O opisach przyrody, włóczeniu trupów i podglądaniu Pana Boga*

Category: z dnia na dzień Published: Friday, 18 June 2021 Print Email

Wojciech Czaplewski

                                             …jesteśmy niewrażliwi na piękno świata, ponieważ
                                             jesteśmy oddzieleni od niego jakby zasłoną, którą stanowią
                                            albo ludzie i ich wytwory, albo szpetota naszej własnej duszy
                                                                                                          Simone Weil

Dobry esej na poważny temat powinien zaczynać się od słów: „już starożytni Grecy wiedzieli…”. Cierpliwości, Czytelniczko, padną te słowa, oj padną. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
…Pospiętrzane rumowiska, szarobiaławe prócz zrudziałych brzegów wysychającego stawu, kosodrzewina walczy o dostęp do słońca spod skalnych bloków, rozrzuconych jakby pięścią olbrzyma, co trafiła w kruchą górę. Żmudna droga na przełęcz, za przełęczą wąska grań, wiatr nadyma cię lękiem, przestrzeń pożera, zda się dłonią sięgniesz następnego szczytu. A gdy po godzinie doń docierasz, z białych obłoków bariera gór wykręca spiralne tumany, w żlebach wiatr wieje pionowo, deszcz pada do góry, gdzieniegdzie jak westchnienie ulgi zieleń traw czy fiolet macierzanki. Piarżyste zbocza z grzechotem lecą w dół, a kiedy pot w kącikach oczu piecze, tulisz policzek do niespodziewanie ciepłej skały i chcesz tam zostać, niczym następny, szarozielonkawy od porostów, śpiący rycerz. Potem powrót po skalnych stopniach, zanurzanie się w szarość zmierzchu, co wpełza milczkiem w dolinę, z dala szept siklawy, i „szczęść Boże” dla zmęczonego wędrowca.

Nisko lecąca, omalże do cna wypłakana chmura, nad nią obłok o wyraźnych brzegach ciemno-ciemnoszary, nad nimi kłąb nieogarniony ciężkiej mokrej waty, czarniawy dach kończący się tuż nad horyzontem, a tam nagła błękitnoperłowa kreska wtapiająca się w ciemność. Błyskawice bliskie to trzask, nagle rozerwane gigantyczne płótno, za nim oślepiający fioletowy świat, błyskawice dalekie to nagłe różowe tło dla czarnych konturów miotanych wiatrem anten. Deszcz falami biczuje asfalt, w powietrzu walczy o życie nieszczęsny zabłąkany gołąb, zasiadam do burzy przy oknie, każę gasić świece, widzę wtedy tańczące cienie drzew na ścianach w przeciwległym skrzydle pałacu, i słyszę szmer kropel jak zbawczy pisk opon, to jest właśnie nasza codzienność, koniec i początek szalonego biegu…

Jeśli przebrnęłaś przez powyższe dwa akapity, przyznasz pewnie, że opisywanie krajobrazu w zasadzie jest zajęciem bez sensu. Być może nawet jest tak, że zmagania o nadanie odpowiednich słów rzeczom, oprócz tego, że są skazane na niepowodzenie, prowadzą do skutków zgoła negatywnych, takich jak kompleksy, bezsenność lub depresja ambitnego autora. „Czy to już tak zawsze ze wszystkiego będę wyrywał słowa w rozpaczy?” – takie pytanie zadał sobie Julian Tuwim, którego przecież trudno posądzić, że nie umiał się posługiwać językiem.
Mogę się godzinami męczyć pisząc tekst o tym, co widać przez okno, a i tak ewentualny jego odbiorca dowie się więcej, jeżeli raz pstryknę aparatem. Intuicyjnie wie o tym każdy czytelnik, który w trakcie lektury opuszcza partie opisowe, a kupując powieść w księgarni upewnia się, że jest w niej dużo dialogów. I słusznie, bo język do dialogu właśnie przede wszystkim służy. A ponadto służy raczej do wyrażania znaczeń, niż przedstawiania wyglądów.
No to po co poeta się męczy? Nie lepiej nająć malarza? Celem niniejszego szkicu będzie odpowiedzieć na te pytania, przy czym odwołam się do dwóch przykładów polskich i jednego zagranicznego.

Królem polskich opisywaczy, Mistrzem nad Mistrzami, był Adam Mickiewicz. W ciągu dziesięciu lat – między „Sonetami krymskimi” (1825) a „Panem Tadeuszem” (1834) wspiął się na niebosiężne wyżyny. Wszyscy pamiętamy „koralowe ostrowy burzanu” i że „panieńskim rumieńcem dzięcielina pała”. Rzec można, że w kwestii opisywania krajobrazu Mistrz Adam zrobił wszystko, co zrobić się dało. Ci, którzy próbowali iść jego śladem, z góry byli skazani na beznadziejne epigoństwo.
Zapewniam jednocześnie, że to, co robił Mickiewicz, zawiera więcej treści, niż najdokładniejsza fotografia. Bo na zdjęciu można zobaczyć bardzo duże fale – ale nie „mokre góry wznoszące się piętrami z morskiego odmętu”. Można zobaczyć zagon pszenicy obok zagonu żyta, ale nie „pola haftowane zbożem rozmaitem”. Na czym więc polega wyższość Mickiewiczowskiego języka opisu nad bezpośredniością wzrokowej obserwacji? Różnica wynika z natury języka. Powtórzę: to raczej wyrażanie znaczeń niż przedstawianie wyglądów. Pozwolę tu sobie zacytować Umberta Eco, który w swej najsłynniejszej powieści zapisał (a raczej – sądzę – zacytował skądinąd) myśl, że świat to „zapisana palcem Boga księga, w której rzecz każda mówi nam o bezmiernej dobroci swojego Stwórcy, w której wszelkie stworzenie jest jakby ustępem tekstu i zwierciadłem życia i śmierci, w której najskromniejsza róża staje się komentarzem do naszej ziemskiej wędrówki…”. Więc pejzaż nie tylko jest, pejzaż także mówi, czy też, pospoliciej mówiąc, przemawia (do wyobraźni, do rozumu, czasem nawet do sumienia).
Mickiewicz poprzez opis przyrody wyraża znaczenie, innymi słowy: temu, co widać, nadaje sens, za pomocą wielu pisarskich „sztuczek”, spośród których przedstawię trzy.

Po pierwsze – za pomocą doboru słów, w tym głównie nazw kolorów i barw, Wielki Litwin przekształca świat rzeczy i zjawisk w sklep jubilera. To, co żółte, u niego jest złocone, czerwień przemienia się w koral, karma dla kur i kaczek jest perłowa, a ich dzioby – bursztynowe. Wszystko skąpane w blaskach, błyskach, migotaniach, niczym zawartość skrzyni piratów. Przyroda staje się drogocennym skarbem, baśniowym sezamem. Przy czym Mickiewicz, ironista i demistyfikator, potrafi się sam z tego śmiać. Widać to w znanej scenie pierwszego spotkania Hrabiego z Zosią, kiedy to Hrabia najpierw widzi nimfę w zaczarowanym parku, a potem, po kilku słowach z nią rozmowy, łuski spadają mu z oczu: „te kraty urocze, złote, srebrne – więc to była słoma?! (…) złocista konewka, ów rożek Amaltei – była to marchewka! (…) więc było po uroku, po czarach, po dziwie…”.

Druga poetycka sztuczka czyni z pejzażu fakt artystyczny, dzieło sztuki. Te kobierce, te dywany, malowane, haftowane, wyzłacane, posrebrzane… Nocne niebo, które jest poematem, wnętrze puszczy, które jest baśnią, las, który jest architektonicznym arcydziełem – jakąś gotycko-pogańską świątynią, wszystko wypełnione brzmieniem muzycznym śpiewów, koncertów na harfach, skrzypkach, fujarkach, wszystko w tańcu, kosmicznym balecie rzeczy i zjawisk.
I wreszcie zabieg trzeci, najważniejszy: przyroda jest nieustannie personifikowana – i nie jest to tylko uplastyczniająca czy ubarwiająca tekst przenośnia. Mickiewicz po prostu obdarza naturę świadomością, co w „Panu Tadeuszu” daje taki efekt, że przyroda staje się tam jednym z bohaterów, bodaj czy nie najważniejszym. Tym bardziej, że obok personifikacji natury następuje tam także „naturyzacja” człowieka, który, współgrając ze zjawiskami takimi jak zachody słońca, mgły, burze, cykle pór dnia i pór roku – staje się jednym z jej składników, ważnym tak samo jak wszystkie inne.

Podsumowując: dokonuje się u Adama Mickiewicza, zwłaszcza w „Panu Tadeuszu”, poprzez sposób opisywania pejzażu, animistyczne uwznioślenie przyrody. Rodzaj pierwotnego mistycyzmu. W języku niektórych plemion indiańskich nie istnieje słowo „zwierzę”. Świat istot żywych, który dla nas, użytkowników języka z rodziny indoeuropejskiej, składa się z przeciwstawionych sobie ludzi i zwierząt, dla Indian jest zbiorowością współistniejących obok siebie wilków, bizonów, ludzi, królików, koni i orłów. Podobną wizję świata – bytujących we wspólnocie zwierząt, ludzi, roślin, kamieni i gwiazd – stworzył w „Panu TadeuszuAdam Mickiewicz.

Jak wiadomo, naczelnym antagonistą litewskiego szamana był Juliusz Słowacki, który w kulminacyjnym momencie kłótni, pięknym jedenastozgłoskowcem oświadczył Mickiewiczowi: ”Zabiję, trupa twego będę włóczył!”. W kwestii opisów przyrody Słowacki był świadom, że nie da się iść dalej po szlaku wyznaczonym przez autora „Stepów Akermańskich”. Będąc jednak poetą wobec Mickiewicza kongenialnym, odkrył, że można wyznaczyć szlak inny, wiodący, w pewnym sensie, w stronę przeciwną. U Juliusza Słowackiego przyroda jest raczej areną niż osobą. Nie przyroda jest bóstwem, lecz Bóg stwarza ją dla człowieka. Patrząc na zachód słońca nad Morzem Śródziemnym, Słowacki modli się: „dla mnie na zachodzie rozlałeś tęczę blasków promienistą”.
Znamienną próbę zmierzenia się z zadaniem opisu przyrody (i to zadaniem nie byle jakim, bo dotyczącym jednego z najpiękniejszych widoków świata: masywu Alp nad jeziorem Leman) podjął Słowacki w znanym wierszu „Rozłączenie”: „trzeba niebo zwalić i położyć / Pod oknami, i nazwać jeziora błękitem. // Potem jezioro z niebem dzielić na połowę, / W dzień zasłoną gór jasnych, w nocy skał szafirem / (…) włosem deszczu skałom wieńczyć głowę / (…) widzieć w księżycu odkreślone kirem”.

Uderzające są dwie cechy tego opisu. Pierwsza to nadużywanie czasowników – przyzwyczajeni jesteśmy raczej do tego, że w opisywaniu dominują rzeczowniki i przymiotniki – w ten sposób tekst Słowackiego staje się niezwykle dynamiczny, bardziej jak opowiadanie niż jak opis.**
Druga, ważniejsza cecha sposobu opisywania przyrody, zastosowanego przez autora „Kordiana”, ma charakter głębiej filozoficzny. Podmiot wiersza, który jest poetą, artystą, tu staje się także stwórcą świata. W jakiś sposób osoba wypowiadająca słowa wiersza zajmuje miejsce Boga, tak jak On słowem stwarzając świat. Postrzeganie przemienia się w kreację, co przypomina filozoficzny projekt angielskiego empirysty George’a Berkeleya, znanego jako autor hasła esse est percipi (łac. ‘być to być postrzeganym’). Nie należy tego oczywiście rozumieć zbyt dosłownie. Człowiek nie jest w stanie samodzielnie stworzyć choćby takiego kota – nie mówiąc już o całym bogactwie świata. Uważając tak, popadlibyśmy w grzech pychy.
Język służy raczej do wyrażania znaczeń, niż przedstawiania wyglądów. Więc jakie znaczenia wyrażają opisy autora „Anhellego”? Swoimi opisami Słowacki powiada: natura jest słowem Boga do człowieka, jest także słowem poety do czytelnika.

Dwudziestowieczna francuska mistyczka Simone Weil wśród czterech dowodów miłosierdzia bożego na Ziemi wymienia piękno świata (pozostałe trzy, to: kontemplacja, miłość bliźniego oraz – uwaga – całkowity brak miłosierdzia bożego na Ziemi). Piękno świata, w odróżnieniu od piękna większości dzieł sztuki, uczy zachwytu skojarzonego z bólem – tego, o którym pisała inna, o sto lat młodsza mistyczka, amerykańska poetka Emily Dickinson („Zachwyt poznawać poprzez Ból – / Jak Ślepcy poznają słońce!”).
Z pewnością tego doznałaś, chociaż raz, na przykład patrząc na zachód słońca nad Tatrami albo na spektakl nocnej nawałnicy z piorunami. To piękno, które rodzi tęsknotę, której zaspokoić się nie da, bo nie da się tego piękna mieć, w żaden sposób zawłaszczyć, uczynić swoim, zatrzymać dla siebie na zawsze. A nie da się nie ze względu na świat, który trwa, lecz ze względu na mnie, który wkrótce umrę. „Na tęczę blasków, którą w niebie anieli twoi rozpostarli, nowi gdzieś ludzie sto lat będą po mnie patrzący – marli”! Piękno, które obiecuje, ale nie daje, które budzi głód, ale nie karmi. Ten połączony z bólem zachwyt urodą świata jest, gdzieś w głębi swojej istoty, tęsknotą za nieśmiertelnością, a więc tęsknotą do Boga, może nawet dowodem, bardzo prywatnym, Jego istnienia (tęsknię do Niego – więc musi być).

Simone Weil wie, że język służy raczej do wyrażania znaczeń, niż do przedstawiania wyglądów, dlatego nie trudni się opisywactwem. Powiada tylko: „chciałabym zniknąć, aby te rzeczy, które widzę, stały się doskonale piękne przez to samo, że nie będą już rzeczami, które ja oglądam. (…) Chcę odejść, a wtedy Stworzyciel i stworzenie wymienią pomiędzy sobą swoje tajemnice. (…) Gdziekolwiek jestem, swoim oddechem i biciem serca zakłócam ciszę nieba i ziemi”.
Skoro tak, to jak ocenić kogoś, kto patrząc na piękny świat podejmuje próbę opisu? Ten, kto opisuje przyrodę, jest jak dziecko, które odzywa się nieproszone, jak ktoś natarczywy, kto wtrąca się w dialog kochanków, jak natręt. Jak śmiałek, który podgląda scenę miłosną.
A już starożytni Grecy wiedzieli, czym takie podglądanie Boga może się dla śmiałka skończyć: jak u Tejrezjasza – dożywotnią ślepotą, jak dla Semele – śmiercią w płomieniach, albo jak dla Akteona – rozszarpaniem przez własne psy.

---------------------------------
** Gwoli sprawiedliwości zauważyć należy, że Mickiewicz kilka lat później wpadł na ten sam pomysł, kiedy pisał (do szuflady) jeden z ostatnich swych wierszy – „Nad wodą wielką i czystą” – w którym, co ciekawe, mierzył się z tym samym pejzażem, co Słowacki w „Rozłączeniu”.

Wojciech Czaplewski

 

-------------------------------
*niniejszy szkic pochodzi z papierowego wydania „Latarni Morskiej” nr 1 (5) 2007, który wszedł później w skład książki Pochwała niezrozumiałości. Eseje filozoficzno-literackie

 

Przeczytaj też u nas recenzje tomu esejów filozoficzno-literackich W. Czaplewskiego Pochwała niezrozumiałości (2013), zbiorów wierszy Próba czytania (2014) i Odzyskane rzeczy (2018), prozy poetyckiej Książeczka rodzaju (2018) a także (w odpowiednich działach) jego felietony oraz wiersze oraz prozę