Z kim rozmawia Pan Cogito

Kategoria: eseje i szkice Utworzono: piątek, 25 październik 2013 Opublikowano: piątek, 25 październik 2013 Drukuj E-mail


Wojciech Czaplewski

W naturze człowieka leży dialog. Rzec można, że rozmawianie to sposób bycia człowiekiem. Bo przestrzeń zwana kulturą, bez której bycie człowiekiem jest niemożliwe, zbudowana jest ze wspólnych ludziom znaków. A znaki współtworzą system zwany językiem, bez którego niemożliwy jest dialog. Toczą się rozmowy: od wymiany miłosnych spojrzeń, przez rokowania i debaty, aż po kłótnię, przesłuchanie albo nawet wojnę. Także wybierając samotność, człowiek nie unika dialogu, bo wtedy w samym sobie odkrywa konflikt sprzecznych myśli, gwar ścierających się racji. Zaś wypowiadając je na głos, często, nawet nie zawsze o tym wiedząc, odpowiada na pytania zadane tysiąc lat wcześniej.

O północy 24 sierpnia 1836 roku poeta romantyczny Juliusz Słowacki wyruszył z Neapolu w podróż na Wschód i w głąb Przeszłości. Ukoronowaniem tej podróży było samotne nocne czuwanie przy grobie Chrystusa. Po drodze, około połowy września, Słowacki odbył tygodniową konną wyprawę, w czasie której zwiedził między innymi stanowisko archeologiczne pod Mykenami, zwane grobem Agamemnona. W jego wnętrzu spędził godzinę na samotnych rozmyślaniach. W pewnej chwili zerwał liść z drzewka zarastającego trójkątne okienko, wpuszczając do grobowca promień słonecznego światła. Napisał potem o tym tak:

Zrazu myślałem, że ten, co się wdziera

Blask, była struna to z harfy Homera;

I wyciągnąłem rękę na ciemności,

By ją ułowić i napiąć, i drżącą

Przymusić do łez i śpiewu, i złości

Nad wielkim niczym grobów i milczącą

Garstką popiołów…

Sto dwadzieścia lat później, w 1957 roku, ukazał się debiutancki tom wierszy Zbigniewa Herberta, Struna światła. "Struna światła”? Ten tytuł, celując w Słowackiego i Homera, wskazuje też wysokości, ku którym wznosi się poezja Herberta. Zresztą każde inne, niżej sięgające pisanie jest bezcelowe, jest tylko rozmnażaniem zadrukowanego papieru.

To nie ma być laurka dla nieśmiertelnego Poety, to nie ma być sprawozdanie o Życiu i Twórczości. To ma być próba wysłowienia czegoś, co trzeba powiedzieć, podczas gdy tyle już o nim powiedziano. Ocalenia sensu w tej zadanej sobie podróży między Scyllą banału a Charybdą prowokacji.

W opublikowanej w 1974 roku książce pt. Świat nieprzedstawiony dwóch awangardowych i zaangażowanych poetów, zapisanych do tak zwanego pokolenia Nowej Fali - Julian Kornhauser i Adam Zagajewski - uznało Herberta za estetę uwięzionego w znakach tradycji i minionych kultur. Za intelektualistę, który, umieszczając klasyczne symbole i mity we współczesności, odgradza się od niej, nadaje martwy porządek żywemu chaosowi świata.

To oczywiście nieprawda. Nowofalowcy jeszcze wtedy nie dość uważnie Herberta czytali, a sami, w swoim marcowym buncie, dekonstruując kłamstwo swoich czasów, sięgali raczej do lingwistycznej poetyki Mirona Białoszewskiego niż do uniwersaliów Herberta. Zresztą czas okazał się bezlitosny. Większości ówczesnych wierszy Nowej Fali nikt dziś nie czyta prócz studentów polonistyki. Sami nowofalowcy piszą już teraz zupełnie inaczej, bo tamte wiersze, brzmiące dziś jak surrealistyczne kalambury, można zrozumieć tylko jeśli się przeczyta obszerne przypisy. Albo jeśli się ma więcej niż czterdzieści lat.

Zbigniew Herbert nie był zapisany do żadnej grupy poetyckiej. W jego wierszach rzadko pojawia się zaimek "my”. (Najsławniejszym wyjątkiem jest wiersz "Potęga smaku", gdzie autor, pokazując jak nierozerwalny jest związek piękna z sumieniem, ogranicza też zakres zaimka "my” do tych, którzy ten związek rozumieją i w zgodzie z nim gotowi są żyć i umrzeć. Był jednym z nas, w znaczeniu, jakie temu zaimkowi nadaje Marlow, narrator powieści Josepha Conrada). A pierwsza osoba liczby pojedynczej: "ja”, które się w wierszach Herberta pojawia, rzadko z Herbertem daje się utożsamić. To jest zasadnicza różnica między mówieniem Zbigniewa Herberta a mówieniem Czesława Miłosza, chętniej eksponującego swoje osobiste doświadczenie, swą subiektywność, miotaną sprzecznościami historii.

Najważniejszy filozof dwudziestego wieku, Ludwig Wittgenstein, powiedział: O czym nie można mówić, o tym należy milczeć. A Cyprian Kamil Norwid uznał milczenie za ważną część mowy. Herberta, tak jak Norwida, trzeba też czytać w przemilczeniach. W wierszach autora Trenu Fortynbrasa w pierwszej osobie przemawiają cezar Klaudiusz, Damastes, sprawozdawca z końca świata czy sprawozdawca z ery dinozaurów. Ta liryka jest bezpośrednia, ale w sposób niejawny, w tym, o czym milczy. Powściągliwość, brak pychy, niechęć do ekshibicjonizmu, od którego tak często lepi się współczesna poezja. Jak u Kochanowskiego, który tak się zwracał do swoich wierszy:

Obrałliby się kiedy kto tak pracowity,

Żeby chciał z was wyczerpać umysł mój zakryty,

Powiedzcie mu, niech próżno nie frasuje głowy,

Bo się w dziwny Labirynt i błąd wda takowy,

Skąd żadna Aryjadna, żadne kłębki tylne

Wywieść go móc nie będą, tak tam ścieżki mylne.

I wtedy, to znaczy w tym samym roku, co Świat nieprzedstawiony Kornhausera i Zagajewskiego, ukazał się tomik wierszy pod tytułem Pan Cogito, który rozwiał wątpliwości nowofalowców. I to nie dlatego, że Herbert nagle stał się aktualny i zaangażowany, lecz dlatego, że dla mających jeszcze wątpliwości nagle okazało się, że Herbert był zawsze aktualny i zaangażowany. A nawet awangardowy, choćby dlatego, że wykreował tytułowego lirycznego bohatera, nie mającego sobie równych w poezji polskiej i światowej.

Cogito znaczy ‘myślę’ i wzięło się z Kartezjusza. Przypomnijmy: francuski filozof, odrzuciwszy wszelki dogmatyzm, to znaczy zwątpiwszy we wszelkie twierdzenia podawane nam jako prawdy, które za prawdziwe należy uznać bez dowodu, szukał takiego twierdzenia, w które wątpić się nie da. Szukał prawdziwego bytu, to znaczy tego, co niepodważalnie jest. Można wątpić w to, co mówią nam inni, bo na świecie wiele jest kłamstwa. Można wątpić w świadectwo zmysłów, bo jakże często nas mylą. Można wątpić nawet, że dwa dodać dwa jest cztery - bo może cała matematyka jest snem. Ale nie da się wątpić w to, że się wątpi. Nie da się prawdziwie myśleć, że się nie myśli. Tak narodziło się najsławniejsze zdanie filozofii nowożytnej: cogito ergo sum, myślę więc jestem. Tym, co niepodważalnie jest, pierwszym prawdziwym bytem, jest myślące "ja”, czy też, jak to nazwał Kartezjusz, res cogitans, rzecz myśląca.

Tylko że pan Cogito nigdy nie dopowiada: "ergo sum”, więc jestem. I słusznie, bo to jest właśnie słaby punkt Kartezjuszowskiego rozumowania: z "myślę” wcale w sposób konieczny nie wynika żadne "jestem”, żadne "ja”. I całe szczęście. Gdyby Kartezjusz miał rację, wówczas od subiektywnego "ja” zależałoby wszystko, każda wartość i każdy sens, każda prawda, dobro i piękno. Tymczasem pan Cogito zmierza ku strefie, gdzie wartość i sens, prawda, dobro i piękno - mają charakter obiektywny, obowiązujący bogów i ludzi, od żadnego "ja” nie zależny.

Najsławniejszym wierszem, przeczytanym, przeżytym i do bólu doświadczonym zwłaszcza przez pokolenie stanu wojennego, było "Przesłanie Pana Cogito", jedyny wiersz utrzymany w konwencji liryki apelu, perswazyjny i retoryczny, wypowiedziany w trybie rozkazującym. Pan Cogito domaga się pozycji wyprostowanej, wierności i szlachetności. I nie obiecuje żadnej za to nagrody, doczesnej ani nadprzyrodzonej. Bo pan Cogito jest tym, kto myśli, a nie tym, kto wierzy. Jest panem Cogito, a nie panem Credo. Przesłanie… łopotało nad Sierpniem i Grudniem, manifestacjami i kontrpochodami, protestami i strajkami. Powiedziano o nim już tyle mądrych i głupich słów, że starczy. Że dla niektórych już spowszedniało, zużyło się, wyświechtało. Tylko jeden cytat, z końcówki wiersza:

idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek

do grona twoich przodków Gilgamesza Hektora Rolanda.

Gilgamesz, tytułowy bohater sumeryjskiego eposu, najstarszego dzieła literatury. W imię przyjaźni podjął walkę z góry skazaną na klęskę. Hektor, którego trupa włóczył za rydwanem Achilles, pod murami Troi, na oczach wyjącej z bólu matki, królowej Hekuby. Roland, rycerz Karola Wielkiego. Umarł jako ostatni, na przełęczy usianej zwłokami Saracenów, przed śmiercią oskarżony o szaleństwo i pychę przez Oliwiera, najbliższego przyjaciela. Wszyscy trzej ponieśli jakąś klęskę.

Ale jest jeszcze jedna, nie wymieniona na tej liście, chyba najsłynniejsza z grona zimnych czaszek. Zazgrzytała na niej łopata wesołkowatego grabarza, od którego wziął ją w dłonie książę duński Hamlet. Czaszka błazna Yoricka: Biedny Yorick! (…) Tu były te wargi, które całowałem sam nie wiem ile razy. I gdzie teraz twoje docinki? (…) Tak ci szczęka opadła? To skocz przynajmniej do gotowalni pięknej damy. Powiedz jej, że może się malować na cal grubo, a też się w końcu doczeka takiej fizjonomii. Może ją rozśmieszysz.

Błazen to mędrzec w masce idioty. Jedyny normalny w świecie pełnym szaleńców. Jedyny szczery wśród obłudników, widzący pośród ślepców. Takim błaznem był książę Hamlet, takim błaznem może być też poeta. Błazen Cogito?

W sławnym dialogu Platona pod tytułem Państwo zaprojektowany jest model państwa doskonałego, o ustroju zwanym "arystokracją” (po grecku "aristos” znaczy ‘najlepszy’, więc "arystokracja” to ‘władza najlepszych’, a najlepszymi zdaniem Platona są filozofowie). W doskonałym państwie Platona nie ma miejsca dla poetów. Dlaczego? Bo poeci to uwodziciele, to ci, którzy używają języka nie po to, by dociekać prawdy, uczestniczyć w dialogu, w filozoficznym dyskursie. W czasach Platona filozofowanie polegało na rozmawianiu. A w rozmowie każdy sąd, każda opinia jest nieustannie poddawana kontroli, sprawdzana i wyjaśniana. Dialog filozoficzny, to znaczy mający na celu prawdę i zdobywanie mądrości, wymaga wspólnego wysiłku wszystkich uczestników. Tymczasem poezja jest monologiem. Jest "mową wiązaną”, więc taką, której nie da się na drodze dialogu skorygować. Słuchacz poezji jest tym, kto ma słuchać i poddawać się jej urokowi, a nie wchodzić z nią w dyskurs. Celem poety jest olśnić, uwieść, wyprowadzić na manowce zachwytu, który nie jest mądrością, tylko czymś wręcz przeciwnym: niemyśleniem. Więc poetów należy wygnać z Państwa.

Ale my starsi jesteśmy od Platona o dwadzieścia pięć stuleci. W ciągu tych wieków również filozofia utraciła swą niewinność. Filozofowie opuścili Agorę - miejsce spotkań i dialogu - i wspięli się na katedry, cokoły i piedestały, by stamtąd wygłaszać olśniewające monologi. Hegel i Marks, Nietzsche, Heidegger i Sartre - to uwodziciele, obiekty kultu i zachwytu raczej niż uczestnicy rozmowy. I nie bez powodu obciąża się ich współodpowiedzialnością za wiele zła. A i Platon nie uniknął oskarżeń. Skoro więc filozofia nie jest taka dobra, to może poezja nie jest taka zła?

Jesteśmy o dwadzieścia pięć wieków starsi. Ale czy o dwadzieścia pięć wieków lepsi? Platon w zmysłowym świecie nie znalazł nic godnego wiary i miłości, więc uciekał w świat idei, czystych i doskonałych. W połowie drogi między Platonem a nami, gdy Europa wydobywała się z chaosu po upadku Rzymu, na dworze cesarza Franków Karola Wielkiego żył Eriugena, filozof, który pytał: Czyż niesłusznie [ten świat] nazywa się królestwem mroków śmierci, doliną łez, przepaścią niewiedzy, ziemskim mieszkaniem, które zatwardza ludzkiego ducha i odwraca spojrzenie wewnętrznych oczu od prawdziwej światłości? A dziś - czy coś się zmieniło, czy postąpiliśmy krok dalej?

To lęk odwieczny ciemny lęk o kruchy ludzki ląd zaczyna bić - odpowiada Zbigniew Herbert.

Pochylmy się teraz nad wierszem może mniej znanym niż "Przesłanie Pana Cogito", mniej spektakularnym niż U wrót doliny, mniej melodyjnym niż "Do Marka Aurelego". A jednak ważnym, bo jest w nim niemal wszystko to, czego przyzwyczailiśmy się szukać u Herberta. A równocześnie jest też coś więcej. Ważnym choćby z tego powodu, że sam poeta umieścił go w swoim autorskim wyborze 89 wierszy. Oto tekst "Do rzeki":

Rzeko - klepsydro wody przenośnio wieczności

wstępuję w ciebie coraz bardziej inny

że mógłbym być obłokiem rybą albo skałą

a ty jesteś niezmienna jak zegar co mierzy

metamorfozy ciała i upadki ducha

powolny rozkład tkanek i miłości


ja urodzony z gliny

chcę być twoim uczniem

i poznać źródło olimpijskie serce

chłodna pochodnio szumiąca kolumno

opoko mojej wiary i rozpaczy


naucz mnie rzeko uporu i trwania

abym zasłużył w ostatniej godzinie

na odpoczynek w cieniu wielkiej delty

w świętym trójkącie początku i końca.

Simone Weil to myślicielka, poetka, mistyczka i entuzjastka greckiego antyku, która żyła we Francji, a potem umierała z głodu w Anglii w pierwszej połowie XX wieku. Simone Weil za najważniejszą z potrzeb doczesnych człowieka uznała zakorzenienie, to znaczy oparcie w naturalnym środowisku, dającym możliwość wzrostu oraz poczucie bezpieczeństwa i sensu. Owym naturalnym środowiskiem jest dla człowieka dom, pejzaż, język i kultura. I w tym wierszu to jest, to charakterystyczne dla Zbigniewa Herberta zakorzenienie - w klasycznym, to znaczy helleńskim podłożu kultury. I ta pochodnia wciąż płonie, to antyczne źródło wciąż bije. Bo gdy źródło wysycha, rzeka umiera. Zbigniew Herbert obcuje ze starożytnością nie jak ze światem martwych zabytków, śródziemnomorskich skamielin, lecz jak z kimś żywym. Partnerem albo adwersarzem. Tutaj, w wierszu "Do rzeki", wkracza w spór z Heraklitem. Grecki filozof z Efezu, z piątego wieku przed Chrystusem, zasadę świata widział w ogniu, co jest wieczną zmiennością. Znany z powiedzenia pantha rei, wszystko płynie. Heraklit głosił, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo rzeka - płynąc - nigdy nie jest ta sama, wciąż jest inna. Autor Struny światła odwraca myśl Heraklita, powiadając do rzeki: wstępuję w ciebie coraz bardziej inny (…) a ty jesteś niezmienna. To jest to: gra z tradycją, tutaj: polemika z Heraklitem. Postawiony wobec kosmosu i wobec kultury - to człowiek, a nie świat, jest tym, co zmienne, nietrwałe, ulegające rozkładowi.

Starożytni greccy humaniści, odkrywcy Człowieka, odsłonili w nim duchowy mikrokosmos mądrości, wiedzy i poznania. Sławiąc ludzkiego ducha, z pogardą odnosili się do cielesności. Człowieczy, nieśmiertelny duch, godny oglądania idei czystej, obcowania z absolutem, powrotu do boskiej zasady, okazał się tak przedoskonały, że świat zmysłów i materii, uczuć i pożądań, nie był już człowieka godny. Kiedy święty Paweł na Areopagu opowiadał Grekom o zmartwychwstałym w ciele Synu Bożym, został wyśmiany nie dlatego, że zmartwychwstanie ciała uważali Grecy za niemożliwe, lecz dlatego, że nie widzieli w tym nic atrakcyjnego. Od tego zaczął się konflikt Aten i Jeruzalem, antyku i chrześcijaństwa, klasycyzmu i modernizmu. Tymczasem dla Herberta człowiek to jedność duszy i ciała. Stąd glina. Stąd metamorfozy ciała i upadki ducha / powolny rozkład tkanek i miłości. Stąd też w innym wierszu, w Potędze smaku, mowa o włóknach duszy i chrząstkach sumienia. W wierszu "Do rzeki" nie ma konfliktu. Po prostu Ateny (a ściślej - Olimp) są u źródła, a Jeruzalem - u ujścia tej samej rzeki.

Jeruzalem jest znakiem drugiego korzenia naszej kultury lub, jeśli ściślej trzymać się metafory Simone Weil, chrześcijaństwo jest drugim ważnym składnikiem gleby, w której jesteśmy zakorzenieni. Święty trójkąt początku i końca. Święty trójkąt: Ojciec, Syn i Duch, którzy w Apokalipsie mówią o sobie: Jam Alfa i Omega, Pierwszy i Ostatni, Początek i Koniec. Podmiot wiersza "Do rzeki" to już nie pan Cogito, lecz także pan Credo - bo wyrażając pragnienie odpoczynku w cieniu wielkiej delty, przemawia wyjątkowo otwarcie jak na Herberta, powściągliwego w opowiadaniu religijnego doświadczenia. Tu, jak nigdy w jego wierszach, jest też nagroda, zasługa, coś więcej niż złote runo nicości. Simone Weil pisała: istnieje realny świat usytuowany zewnętrznie wobec naszej rzeczywistości, to znaczy poza przestrzenią i czasem, poza przestrzenią dostępną ludzkiemu umysłowi, poza wszelkimi dziedzinami, do których ludzkie możliwości mają dostęp. (…) I tak jak rzeczywistość tego świata stanowi jedyny fundament świata zjawisk, tak owa druga rzeczywistość stanowi jedyny fundament dobra. A przecież autor "U wrót doliny" podejrzliwie patrzy na to, co nadprzyrodzone - jako na rzecz nieludzką, z życiem sprzeczną, rozrywającą nasze więzy z tym, co kochamy, co dla nas znaczy, co doświadcza nas radością, zdziwieniem i bólem. Więc między wierszami Herberta, podobnie jak między fraszkami Kochanowskiego, toczy się filozoficzna debata, gra w budowanie labiryntu.

Na przykład w wierszu "Pica pica L." Herbert pokazuje, że potrafi być złośliwy: uderza w "świętego Jana od Biedronki”, pierwszego franciszkanina polskiej poezji: wynajmę / księdza Jana Twardowskiego / piewcę rodzimego drobiu / jako Egzorcystę Natury / do specjalnych poruczeń. Tymczasem tu - w wierszu "Do rzeki" - pisze: mógłbym być obłokiem rybą albo skałą. A właśnie święty Franciszek głosił równość w stworzeniu: człowiek jest bratem słońca, wiatru, wilka i ptaka. Święty Antoni Padewski, uczeń Franciszka, głosił kazania do ryb. Może różnica między franciszkanizmem Herberta a franciszkanizmem Twardowskiego na tym polega, że autor "Pica pica L." dostrzega, że natura stworzenia - roślinki, zwierzęcia i człowieka - jest nie tylko śliczna i dobra, ale też okrutna i brzydka.

Nawiasem mówiąc Jan Twardowski, odpowiadając Herbertowi Wierszem z dedykacją, jak na ucznia świętego Franciszka przystało, odpowiada na atak aktem pokory: Pan Cogito zdumiony meandrami świata / niech wybaczy wiersze rwane prosto z krzaka.

Wiersz "Do rzeki" jest więc traktatem o dziedzictwie antycznym i chrześcijańskim, o dwóch brzegach Morza Śródziemnego, które Rzymianie nazywali Mare Nostrum, morzem naszym. Ale jest to też wiersz osobisty, wiersz w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Chcę być twoim uczniem (…) naucz mnie - powiada Herbert. Moja pojedynczość, przemijające "ja” wobec Tradycji. Przyzwyczajamy się do Herberta hieratycznie wyprostowanego. Na cokole wierności, z Conradem pod pachą. I tak może powinno być, bo Poetę z poety czynią prostota świadectwa i jasność przesłania. Nie nauczyliśmy się jeszcze czytać Herbertowskiej pokory. Tymczasem cała poezja Herberta to gra absolutu i ułomności. Współobecni są w niej człowiek Hektor, potężny duchem i niezłomny, i anioł Szemkel, ciemny, nerwowy, w starej wyleniałej aureoli. To dziedzictwo, to brzemię - jest moim zadaniem; to przekonanie, że poza chwiejnym i miękkim "ja” obecne jest coś trwałego, niezmiennego, czemu trzeba jakoś sprostać.

Te Ateny, ta Jerozolima - są glebą, w której zakorzenia się Herbert, z której wyrasta pan Cogito. Są podłożem, podstawą, opoką. (Opoko mojej wiary i rozpaczy! Dlaczego w miejsce cnoty nadziei pojawia się grzech rozpaczy?). Ale jest jeszcze trzeci składnik tej gleby, z której wyrastamy. Tego nie ma w tym wierszu, ale jest w innych: dzika plemienna mentalność pierwotnych Europejczyków - Longobardów, Gotów, Słowian: patrzę z góry na mrowie wojsk ich światła / słucham hałasu bębnów barbarzyńskich wrzasków - mówi kronikarz oblężonego Miasta, pisze autor Barbarzyńcy w ogrodzie.

Świat to zapisana księga. I Zbigniew Herbert czyta ten świat, w bełkocie świata wypatruje znaków, nie patrzy, lecz czyta drzewo, rzekę, światło i noc. Ten świat sam w sobie, choć godzien miłości, jest jednak nieczytelny. W sobie - obcy i głuchy. Ale i tu następuje spotkanie. Bo i człowiek sam dla siebie jest obcym i głuchym żywiołem, z przepaścią na ramieniu i wydającym nieartykułowany szept sumieniem. W "Przesłaniu"… pan Cogito mówi: kochaj źródło zaranne / ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy światło na murze splendor nieba. Ale zaraz potem dodaje: one nie potrzebują twego ciepłego oddechu / są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy. Tu kończy się myślenie, kończy się "cogito”, a zaczyna lament, srebrne larum gwiazd.

Dlatego może w poezji Herberta tak mało zachodów słońca, zieleni, przestrzeni mórz. Jak u Norwida, który, również zanurzony w ludzkich sprawach, wydaje się być niewrażliwy na uroki pejzażu. Zbigniew Herbert czyta świat - który jednak daje się odczytać tylko za pośrednictwem tego, co ludzkie. To ludzie: Heraklit, Hezjod, Vermeer - nadają mu sens, czynią ze świata tekst. Sam w sobie nieczytelny - dopiero przez człowieka przepisany - w wierszu, w obrazie - nabiera znaczeń, staje się znakiem, metaforą, przenośnią. Rzeko przenośnio wieczności. Eriugena, nadworny teolog Karola Wielkiego, tak pisał o teofanii, czyli objawieniu się Stwórcy w stworzeniu, nadprzyrodzonego sensu w bezsensowności natury: Teofania jest jak metafora, która ukazuje, a zarazem zakrywa to, na co wskazuje. Jest ona bowiem ujawnieniem tego, co niejawne, ukazaniem tego, co ukryte, zrozumieniem tego co niepojmowalne, wyrażeniem tego, co niewyrażalne, dostępem do tego, co niedostępne, pojmowaniem tego, co niepojęte, ciałem tego, co niecielesne. Ale przecież metafora to zjawisko językowe. Metafora to otwarcie języka na nieskończoność tego, co da się powiedzieć. Używana (może i nadużywana) zwłaszcza w poezji. Więc poezja wypowiada to, o czym filozofia może co najwyżej milczeć. Więc nie miał racji Platon, kiedy poetów chciał wygnać z Państwa.

I pozostaje już tylko ostatnie pytanie. O czym milczy pan Cogito?

Wojciech Czaplewski

 

 

Esej z książki Pochwała niezrozumiałości, która ukaże się nakładem Wydawnictwa KAMERA w listopadzie tego roku.