Jerzy Sosnowski - Książka nie do turlania
Z Jerzym Sosnowskim, autorem powieści o Kołobrzegu „Tak to ten”, rozmawia Halina Szczepańska
Książka nie do turlania
- W „przelocie”, w czasie pobytu w Kołobrzegu rzuciłam Panu pytanie – czy studia polonistyczne przeszkadzają w pisaniu, mając oczywiście na myśli twórcze pisanie. Odpowiedział Pan krótko i zdecydowanie – tak. Proszę o rozwinięcie tej opinii.
- Naturalnie istnieją wielcy pisarze, którzy studiowali polonistykę i nic im to nie zaszkodziło. Żeby daleko nie szukać: Gustaw Herling-Grudziński czy Stanisław Barańczak. Na mnie jednak studia polonistyczne zadziałały paraliżująco. Chodziło w tym chyba o wyrazistą świadomość, ile wspaniałej literatury napisano już po polsku. A także o – rozpowszechniony, co prawda, także w mass-mediach – zwyczaj układania rankingów: że Mickiewicz jest największy, a powiedzmy taki Antoni Mueller mieści się w rozdziale pt. „Inni powieściopisarze epoki” (w tym przypadku: Młodej Polski). W efekcie kiedy, jak to się górnolotnie mówi, „brałem pióro do ręki”, zaraz mi się wyświetlało w głowie kilku gigantów, którzy pytali ironicznie: Co, będziesz się z nami ścigał? Nota bene opis identycznej przypadłości znalazłem kilka lat temu w pamiętnikach hollywoodzkiego scenarzysty, Williama Goldmana. Trudno wymagać od siebie, żeby zapomnieć o wielkich pisarzach, więc trzeba było przynajmniej przestać myśleć o literaturze jako o wyścigu. Zajęło mi to kilkanaście lat.
- Talent, jeżeli jest... edukacja go nie zniszczy... Tak się wydaje.
- Toteż nie twierdzę, że mój talent okazał się szczególnie wielki. Geniusz pewnie nie miałby ze swoją edukacją problemu… Ale podstawowa zasada, której próbuję się trzymać, brzmi teraz: skupić się na tym, co dzieje się we mnie i pozostawać konsekwentnie głuchym na pytania w guście: A co inni? A jak się moje pisanie ma do tego, co się ukazuje na rynku? A czy na obiektywnej skali jestem autorem przyzwoitym, dobrym czy znakomitym? (gorszych możliwości nie rozpatruję – działa jednak pewne minimum miłości własnej). Wymaga to również pewnego wyobcowania w sensie towarzyskim. Od dawna nie można mnie spotkać na jakichś zjazdach pisarzy, fetach ku czci itp. W targach książki biorę, owszem, udział, łącznie z przynależącymi do tego obrządku „standing parties” – bo pokusą nie do odparcia jest dla mnie możliwość zobaczenia kawałka świata. Byłem już w Budapeszcie, Moskwie, Belgradzie, Buenos Aires – dokąd bym pewnie inaczej nie dotarł. Takie podróże to dla mnie najcenniejsze składniki „dochodów”, jakie uzyskałem z literatury.
- O swojej książce „Śmierć czarownicy” zawierającej teksty krytyczne, sam wypowiada się Pan krytycznie, używając nawet określenia w odniesieniu do jej części „napisana bardzo drętwym językiem”. To jakby dwa światy. Jak przebiegało Pana zrywanie z pracą akademicką? Pytam o relacje Pan – słowo pisane.
- Rzeczywiście „Śmierć czarownicy” stylistycznie jest nierówna; mam zresztą teraz okazję do poprawek, bo dla wydawnictwa Semper przygotowuję nowe wydanie pod roboczym tytułem „Śmierć czarownicy i inne szkice”, gdzie znajdą się także późniejsze teksty akademickie, do tej pory rozsiane po czasopismach. Natomiast to rozstanie… Jego zapowiedź już widać, jak sądzę, właśnie w tej książce, w szkicu „Czekanie cudu”, który mam za pierwszą swoją próbę pisania „beletrystycznego” (w etymologicznym znaczeniu „belles lettres”, literatura piękna). Zaczęło mi się zdawać, że wciąż za mało sygnalizuję w tych tekstach o cudzych tekstach, że czytam je z głębi osobistego, subiektywnego doświadczenia. A przy tym – Boże, wybacz – miałem wrażenie, że środowisko filologiczne jest strasznie narcystyczne: każdy najbardziej jest dumny z własnej pracy i prace innych czyta tylko o tyle, o ile musi. Może byłem niesprawiedliwy, może sądziłem po sobie, ale zamarzył mi się bezinteresowny czytelnik.
- Jaki rodzaj szkoły poleciłby Pan dla pisarzy? Przyszłych oczywiście.
- To bardzo trudne pytanie. Najbardziej nasuwa mi się w tym momencie truizm, że każdy musi iść własną drogą. Ostatecznie otarcie się o filologię nie jest takie złe, bo daje sporą świadomość warsztatu. Z drugiej strony nauki ścisłe przynoszą zacną samodyscyplinę intelektualną (co mówię na skromnej podstawie swojej edukacji w liceum – chodziłem do klasy matematyczno-fizycznej). A wreszcie jest mnóstwo znakomitych twórców, których wyedukowało jedynie samo życie. Osobiście ciekaw jestem dalszej drogi ludzi, z którymi przez ostatnie lata pracowałem w ramach kursu „creative writing” w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Jako sceptyk wobec idei tego rodzaju kursów nie obiecywałem im wiele, ale jedna osoba już ma, o ile wiem, złożoną w wydawnictwie książkę reportażową, a i wśród pozostałych dostrzegam chyba kilka talentów. Mam nadzieję, że im swoim kursem nie zaszkodziłem…
- Ktoś kto poznał Pana prozę zauważa (a może tylko zasugerowany specjalnie się doszukuje) związek z dziełem Tadeusza Micińskiego – „Nietota”. Pan na blogu nazywa je wprost swoją fascynacją. Ta „Nietota” pobrzmiewa w Pana twórczości. A tytuł ostatniej książki wprost z niej czerpie: nie to ta – tak to ten. A jeszcze te dwa bieguny Zakopane – Kołobrzeg.
- No tak, Tadeusz Miciński, autor „Nietoty”, to moja wielka miłość z czasów późnolicealnych i studenckich. Mój śp. polonista uprzedzał, że potwornie popsuje mi gust. O „Nietocie” pisałem pracę magisterską i w tym okresie jej obszerne fragmenty („Nietoty”, nie własnej magisterki) znałem na pamięć. Takie przeżycia nie pozostają bez śladu. Zdaje się, że piętnują również pewnego typu dziwactwem. „Tak to ten” to świadome spłacenie długu, zresztą nie pierwsze, bo w „Prądzie zatokowym” Miciński (pod zmienionym nazwiskiem) jest jednym z bohaterów, przemyka się również przez karty „Wielościanu”.
- Chciałabym zapytać o proces pracy nad książką. Na przykładzie z przeszłości lub teraźniejszości.
- Na kursie twórczego pisania tłumaczę to tak: Miciński podobno pisał w dwóch etapach. Najpierw zamykał się nocą w ciemnym pokoju, bez żadnej lampy, i gryzmolił brudnopis. Z braku światła nie był w stanie nic poprawić, a nawet musiał pisać bez przerwy, bo nie odnalazłby miejsca w zeszycie, w którym przerwał. Rano odsypiał i zaczynał etap redagowania. Nazywał tę metodę „noktambulizmem”. Otóż myślę, że książki zazwyczaj powstają właśnie w taki sposób: najpierw nocą, potem za dnia (naturalnie w sensie metaforycznym). W każdym razie – moje książki. Przychodzi sen, którego nie mogę zapomnieć, albo w ciągu dnia nagle zjawia mi się przed oczami obraz, który wywołuje charakterystyczne drżenie w koniuszkach palców. Autor zachowuje się wtedy trochę jak pies myśliwski, który zwietrzył trop. Myśli sobie: tak, to ten – pomysł, za którym warto iść. Potem, ponieważ te pociągające pomysły mają bardzo wyrazistą aurę emocjonalną, bodźcuję się muzyką, która wydaje mi się z tą aurą spokrewniona, i staram się zobaczyć, w którą stronę rusza moja wyobraźnia. A potem przychodzi „dzień”: i trzeba te chaotyczne wyobrażenia, czasem też chaotyczne notatki zebrać i ułożyć w plan książki. Nieraz też – doczytać sporo w bibliotece. Samo stukanie w klawisze komputera idzie już potem dość szybko.
- Co się dzieje kiedy napisze Pan książkę? Co się dzieje z „maszynopisem”. Zapytam jak w teście, gdzie mamy za zadanie zaznaczyć odpowiedzi: leży latami, leży krótko, od razu trafia do wydawcy, leży po czym masakruje ją Pan nowymi poprawkami, czy jeszcze inaczej?
- Jak wspominałem, etap pracy „koncepcyjnej” trwa u mnie dość długo, żebym potem pisał z pewnym zniecierpliwieniem, ciekaw, jak to zabrzmi ostatecznie i jaka będzie reakcja kogoś, kto nie jest mną. Więc raczej nie ma mowy o długim leżakowaniu. Sporą ofiarę składa moja żona, której czytam wszystko nieomal na bieżąco. Jest dla mnie niezwykle inspirującą osobą, więc na wszelki wypadek przypominam jej co jakiś czas, że bycie Muzą to nie są same przyjemności… Liczę się z jej zdaniem, choć bywa, że zostawiam jakiś fragment pomimo jej protestów. W ogóle uważam, że zdanie „Jeżeli wszyscy myślą inaczej niż ja, to wszyscy się mylą”, jest dla twórcy bardzo instruktywne i szkoda, że podobno sformułował je… markiz de Sade. W każdym razie książka dosyć szybko trafia do wydawcy.
- W przypadku powieści mocno osadzonych w jakimś określonym miejscu w wyobraźni czytelnika powstaje obraz, który daje się konfrontować z rzeczywistością. W przypadku „Tak to ten” Pan poszedł jeszcze dalej. Najpierw „organizował” Pan na swoim blogu wycieczki ścieżkami bohaterów, ilustrowane zdjęciami, ale tego było mało, podsunął Pan czytelnikom grę RPG. Rozkładanie własnego dzieła na czynniki pierwsze zwykle nie bywa już domeną twórcy. A Pan bawi się tą swoją powieścią.
- Tu się zbiegły dwie okoliczności. Pierwsza jest taka, że ja bardzo lubię mieszanie fikcji i realności. I sprawia mi frajdę, że „Tak to ten”, „Apokryf Agłai” czy „Prąd zatokowy” rozgrywają się w konkretnych miejscach, które mogę pokazać na fotografii. Druga okoliczność natomiast, która sprowokowała mnie do ironicznej zresztą publikacji na stronie internetowej podręcznika do gry w „Tak to ten”, na podobieństwo RPG, to były reakcje recenzenckie na książkę. Z przykrością odkryłem, że pewien rodzaj zabawy literackiej, do której zapraszam w tej powieści, zderzył się z oczekiwaniem na prozę w większym stopniu konwencjonalną, „sformatowaną”. Na przykład zaczęły się powtarzać głosy, że „Tak to ten” to katastrofalnie nieudana powieść sensacyjna – choć ośmielam się twierdzić, że gdybym chciał napisać powieść sensacyjną, to bym napisał powieść sensacyjną, a nie „Tak to ten”. Więc z wahaniem i trochę żartem postanowiłem pokazać, jakiego typu zabiegów wymaga „Tak to ten”, żeby czerpać z niego uciechę. Ale do tej pory nie wiem, czy nie popełniłem błędu.
- Czy próbował Pan grać w „Tak to ten”?
- Tak i nie. Samo pisanie było w jakimś sensie taką grą, „partią autorską”. Ale żebym mógł być normalnym czytelnikiem tej powieści, musi upłynąć jeszcze dużo czasu. Ja wciąż za dobrze pamiętam mechanizmy, kulisy, szwy. Mam pewną nadświadomość, która wyklucza mnie z udziału w grze. Nie umiem odróżnić tego, co w tej powieści jest naprawdę, a co miało w niej być. Co z niej wynika, a co chciałem, żeby wynikało.
- Może być jeszcze gadżet, a w opisanym mieście powiedzmy powieściowa knajpka, jak np. filmowa Casablanka. I też mapy, zabawki, modele do składania. Nie budzi to Pana oporu?
- Nie, przeciwnie. Słyszałem parę razy, że ktoś jadąc do Kołobrzegu zabrał ze sobą tę książkę i chodził śladami bohaterów. To wielka radość: wywiedziona z rzeczywistości fikcja wraca do rzeczywistości. Sam chodziłem po Paryżu i Buenos Aires z „Grą w klasy” Cortazara. Podobno w trakcie mody na serial „Twin Peaks” w Ameryce można było kupić w serii Pascala przewodnik po Twin Peaks, a nawet wykupić numer nieistniejącego telefonu w książce telefonicznej Twin Peaks. Tak się tworzą współczesne mity. Naprawdę chciałbym, żeby coś podobnego mogło się przydarzyć mojej książeczce, a raczej – Kołobrzegowi.
- Czy nie jest to obieranie dziecku jabłuszka ze skórki – takie masz będzie ci łatwiej? A może to właśnie nowy sposób nauczania literatury?
- Jeszcze raz powiem: przewodnik po „Tak to ten” na stronie internetowej to była próba pokazania, jakiego rodzaju stosunek do tekstu można mieć w przypadku tej książki. Nie ma tam informacji w stylu „co autor chciał powiedzieć”, nie ma odautorskiej auto-interpretacji sensów powieści. Więc nie obieram dziecku jabłka, co najwyżej mówię mu: to jest do jedzenia, a nie do turlania.
- Następny krok upowszechniania literatury to film. Którą ze swoich książek powierzyłby Pan filmowcom?
- Niektórym filmowcom – każdą (na przykład Lynchowi), innym – żadną… A mówiąc bardziej serio: poszczególne sceny wymyślam trochę na sposób filmowy, staram się je sobie dokładnie, realnie wyobrazić. Ale mam pokorne poczucie, że film posługuje się językiem, którym nie władam i niesie wymagania, z których mogę nie zdawać sobie sprawy. Więc niech to filmowiec decyduje, czy coś mu przy którejś mojej książce zagra w duszy. Sam próbowałem kiedyś przerobić „Apokryf Agłai” na scenariusz. Ku bezbrzeżnemu swojemu zdumieniu odkryłem, jak ważna dla konstrukcji tej powieści jest znajdująca się w dwóch trzecich tekstu zmiana narratora. Nie wymyśliłem, jak ją pokazać na ekranie i poległem.
- „Ludzie. Podręcznik dla kotów” nie dziwi jego obecność w książce miłośnika kotów. W nowych antologiach, bo w aktualnych chyba się nie udało, ma Pan szansę zająć sporo miejsca. Dużo tych kotów występuje w Pana twórczości?
- Jestem rzeczywiście miłośnikiem Kota Jako Takiego. Uroda tych zwierząt, ich gracja, wdzięk, zmysłowość, nieprzejednany charakter indywidualistów, czułość, jaką prowokują (zresztą, jak mi się zdaje, manipulując z zimną krwią ludzką skłonnością do rozczulania się kimś niewielkim i futrzastym) – to wszystko budzi mój bezgraniczny zachwyt. Z tego punktu widzenia kotów w moich książkach jest za mało, niech policzę: Puszkin w „Wielościanie”, Setadir w „Tak to ten” i bohater opowiadania „Mała futrzasta śmierć” z „Linii nocnej”… W „Prądzie zatokowym” nie ma chyba kota?... Musiałbym sprawdzić, nie pamiętam. Opisywanie kotów jest trudne, to jak opisywanie czystego piękna. Język nie unosi łatwo takich wrażeń…
- Kto jest Pana zdaniem mistrzem w pisaniu kocich wątków w literaturze? Jako „kociarz” ma Pan chyba prawo zabrać głos w tej kwestii.
- Cóż, jako się rzekło, temat jest trudny. I przyznam, że obserwacja ordynarnego dachowca rzeczywistego przynosi zwykle więcej rozkoszy, niż czytanie o nim u najsubtelniejszego stylisty. Ale jest naturalnie wielka klasyka: Elliot, no i Konwicki. Ostatnio z wielką radością przeczytałem książeczkę Terry’ego Pratchetta „Kot w stanie czystym”. O ile Pratchett piszący o smokach jakoś nie trafia do mnie, to Pratchett piszący o kotach okazał się wytrawnym znawcą tematu.
- W publicznych wypowiedziach wielokrotnie Pan mówił, że „pracuje” nad żoną, aby zgodziła się na kota w domu. Wreszcie jest! Jak Pan tego dokonał?
- Naprawdę mówiłem o tym publicznie? To fatalnie; nie należy upubliczniać spraw rodzinnych. Ale był to w gruncie rzeczy Blitzkrieg. Poprowadziłem Klub Trójki o kotach i nim wróciłem ze studia do domu, żona już wiedziała, że się stało. Że mąż bez kota będzie cierpiał. Więc zgodziła się z wielkiej miłości do mnie, a potem do naszego domu trafiła Leokadia (ja od wielu lat marzyłem o niebieskim Brytyjczyku, jako o kocie nad kotami) i zawojowała moją żonę tak, że moja własna miłość do kotów wydaje mi się obecnie wątła i pozbawiona stosownej dawki żaru…
- „W sex-shopie przy ulicy Dubois było duszno” to z powieści „Tak to ten” dziejącej się w Kołobrzegu. Czy z powodu takich bezpośrednio dających się odnieść wątków miał Pan już jakieś nieprzyjemności? Właściciel sex-shopu, postać w powieści negatywna, jest postacią fikcyjną, ale sklep z uciechami przy tej ulicy istnieje naprawdę, właściciel też. Co będzie jak usłyszy od „życzliwego” sąsiada i przyjdzie do Pana z pięściami? W takich okolicznościach zawód pisarza przestaje być bezpieczny.
- Z tym sex-shopem przy Dubois to moja wpadka, bo sprawdziwszy, że taki sex-shop istnieje w tej okolicy, zamierzałem na etapie ostatecznej redakcji zmienić mu adres i… zapomniałem. Ale z „Rzeczy Kołobrzeskiej”, a dokładniej z artykułu, którego Pani jest współautorką, dowiedziałem się, że właściciel tego sklepu, Pan Janusz Klimczak, potraktował sprawę wielkodusznie i z humorem, uznając, że opisałem jedynie „konkurencję, która pojawiła się na chwilę”. Pana Janusza przepraszam i kłaniam mu się serdecznie. Nawiasem mówiąc – dbałem o to, żeby – właśnie dla bezpieczeństwa – opisywać autentyczne miejsca, ale wymyślonych ludzi. Niemniej problem, przez Panią poruszony, istnieje. Nieraz ludzkie przypadki inspirują tak bardzo, że nie sposób ich nie wykorzystać. I pozostaje nadzieja, że albo uda się zatuszować związek między powieścią a źródłem inspiracji, albo wykorzystani bliźni wykażą się zrozumieniem dla nieszczęsnego autora. Ostatecznie składa on hołd rzeczywistości, która nieraz okazuje się bardziej poruszająca od tego, co można na jej temat nazmyślać.
- Życzę więc wyrozumiałych bliźnich i dziękuję za rozmowę.
Latarnia Morska 2 (6) 2007