O Nike dla Tkaczyszyna-Dyckiego, czyli zapraszam się na dereniówkę

Kategoria: eseje i szkice Utworzono: niedziela, 13 grudzień 2009 Opublikowano: niedziela, 13 grudzień 2009 Drukuj E-mail


Andrzej Wołosewicz

I. Krajobraz poezji „przed Tkaczyszynem-Dyckim”

Nike 2009 otrzymał Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki za tomik „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach”” (Biuro Literackie, Wrocław 2009). Teraz, kiedy znamy werdykt, możemy już spokojnie czytać - bez przednagrodowej gorączki, domysłów i proroctw. Dla niektórych, jak dla mnie, jest to czytelniczy debiut nagrodzonego autora. Czytałem o nim tu i tam (choćby tekst Jarosława Klejnockiego „Odsłaniając kości. Kilka uwag o poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego” z 2001 roku, patrz J. Klejnocki „Literatura w czasach zarazy. Szkice i polemiki”, Prószyński i S-ka 2006), nazwisko nie obce na poetyckiej giełdzie, ale też i nie rzucające się przesadnie na uszy - może poza środowiskiem „Ha!artu”. Tak czy inaczej Tkaczyszyn-Dycki, jak wielu innych poetów, był a jakoby go nie było. Był, bo został zauważony tu i tam, bywał czytany, tu i tam admirowany, ale go nie było jako poety d o s t r z e g a n e g o poza podziałami; do roli poety ogólnie rozpoznawanego, ogólnopolskiego miał daleko.

Ostatnie dekady zawłaszczyli nobliści oraz Herbert. Jeszcze Różewicz wychylający się od czasu do czasu kolejnym tomikiem i piszący klasycy - jak Krzysztof Gąsiorowski czy Zbigniew Jerzyna, o których nieliczni wiedzą, że jeszcze żyją, więc zupełnie nieobecni (a nawet wyrzuceni z „Literatury Polskiej”, encyklopedii PWN, Warszawa 2007 - ale to temat na inne opowiadanie) oraz rzesze młodych dobijających się na poetyckie salony czy raczej saloniki poprzez konkursy zakwitające w całym kraju o każdej porze. Wymieńmy tu, bo warto, Małgosię Lebdę, Jacka Karolaka, Roberta Miniaka, Agnieszkę Syską, Ankę Kowalską, (którą wymieniam uparcie, choć po tomiku „Co słychać w lustrach?” z 2004 r. zamilkła), Piotra W. Rudzkiego, Mariusza Cezarego Kosmalę, czy starszego nieco od wymienionych Zdzisława Drzewieckiego. Do zarysu stanu posiadania dodać trzeba dwa podejścia. Pierwsze takie, jakie prezentują Klejnocki i Maliszewski próbujący ogarnąć całość tego, co się w poezji dzieje (chwała im za ten wysiłek). Nawet „Polityka” postanowiła się przez chwilę – kaprys?, sezon ogórkowy? – zająć poezją poświęcając jej trochę miejsca w swoim „Niezbędniku inteligenta”, nr 25/2 (2509) z czerwca 2005 roku. I drugie podejście, w którym poezja jest tak naprawdę kwiatkiem do kożucha, nawet dla ludzi, którzy uważają się za ludzi kultury, więc od czasu do czasu pochwalą się, że odróżniają poezję od prozy, oszczędzę nazwisk…

To wszystko, jeśli idzie o krajobraz poezji było widać, słychać i czuć. Reszta to raczej anonimowa i niewidowiskowa robota lokalnych pism i periodyków („Ha!art”, „Migotania, Przejaśnienia”, „Autograf”, „Akant”, Latarnia Morska”, „Red”, itd.) podzielonych wedle środowiskowych okopów i transzei. I ani jednego tygodnika poetyckiego! To kulturowy skandal. Od lat próbuję zainteresować wydawców zapełnieniem tej niszy, bo jest taki głód dobrze skrojonego tygodnika, że rozchodziłby się jak świeże bułeczki. Ale wydawcy wolą topić wielokrotnie większe kwoty w wojnę medialną z innymi tytułami niż zarobić na niszy, w której nikogo nie ma! (na wszelki wypadek: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.).Na tle takiego krajobrazu i tak na cud zakrawa, że przebije się czasem Rymkiewicz czy, obecnie, Tkaczyszyn-Dycki.

II. Zanim przeczytałem Nagrodzonego

Zanim przeczytałem Tkaczyszyna-Dyckiego byłem świadkiem dwóch ciekawych obserwacji. Zdzisław Brudnicki na pytanie zadane przez młodzież jednej z warszawskich szkół o tegoroczną nagrodę powiedział, że Nike dla Tkaczyszyna-Dyckiego jest nagrodą dla penetracji opartych na transgresji (musiałem młodzieży spolszczyć termin, by był czytelny, mniemam, że Czytelnikom nie muszę) i – po wtóre – jest nagrodą środowiskową, dokładnie w tym znaczeniu, że nikt spoza środowiska „Gazety Wyborczej” nagrody tej nie otrzymuje. Środowisko jest tu rozumiane szeroko, raz jako bliskie światopoglądowo, a dwa - jako możliwe (ze swym światopoglądem nawet różnym nieco) do zaakceptowania przez „GW”, także wtedy, gdy samo nie ma aspiracji do takiej przynależności. Wyjątkiem, choć potwierdzającym drugi warunek, jest Wiesław Myśliwski, wyjątkiem w tym sensie, że bardziej on nobilitował Nike niż odwrotnie. Zdanie Brudnickiego radzę uwzględnić, dlatego, że zna się na literaturze jak mało kto, pozostawał przez lata i nadal pozostaje przy jej pulsie, jest człowiekiem, który ocalił archiwum śp. miesięcznika „Poezja”, gdy ten upadał itd., itp. Brudnicki jest nadmiernie skromny, więc nie zdziwię się, jeśli poza znawcami niektórzy mogą go nawet nie kojarzyć. Jest tak skromny, że nawet nie ma swego blogu (bloga?), co jest współcześnie oznaką braku pychy. Brudnicki mówił do młodych ludzi, że poetów rangi Tkaczyszyna-Dyckiego jest kilkudziesięciu.

Teraz o obrazku z ceremonii wręczenia Nike. Zwróciliśmy z żoną – niezależnie – uwagę na katusze, jakie przeżywał laureat wysłuchując laudacji. Sama laudacja, relacjonowana później w „Gazecie Wyborczej”, nie robi już tak przygnębiającego wrażenia, ale s ł u c h a n a i w i d z i a n a na ekranie – okropne! Cierpiętnicze miny poety (ciało nie kłamie, albo kłamie najmniej) zdawały się wołać: moja poezja nie ma nic wspólnego tą przemową! Jakby poeta czuł, że z każdym słowem laudacji czytelnicy - miast zbliżać się do niego - pierzchają gdzie pieprz rośnie.

III. Po ile „Dyckie”?

Zakupiłem „dwa Dykcie” za łączną kwotę 30 zł. Nikowski kosztował 24 zł., a poprzednie „Dzieje rodzin polskich” 6 zł. Oba zawierają po 50 wierszy. Łatwo wyliczyć, że „dyckie” wiersze chodzą na wyprzedaży po 12 groszy za sztukę, ale nagrodzone już po 48 groszy, a jednorazowo skaczą do 2 tysięcy za sztukę! Tyle wygłupów literacko-finansowych. Czytałem te wiersze przez ostatnie tygodnie czterokrotnie, są bardzo w porządku - mówiąc Stachurą - są więcej niż w porządku; są bardzo po mojej czytelniczej myśli. Są one – dotyczy to obu tomików – na antypodach poezji porównań, peryfraz, metonimii, zderzeń słownych, dziwacznych dookreśleń i miliona innych językowych wymysłów, które powtarzają się u tysięcy poetów spychając ich w morze nieodróżnialności. U tysięcy, ale nie u Tkaczyszyna-Dyckiego! Jego wiersze pokazują pracę języka wobec rzeczywistości, której dotyczą, czyli śmierci (czyli życia!), w jego jej (jego) wszelkich przejawach: kiedyś, teraz, w nekrologach, nagrobkach, klepsydrach, epitafiach, pamięciach, wspomnieniach, szpitalach, czytaniach i pisaniach. Na śmierć, na tą podszewkę życia trafiamy wszędzie – jeśli komuś ta obserwacja w rozpędzonym życiu umyka, Tkaczyszyn-Dycki mu to przypomina. Pracę języka najlepiej widać (słychać) w czytaniu.

Zobaczcie, jak te wiersze dobrze brzmią, jak dobrze je się czyta! Dzieje się tak dlatego – moim zdaniem – że mamy do czynienia z normalnym, naturalnym językiem; oczywiście poszarpanym na poetyckie frazy, poddanym właściwej Tkaczyszynowi-Dyckiemu tych fraz rozciągłości i zaśpiewowi, przepuszczonym prze poetyckie ego autora, ale naturalnym. Dzięki temu znika pierwsza i najczęstsza bariera między czytelnikiem a poetą. Tkaczyszyn-Dycki mówi do nas n a s z y m językiem, nie wpędza nas w karpiele umysłowe rodem z Gombrowicza – co poeta chciał przez to powiedzieć i dlaczego ważnym poetą jest. Tkaczyszyn-Dycki, jeśli swego czytelnika chce czymś zaskoczyć i zaskakuje, to tematyką skrzętnie omijaną przez innych (chociaż nie do końca). To dzięki wierszom Tkaczyszyna-Dyckiego będą „przychodzić do nas ludzie, których już nie ma” (IV-IX podaję numery, bo tak czyni autor najczęściej nie tytułując poszczególnych utworów), bo przecież „musisz się z tym pogodzić i to/ udźwignąć że się pomału wynosimy” (XVI). Nie wierzysz? - „przeczytaj nekrolog przedwcześnie/ zmarłego Mateusza Dąbrowskiego (1985-2002)” (XIV), „przeczytaj chociażby nekrolog Rafała/ Leszczyńskiego (…)” (XVI) i wiele, wiele innych. Jeśli do tej pory omijaliśmy śmierć jak i ona nas, to lektura Tkaczyszyna-Dyckiego powinna nam uświadomić, że te równoległe ścieżki, skrzyżują się w dowolnym (?) acz nieznanym nam momencie. Powinność dotyczy nas, czytelników, nie Tkaczyszyna-Dyckiego. On nic nie powinien, on już swoje zrobił. Oswoił – na ile to możliwe – życie i śmierć, te dwie – mówiąc za Camusem - strony tego samego. A może bardziej to my sami, autor i czytelnicy, jesteśmy oswajani? To już zostawiam do wyboru, każdemu podług lektury.
Powtarzam – jak dobrze się te wiersze czyta! Oczywiście nie wiem, jak czyta się je tym, którzy idąc ku śmierci – jak my wszyscy przecież – idą nie patrząc w jej stronę, a nawet z głową odwróconą w stronę krwiożerczego mięsa życia. I jeszcze ta literacka lekkość prowadzenia czytelnika.(ostatnio takiej doświadczyłem przy lekturze tomiku „Moja stara naga maszyna do pisania i panienki na imieninach” Krzysztofa Gąsiorowskiego (Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2008). Tkaczyszyn-Dycki robi to z wdziękiem, czasami operując ironią i dowcipem, one nawet zdają się być jednymi z nitek materii jego poetyckiego płótna. Zobaczmy wiersz XXXVII:

po śmierci matki zginęły dwie
łyżeczki jedna wczoraj
druga dzisiaj nikogo nie podejrzewam
prócz ciebie mój Nosodrzecki

siedzieliśmy w pokoju bibliotecznym
gdy zginęły jedna po drugiej
stare łyżeczki nikogo nie było prócz ciebie
z kim mógłbym pogadać o wiecznym

odpoczywaniu nawet nie wiesz
ile wyniosłem z naszego spotkania

Jest tutaj, prócz wspomnianych spraw, także niezwykle istotny, według mnie, przekaz, że tak naprawdę nigdy i do końca nie możemy rozdzielić powagi i absurdu (czy absurdalnego humoru), że następują po sobie, przychodzą do nas w nie do końca chcianych okolicznościach, że – zdawałoby się – nie licując z sobą (tak na chłodno) dzieją się równocześnie, są ontycznie sprzężone, są ze sobą za pan brat, na przekór konwenansom i rytuałom, które nas zajmują. Warto także powiedzieć, że choć śmiercią zajmowali się przed Takczyszynem-Dyckim tacy jej apologeci jak Kazimierz Ratoń czy Tadeusz Różewicz, pierwszy wedle rozpoznania na wskroś egzystencjalnego, nawet eschatologicznego (pisałem o tym w dwumiesięczniku „Autograf”, nr 2-3(84-84)/2005), drugi widząc w niej cywilizacyjnego demona, którego wyhodowaliśmy na własnych piersiach, głównego gracza naszej epoki, to dopiero autor „Piosenki o zależnościach i uzależnieniach” podniósł jej najbliższy nam, bo socjologiczny tj. rodzinno-towarzysko-kulturowy wymiar. Śmierć, także śmierć matki i – oczywiście – całe „Dzieje rodzin polskich” odbywają się w didaskaliach rodzinnej i sąsiedzkiej biografii. Tu, teraz, obok czy w serdecznej pamięci. Dlatego odpowiedź na pytanie, po ile „Dyckie” może być tylko jedna: są bezcenne, za wszystko inne itd.

IV. Przyłapany świat i taniec z językie

Oswoiwszy - nieco - śmierć, możemy iść dalej w naszym przyglądaniu się temu, co robi Tkaczyszyn-Dycki, jak wygląda jego robota poetycka poza już opisanymi wątkami. Pojawiają się tam kolejni bohaterowie transgresyjnych peregrynacji: szpital psychiatryczny jako medium między normalnością a nie normalnym, ale też między naszą duszą, osobowością ciałem czy charakterem, a także wojsko, dworce, ta sama płeć. To zdaje się sposób ujęcia i obrazowania tego, co ujęte przekonuje do poezji autora. Sądzę (tak przynajmniej wynika z laudacji), że jury nagrodziło zdolność opisu tematów nieczęstych. I bardzo dobrze. Przypominam tylko, o czym już mówiłem, że śmierć obrabiali inni, a psychiatrykiem zajął się w literaturze na sposób chyba nie do przeskoczenia Krzysztoń; oczywiście w prozie, ale to przecież wtórne. Tkaczyszyn-Dycki na pewno Krzysztonia nie przeskakuje. Dlatego nie widzę większego sensu takich prób tematycznych. Oczywiście pomijam sens wynikający z wolności twórczej i autorskich decyzji, jego – także tematycznej – licentia poetica, mówię o sensie z punktu widzenia trochę orientującego się w literaturze czytelnika. Tak czy inaczej Tkaczyszyn-Dycki dokonuje bardzo dobrego poetyckiego opisu świata. Dokonuje czegoś, co mogę określić jako tango ze słowem, z językiem owego poetyckiego opisu.
Dookreślanie jednej i tej samej sytuacji przez kolejny, czasami niewiele dramaturgicznie zmieniony wiersz (patrz przykładowo XXXVI i XXXVII – wiersze o Nosodrzeckim i łyżeczkach) nadaje tomikowi pewien charakter pląsu, powtarzalności – z zachowaniem subtelnych zróżnicowań. Najpierw dwa kroki – jeśli potraktujemy wiersz jako krok – wokół i w sprawie cerkwi ks. Skorodeckiego, potem trzy kroki – IV-VI – w kierunku „ludzi, którzy do nas przychodzą choć ich nie ma”, czy kontredans – XII-XIX - z przyjacielem i książkami spleciony wątkiem o nekrologach (ale to wszak śmierć obecna wszędzie!) i wreszcie długa sekwencja wierszy XXVI-XXXI dotycząca wspomnianego psychitryka. Dodając do tego inne, pomniejsze, dwu-, trzywierszowe kroki możemy mówić o powtarzalnych figurach naszego życia, o nieuniknionych sekwencjach spraw, wydarzeń i wątków.

Wspomniałem już o języku omawianej poezji. Za mało zwracamy uwagi na lekkość zwykłego języka, ciąży ci on, Czytelniku?, chyba nie. I Tkaczyszyn-Dycki idzie tym tropem dając się językowi unieść, oczywiście w świadomy poetycki sposób, daje się unieść, dzięki czemu nie mus - zwróciła na to uwagę w laudacji Grażyna Borkowska – przełamywać żadnych barier (językowych) w kontakcie z odbiorcą. Tkaczyszyn-Dycki nie „rzeźbi” słów, co czyni większość poetów. On pracuje między językiem a obserwacją. To są fundamentalne składniki/elementy/wyznaczniki jego poetyckiego żywiołu: ciekawa obserwacja i język. Ciekawa obserwacja to ludzie lekturzący nekrologii, obserwacja stwarzająca temat, ludzie przechodzą a poeta  z a u w a ż a. To jest sprawa uwagi, rozłożenia akcentów, przecież wszyscy czytamy nekrologii, jedni tylko omiatając wzrokiem, inni zauważają je podczas kartkowania gazety a jeszcze inni studiują dogłębnie – poeta robi z tego coś, temat, wątek, wyłapuje temperaturę tej lektury. Język to siła Tkaczyszyna-Dyckiego... Używa go do opisu, prezentacji dostrzeżonych sytuacji, których doświadczamy (lub jesteśmy w stanie sobie takie doświadczenie wyobrazić), używa  n a s z e g o  języka do pokazania n a m, że to, co postrzegamy (lub nie) on  w i d z i  z a  n a s; że to jest, dzieje się, zdarza - mimo pomijania przez nas lub wypierania. A on, Tkaczyszyn-Dycki, mówi: patrzcie, ja to widzę, widzę to, co postrzegacie, ale nie chcecie zauważyć lub nie umiecie o tym  o p o w i e d z i e ć - albo się boicie. Bo w końcu transgresja, przekraczanie nie dla bogobojnych…
Ten język, którym operuje twórca, to język przyłapany w jego normalnej codziennej robocie – tyle że „przekabacony” przez autora na stronę poezji, wykorzystujący  p r o z o d i ę  mowy - jest znakiem firmowym poety, magnesem dla czytelnika.

V. Kłopot z wartościowaniem

Omawiając wątek – u Tkaczyszyna-Dyckiego to wącisko! – śmierci powiedziałem, że poeta nie przeskakuje Krzysztonia, chociaż ma dużo do opowiedzenia. I tu chcę podzielić się poważnym kłopotem, na jaki w lekturze natrafiam. Mam na myśli proporcje między tym, ile autor opowiada, a ile ma do powiedzenia. Jest to kłopot nie dla autora oczywiście, moje pretensje nie dotyczą tego, że Tkaczyszyn-Dycki dobrze i dużo opowiadając niewiele powiedział, wolno mu, nie ja jestem od wyznaczania poetom ich powinności. Kłopot widzę w n a d w a r t o ś c i o w a n i u poetyckich osiągnięć Tkaczyszyna-Dyckiego. Jeszcze raz powtarzam: w sferze poetyckiej roboty językowej bardzo w porządku, ciekawie, intrygująco, ale tylko tyle. Tytułowe – za „Gazeta Wyborczą” – „uznanie (przez Tadeusza Sobolewskiego – A.W.) zjawiska poetyckiego tej rangi co Białoszewski i Różewicz” jest i nadużyciem. Jeśli się tego nie widzi, wyrządza się krzywdę, nie Tkaczyszynowi-Dyckiemu, jemu to nie zaszkodzi (choć warto by zapytać, czy tak siebie postrzega – nie uczyniono tego w zamieszczonej obok pochwalnego artykułu rozmowie), krzywdę wyrządza się odbiorcy, ferując porównanie bez pokrycia.
Dla precyzji: uzasadnienie porównania z Różewiczem znajdziemy w tekście Piotra Śliwińskiego - na którego powołuje się Sobolewski – jeszcze z roku 2002 („kochanek ostateczności (O Eugeniuszu Tkaczyszynie-Dyckim)” w: Piotr Śliwiński „Przygody z wolnością”, Znak 2002), uzasadnienie oparte na temacie śmierci. Dla ciekawości Odbiorcy w tej samej książce możemy o Tkaczyszynie-Dyckim przeczytać, że jego „świat jest jednocześnie tekstowy i rozdzierająco osobisty, do cna papierowy, a jakże przy tym smutny” (s.31). Ale już piszący o Tkaczyszynie-Dyckim Jarosław Klejnocki przywołuje Rilkego, a przede wszystkim Heideggera i ani razu Różewicza! Dlatego – to uwaga do Sobolewskiego – byłbym ostrożny z powoływaniem się na autorytet Śliwińskiego, także dlatego, że nie znalazłem jego dobrej i sensownej odpowiedzi na zjadliwą acz niestety – niestety dla Śliwińskiego - popartą przykładami krytykę jego sposobu pisania o literaturze, jakiej dokonał Jerzy Czech kilka lat temu („Rzeczpospolita” 24-25 marzec 2001, s. 3 dodatku „Plus –Minus”). Ja swój pogląd uzasadniam: Tkaczyszyn-Dycki na poziomie tego, co ma do opowiedzenia – bardzo dobry, na poziomie tego, co ma do powiedzenia – ani jeszcze Białoszewski, ani Różewicz.

Jaką funkcję mają pełnić takie porównania? Chyba obronną wobec ew. krytyk, bo jak tu krytykować, kiedy równy Różewiczowi? Chyba też nobilitującą samą nagrodę, że odkrywa kolejnych Białoszewskich i Różewiczów. Doprawdy, nie tędy droga. Tkaczyszyn-Dycki = Różewicz? Bo co? Bo śmierć jako temat? A Białoszewski, bo co? Doprawdy… Bardzo mi po drodze z poetą Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim (chętnie umówię się na dereniówkę, adres podałem wcześniej), ale nie po drodze mi z tymi, którzy widzą poetę na drogach, którymi on - zdaje się – wcale nie chodzi, chodzić nie chce i nie zamierza. Naprawdę jest doskonałym poetą opowiadania tego, co akurat chce, ale nie porównujmy go z tymi, którzy chcą też – poza opowiadaniem - p o w i e d z i e ć. Porównania, o których się rozpisałem, chyba mają bardziej nobilitować Sobolewskiego via Śliwiński niż Tkaczyszyna-Dyckiego, który na mój gust i ocenę ani takich porównań oczekuje, ani potrzebuje.
Na okładce „Dziejów rodzin polskich” przeczytałem też, że Tkaczyszyn-Dycki to „poeta świadomie pozostający na obrzeżach życia literackiego”, bo to tak dobrze brzmi: wyciągamy perły z cienia i rzucamy przed… Czytelnika. Tkaczyszyn-Dycki nie jest w cieniu ani na obrzeżach (chyba, że dla Państwa centrum stanowi pierwszorzędna literatura trzeciorzędna „grocholów”, „domów nad rozlewiskami” itd.).

Podsumowując, dobry Tkaczyszyn-Dycki, słusznie nobilitowany za o r y g i n a l n y r y s swojej poezji, ciekawej na tle poetyckiej szarzyzny, niesłusznie nadwartościowany - że to nie rys, tylko poetycka pełnia tego, jak i co się opowiada; jak i tego, co ma się do powiedzenia. Pod tym względem Tkaczyszyn-Dycki to poetycki księżyc już nie w nowiu, ale jeszcze nie w pełni. Oto kilka symptomatycznych konkretów. Cykl XXXIX-XL (znowu dwa kroki) to jest swego rodzaju „pornografia poetycka”. Dlaczego tak sądzę? O ile znamy erotyki ćwiczone przez poetów na każdy sposób, to miłość do osób tej samej płci wypierana była z głównego nurtu kultury. Plus dla autora, że u niego nie. Drugi plusa za to, że to wiersze bez zarzutu, tylko zazdrościć! Mnie zaciekawiły jako pożeracza poezji. Zaciekawiły, jak poeta zrealizował rzadko podejmowany temat, ale poza tym, ani ziębią ani grzeją. Jednak rozumiem, że kochających bliźniego swego niezależnie od płci jego mogą zafascynować, a zaprzysięgłych hetero drażnić i prowokować. Chociaż myślę, że tu się rozpędziłem i przeliczyłem (ja jak ja, ale nie wiem, czy Tkaczyszyn-Dycki), bo chyba homofobi nie przejmują się takimi „pierdołami” jak poezja. Inna sprawa, że klasyczne erotyki (te męsko-damskie) są najczęściej wykastrowane z cielesności, obywają się bez potu i spermy. A Tkaczyszyn-Dycki tu się nie zatrzymuje. Kolejny atut. Ale też niektóre z nich są na poziomie intelektualno-emocjonalnym, który określam krótko: leżę pod kocem i się pocę. Oto przykład wiersza XLVIII:

udaję iż śpię bardziej
lepki od tego co jest
pod brudnym zielonym kocem dopóki
dopóty nie wezmę w garść

powiedz co trzymasz w ręku
i dlaczego kiedy się ściemni
nie ugasisz tej wielkiej
pochodni w ustach przyjaciela

który stoi na warcie a ja mu skądinąd
pryskam otóż pryskam mu w najmniej
spodziewanym momencie po wszystkim
sprzęcie i schodzę ze stanowiska hej hej

Tak, transgresja, pójście w stronę, gdzie niewielu chce zaglądać, dobrze, jednak kiedy czytam strofy, jak ta powyżej, to rozumiem Zdzisława Brudnickiego, gdy mówi – kilkudziesięciu takich poetów. Faktycznie, śledzący rynek poetycki wiedzą, że konkursy poetyckie dają tony produkcji na tym poziomie. Dlatego nie wiem, czemu Tkaczyszyn-Dycki uparł się, aby dawać 50 wierszy w każdym tomiku, bo mógłby ten nagrodzony odchudzić o kilka, bez szkody dla całości. Tym bardziej, że na stronie 2 czytam: „wydanie drugie, skorygowane”. Zna ktoś nie skorygowane? Chętnie obejrzę, korygował to znaczy dodawał, odejmował, czynił coś jeszcze? Bo chyba nie idzie tu autorską adiustację.

VI. Nie do końca mam rację

Nie wiem oczywiście, co się stanie z Tkaczyszynem-Dyckim, co się stanie poetycko. Z ciekawością będę czekał, czy, a jeśli, to kiedy swoje bardzo dobre poetyckie czucie rzuci w inne rejony świata, bo przy posiadanej wrażliwości i drapieżności warto mieć takie czytelnicze oczekiwania. Moje „oskarżenie”, że Tkaczyszyn-Dycki dobrze i dużo opowiada niewiele mówiąc (rozumiesz, Czytelniku, doskonale, że można dużo, pięknie i fascynująco mówić, niekoniecznie wiele mając do powiedzenia), nie do końca jest prawdziwe, bo jednak poeta ma coś do powiedzenia ważnego, gdy porusza się w trójkącie: wiersz, Tkaczyszyn-Dycki, Bóg. Wiersz na ten temat (I i L) są klamrą spinającą tomik, są czymś na kształt alfy i omegi. Oba warte przytoczenia, zbyt wyraziste, by kalać je krytyczno-recenzenckim komentarzem przed lekturą.

I
daj mi słowo abym kres
nazwał umiejętnie kresem
i w nim tańczył )żebym
z radością zatoczył koła

które będą kołami nicości
i moimi kresami) i abym pojął
abym szalony nie wybiegł
z domu bo i dokąd zawiedzie mnie

natchnienie jak nie do Pana Boga

L
Panie Boże ukrywający twarz w twarzy
Maryi przed każdym kto żądał Cię widzieć
i wzywał do wstawiennictwa najpóźniej
dzisiejszej nocy uczyń mnie uczyń poetą

Panie Boże najsłodszy z pokoi mojego dzieciństwa
z komnat moich staroświeckich ciotek Hryniawskich
i Argasińskich Ilnickich i Kwilińskich które zabrał
deszcz z samego rana by już nigdy nie zwrócić

światu uczyń mnie uczyń poetą
choć ja po dziś dzień wypatruję ich przyjścia

Tkaczyszyn-Dycki mówi: wiersz jest spowiedzią i to nie ja, Dycki, tak zdecydowałem, wiersz jest spowiedzią „jako miejsce na ziemi dane od Boga” (s 46, „Dzieje rodzin polskich”) i poeta mówi to jeszcze, że słowo jest gliną naszego ciała (patrz wiersz X) łącząc tym samym w jedno dwa – jakże różne! – odniesienia do tego samego: to, co było na początku, słowo, z tym, że z prochu jesteś i w proch się obrócisz, w glinę swego ciała.
Jeżeli w odbiorczo-interpretacyjnej „przepychance” mówionego/opowiadanego z powiedzianym dostrzegam dominację tego pierwszego, to wcale nie oznacza, że Tkaczyszyn-Dycki staje się poetą dialogu z odbiorcą. On nie nawiązuje dialogu – chyba wcale do tego nie dąży – on odsłania, pokazuje, mami swoimi emocjonalno-mentalnymi światami, wydobywa z zakamarków naszych dusz i doświadczeń interesujące go „segmenty”, na które rzuca poetycki urok, powodując czytelnicze olśnienia; ale nie siada z odbiorcą do rozmowy. Szansy dialogu dostąpimy dopiero wówczas, gdy podejmiemy – jak w niniejszym tekście – rozważania tego, co i jak do nas (jako czytelników) dociera.
Podczas pierwszej lektury Tkaczyszyn-Dycki przed nami występuje, raczej więc wchodzimy w relacje: widz-aktor, słuchacz-deklamator, a nie: mówiący-rozmówca. Dlatego Tkaczyszyn-Dycki jest poetą wymagającym i przestrzegałbym przed pierwszym i szybkim zachwytem, w który łatwo wpaść przez uwodliwość tych wierszy, choćby taką, jak w utworze IX, gdzie czytamy: „istotą poezji jest nie tyle zasadność/ co bezzasadność napomknień i powtórzeń”. Chciałoby się zakrzyknąć: i kto to mówi! Autor, który na powtórzeniach i napomknieniach zbudował całą melodyjność wszystkich swoich tomików, który wystukuje swoimi wierszami powtarzalność rytmu życia i śmierci, powtarzalność naszych indywidualnych i społecznych rytuałów, wokół których i na których budujemy swoje zakorzenienie; autor, który wykorzystuje do granic rytm i powtarzalność języka, całych fraz językowych, całych językowych opowieści, którymi raczymy się podczas naszej wędrówki przez życie.

Dlatego tonuję moje „wybrzydzanie” na przewagę opowiadanego, wybrzydzanie, abyśmy się dobrze rozumieli, analityczne, starające się odszyfrować, jak jest z tą poezją, czym i w jaki sposób ona oddziałuje, co jest w niej tak absorbującego, a nie wybrzydzanie, które domaga się, aby było z nią inaczej. Nic z tych rzeczy. Już mówiłem: nie ja jestem od wyznaczania poetyckich zadań. Chciałem tylko odnieść się do tego, co Tkaczyszyn-Dycki rzeczywiście robi i do tego, co się z nim robi. Tutaj potrzebne jest obejrzenie czytanych wierszy z każdej strony, najlepiej wielokrotnie, aby najpierw ich doświadczyć, potem to doświadczenie przetworzyć i rozprowadzić jego poetyckie soki w organizmach - swoim i czytelników, a także – dalej – po literackich tkankach kultury. Chciałem też podnieść to, co kultura o wierszach Tkaczyszyna-Dyckiego mówi, jak je naświetla, pokazuje. Dopiero tak zniuansowane podejście, któremu starałem się być wierny, może sprostać wyzwaniu, jakim jest każdy dobry wiersz. A wiersze Tkaczyszyna-Dyckiego są zbyt dobre, aby je załatwiać z jednej strony gombrowiczowskim „dlaczego Tkaczyszyn-Dycki dobrym poetą jest” lub – z drugiej – odrzucaniem, pomijaniem, bo transgresyjne, niszowe, tematycznie z rejonów indywidualnych i zbiorowych wykluczeń. Musiałem nawet bronić Tkaczyszyna-Dyckiego, gdy ktoś szukał u mnie jako u znawcy potwierdzenia swego sądu/narzekania/oskarżenia, że ten Dycki żeruje na matce. Czego to ludzie nie wyczytają! A z drugiej strony to dowód, że jednak czytają, że to działa!

Dlatego tak się rozpisałem. Lektura wierszy Tkaczyszyna-Dyckiego wymusiła na mnie to rozliczenie. Dlatego, Panie Eugeniuszu, z tą dereniówką to bardzo poważna sprawa.

Andrzej Wołosewicz