajomego pół Ukraińca. To była tamta jesień, bardziej listopadowa niż ta realna, październikowa roku 1973. Miałem wtedy 20 lat, służyłem w WOPIE na lotnisku Okęcie i miałem też dziewczynę w Brwinowie. Jedną (a chyba największą) z atrakcji Brwinowa był krążący popołudniami i wieczorami po okolicznych łąkach i zagajnikach Iwacha. Od zawsze nudnej Warszawy do Brwinowa jeździło się oglądać starego poetę, zupełnie jak Suzin z „Lalki”, który w drodze do Paryża zatrzymał się przejazdem w Berlinie aby obejrzeć sobie Bismarcka.

Skusiłem się ja. Stawiszczanin nie zawiódł. Pojawił się: pomnikowa bryła sowieckiego żołnierza sunąca z niemym wdziękiem lokomobili o płowym zmierzchu, oszczekiwana przez sforę przyjaznych mu kundli. Przerysowany, w berecie z antenką, w czymś, co już nie było płaszczem, a jeszcze nie awansowało na palto. W tym jego przecież codziennie prozaicznym odejściu/ przechodzeniu pomiędzy Brwinowem a Stawiskiem były jawne kadry z późniejszych  wajdowskich „Panien z Wilka”i zarazem pewien olimpijski spokój, a może także zadęcie twórcy jednak spełnionego. W końcu nigdy nie był moim literackim bogiem, zresztą takich nie miałem poza jednym: Buninem.

Z Iwaszkiewicza cenię i lubię właściwie jedną książkę: „Książkę moich wspomnień”. Taką ciepłą, oniryczną, pachnącą jesienią baśnią, nagrzanym stepem i różanymi konfiturami. Z gasnącymi pejzażami tej Pierwszej Wielkiej Rzeczpospolitej, z jej karczemnymi aromatami, rozmodloną czeladzią, wrzaskliwymi bałagułami, zapchlonymi chartami, pijanymi kijowskimi kontaktami, wschodami i zachodami słońca i księżyca, z całą tą zuchwałą wschodniością.

Jednak jego proza z latami traci wciąż na aktualności, a jeszcze więcej na powabie, w zamian  zyskuje na pretensjonalności. Przyznam, że nie rozumiem jego kultu - chociaż teraz bardziej funkcjonuje jako pederasta niż pisarz, no i świadek epoki.

Co do Ukrainy, mieliśmy za czasów Małysza miliony specjalistów od skoków narciarskich, następna fala ekspercka nadciągnęła z fachowcami od katastrof lotniczych. Na dniach okazało się, że miliony moich rodaków to wybitni znawcy zagadnień ukraińskich. Ale swoją drogą to draństwo, gdy jakikolwiek Polak kuma się z banderowcami.

Łaciny zawsze mi za mało. Gdy będę może kiedyś bardzo bogatym, to gdzieś w mojej pasiece zasiądę sobie pod miododajną lipą i powrócę do Cycerona. Tak na marginesie ciekawi mnie czy pan Sławomir Koper, przecież uchodzący za znawcę Antyku, zna łacinę? Jak państwo myślą?

Oj, nie wszyscy zachwycą się czytając ten tekst, bo już Terencjusz przytomnie zauważył: Veritas odium parit – Prawda rodzi nienawiść.

Tadeusz Zubiński

 

 

Przeczytaj też na naszym portalu (w dziale „proza”) fragment „Patologa” T. Zubińskiego, a także recenzję jego powieści Rzymska wojna – autorstwa Wandy Skalskiej (dział „port literacki”)