Waldemar Żyszkiewicz, „Taki lajf. Tejk 7.0”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2016, str. 56

Category: port literacki Created: Monday, 30 May 2016 Published: Monday, 30 May 2016 Print Email


Jolanta Szwarc

AUTENTYSTA Z MIASTA

Ze wsi autentystów już mieliśmy. Byli oni skupieni wokół programu Stanisława Czernika i jego pisma wydawanego w wielkopolskim Ostrzeszowie. Miesięcznik „Okolica poetów” wychodził w latach 1935 – 1939 i publikował znakomitych, uznanych już wtedy pisarzy. Wystarczy wymienić Juliana Tuwima czy Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, żeby wyobrazić sobie rangę wydawnictwa. Nic więc dziwnego, że do Stanisława Czernika garnęli się tacy poeci jak: Jan Bolesław Ożóg, Czesław Janczarski, Stanisław Piętak, czy Stefan Szajdak.

Autentyzm zakładał prawdziwość przeżyć poety o wiejskich korzeniach, bo stamtąd miał czerpać siły twórcze i sposoby obrazowania. I tak Ożóg wjechał do poezji rowerem, a Piętak wprowadził krowę. „Powiedz: / tu cichutko jak skrzypce moja krew, / w białą oddal szum dłoni. / Płatki lilii, błękit, błękitne smugi, / z twojego czoła wypływa srebrny nów. / Zgłoski na ustach są błękitnym szkłem, / nie mogą złączyć słów. // Pozostań, pozostań !.. / Mieliśmy razem krowy poić.”

Natomiast Waldemar Żyszkiewicz, autor tomiku Taki lajf. Tejk 7.0 za swój matecznik uważa kamienicę, podwórko, kwartał ulic. Urodzony w Rzeszowie, wykarmiony wspomnieniami o Lwowie, przewędrował w swoim życiu przez szereg miast – Poznań, Londyn, Liverpool, Kraków, Sztokholm – by w końcu osiąść w Warszawie.

Warszawa i Lwów – dwa miasta, których „wiedza ludu” – folklor podbił cały kraj. W kapelach ulicznych muzykowali przede wszystkim bezrobotni, którzy z tego żyli. Mieli tyle, ile im wrzucono do kapelusza. We Lwowie zwano ich batiarami, a w Warszawie cwaniakami. Nadawali miastu koloryt, zacieśniali więzi między mieszkańcami. Łączyły ich wspólne zajęcia, język, tradycja. Mieli poczucie osadzenia tu i wśród. Rozumieli swoje gesty, mieli podobne poczucie humoru, znali popularne w mieście ballady, legendy, na swój sposób pojmowali świat i kochali szczególnie ten istniejący tuż za progiem domu – miasto. „Wesoła lwowska fala” rozsławiła na całą Polskę wyjątkowość Lwowa. Lecz choć „ja się ze Lwowa nie ruszę za próg”, to jednak „szeregami lwowskie dzieci poszły tułać się po świecie”.

Przedwojenny Lwów i przedwojenna Warszawa – miasta westchnień tęsknych, miasta – legendy, które podają sobie dzisiejsi mieszkańcy z przodkami z różnych stron, rzadko stąd.

Waldemar Żyszkiewicz – roślinka próbująca zapuścić nieskutecznie korzenie. Już, już wrastał w Kraków, gdy wyrwała go warszawianka z dziada pradziada i zasadziła w kamienicy. Kamienica – to jest to. Znajdzie się w każdym mieście i będzie dobrze bez zbędnej tęsknoty. Noga świni wszędzie włazi, a skrzydełko ptaka raz przed nią, raz za nią lata. Nie zgadłem burzy / i skąd na ojca czole była / chmura taka gdy tracił / sklep trącony nie wiem / nogą świni czy skrzydełkiem ptaka? Bardzo często po II wojnie światowej powodzenie rodziny zależało od poprawności politycznej. Wtedy niepotrzebni byli prywaciarze i kułacy. Autor już w pierwszym wierszu konsekwentnie odnotowuje wydarzenia polityczne od roku swojego urodzenia – 1947 – do stanu wojennego.

Wcześnie zaczął przyjeżdżać do Poznania.

Pamiętny cel podróży u początków lata. Kamienica / z czerwonej cegły ze sklepem na rogu. Chłód spiżarni / o wąskim oknie – gotyk stosowany. Ocieniona ulica / poniemiecki kościół, w którym po latach w ślubnej sukni  / przejdzie Anna Jantar. Kiedyś… bo teraz / modli się tam babcia Karolina. Ta sama, która ze Lwowa przyjechała i Lwów wnukowi wszczepiała.

Pamiętny cel podróży: z Dworca Zachodniego / do dziadków, których ze Lwowa na poznański Łazarz tuż po wojnie / przeniosła brudna łapa Jałty. I już tam na Górczynie pochowali córkę. / Ciocia Marysia, siostra ojca, po mężu Żyrowska wyszła z Auschwitz. / Niestety z rozległą gruźlicą. W czterdziestym siódmym nie przetrwała / ataku prosówki. / A trzy miesiące później ja się urodziłem.

Prawdziwe przeżycia, zapamiętane obrazki i sceny zasłyszane od bliskich stały się szkieletami wierszy. Nie ma też żadnego fałszu w wierszu „Magister Siudut bawi się dewizką”. Mgr Siudut udziela czterem studentom prywatnych lekcji szwedzkiego. Jest rok 1967. Magister Siudut bawił się zegarkiem. W zacisznej / salce Paderevianum wolno płynie czas. Ale już wkrótce / wiosną przyszłego roku historia znacznie przyspieszy. Ostrożny magister zrezygnuje z prywatnych lekcji ułatwiających zrealizowanie marzeń. W wielu młodych głowach snują się marzenia o wyjeździe. Wyjechać i wrócić, czy wyjechać na stałe. Mama tuż przed swymi / osiemdziesiątymi pierwszymi / urodzinami leci do Ameryki / żeby zamieszkać w Górach Skalistych. /…/ Teraz mama leci do Ameryki. / Ale przed podróżą nocuje u mnie / w mieszkaniu na Azorach. „Mama leci do Ameryki”. Dla obojga to pożegnanie jest silnym przeżyciem, prawdziwym, ale widać, że czas nie stoi w miejscu. Autentyzmu sprzed wojny nie ma co porównywać z tym po wojnie, jeśli w ogóle jest. Tak samo nie można porównywać odczuć Polaków po pierwszej wojnie światowej z odczuciami po zakończeniu drugiej. Gdzieś uleciały wartości, przywiązania. Mało kto tęsknił za rodzinnym miasteczkiem, wioską, raczej uciekał byle dalej i tak naprawdę nie kochał wsi, a i miasto nie było przyjazne.

W jednym z wierszy „Dlaczego nie lubię Krakowa” autor zastanawia się nad tym we fragmencie pisanym trzynastozgłoskowcem łamanym na wersy na średniówce. Kraków nie dba o siebie / jak nie zadbał o mnie. / W tym czego tutaj nie ma / a co zwą powietrzem / zawisła wielka chemia / z ulotnym kamieniem: / wiatr który kłuje w oczy / odpryskiem historii, // Miasto zrobione z kamienia / co idzie do nieba.

Nie rozumiem poety, gdy mówi, że Kraków nie zadbał o niego i o siebie. Byli tacy, którzy dbali o to miasto. Wznosili piękne kamienice, kościoły. Czy prezydent Majchrowski spala w kaflowych piecach domowe odpady, czy albańskie pali papierosy jak Ahmed Zogu, czy raczej odpowiedzialnością za stan miasta trzeba obciążyć strasznych mieszczan, o których pisał Tuwim.

„W strasznych mieszkaniach / Strasznie mieszkają straszni mieszczanie. / Pleśnią i kopciem pełznie po ścianach / Zgroza zimowa, ciemne konanie. /…/ Patrzą na prawo, patrzą na lewo. / A patrząc – widzą wszystko oddzielnie / Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo… // Jak ciasto biorą gazety w palce / I żują, żują na papkę pulchną, / Aż papierowym wzdęte zakalcem, / Wypchane głowy grubo im puchną. // I znowu mówią, że Ford… że kino… / Że Bóg… że Rosja… radio, sport, wojna… / Warstwami rośnie brednia potworna.”

Krakowiaczek jeden unosi się nad Krakowem, zabytki, zabytki, poeci z Krupniczej 22. Trzeba rzeczy, nazwiska zapisać, spisać, bo ulecą, przelecą, a trzeba pamiętać to, co najważniejsze, że rozdzielano wodę po Miłoszu, jakby spłynąć z nią miała mądrość i sława. Ech, to były czasy, kiedy zjeść mogli dobrze literaci. Teraz krakowiak jeden napowietrzny i wieczny widzi, że w dawnej stołówce / literatów karmią wegetarian. Cicho swych dni dożywa / stara kamienica. Straszni mieszczanie z radością patrzą. Niech zdycha. Poszły antykwariaty, a po co to komu. Diabli wzięli krowę, niech wezmą i cielę. Pubów nie zabraknie. Piwo niech się leje, bo ludzie lubią w piątki i niedziele.

Poeta rozgląda się. Był tam, gdzie rosną poziomki, zobaczył domek dla gości, chyba skorzystał z sauny, która też tam była. Kiedy wrócił, zapragnął dalej korzystać z luksusu. Surowa ryba z grudką ryżu / w modnej restauracji? Czemu nie. Ale jak sushi ma smakować / wnukom hreczkosiejów? komuś / z Kresów ze starowiecznych / dynastii młynarzy? / Szczerze? / Nie podchodzi… Prędzej przyjdzie / mi chyba poślubić karoshi. // Już Wałęsa obiecywał nam / drugą Japonię.

No, wreszcie wesoło, chociaż z prawdą przeżyć troszeczkę na bakier, skoro autor zeznaje, że urodził się w 1947 roku, trzy miesiące po śmierci ciotki Marysi Żyrowskiej i dotąd nie umarł z przepracowania, to chyba takie zejście już mu nie grozi, a drugą Japonię ma. Nie musi lecieć do Tokio, żeby pojeść sushi, nie wina Wałęsy, że mu nie smakuje.

Z Krakowa do Warszawy. Ze stolicy do stolicy. Z Krupniczej 22 na Foksal 11. Tu też nie jest tak jak dawniej.

Dawniej sto lat śpiewano przy stole, teraz usłyszeć można z Barcelony, Oregonu.

Drogi poeto, 66 lat minęło szczęśliwie, do setki zostało 34 lata. Przeliczając na inną miarę – będą to dwa mendle i jeszcze cztery jaja. Rozumiem, że jest pełnia szczęścia z niezłomną drugą połową: żoną, ale w gospodarstwie domowym – twierdzę – jaja zawsze się przydadzą. Życzę szczęścia w związku i uznania żony.

Waldemar Żyszkiewicz, „Taki lajf. Tejk 7.0”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2016, str. 56

Jolanta Szwarc