Książki - moja miłość

Category: felietony Published: Sunday, 20 December 2009 Print Email

Lech M. Jakób

Znający mnie bliżej jednym głosem twierdzą, że na tle książek mam „gigantyczny odchył”. Nie przeczę, fascynuję się książkami od czasów niepamiętnych. To znaczy od dzieciństwa. Z trudem ciułane kieszonkowe - z trudem, bo rodzice moi nie należeli do zamożnych - zawsze szły na książki. Przy upatrzonej w księgarni pozycji krążyłem niczym wilk wokół tropionej sarny. Mozolnie latami budowany księgozbiór napawał mnie dumą. A największym zmartwieniem był niedosyt: wciąż łaknąłem następnych.
Niedawno trafiłem w internecie na krótkie wspomnienie jednego z kolegów (już czasy studenckie Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Słupsku), który opowiada o tym jak to głodowałem kilka tygodni, by kupić sześciotomówkę Szekspira. Z tym głodowaniem przesadził, ale istotnie - kosztowało mnie to mocne zaciśnięcie pasa. Po prostu kompletne wydanie Szekspira musiałem mieć. Za wszelką cenę. I tak bywało ze wszystkimi „zdobyczami”. Bardziej miłosierni księgarze, widząc mój głód w oczach, czasami zgadzali się na spłatę ratalną. Lub przetrzymywali specjalnie dla mnie upatrzony tom.
Rzecz jasna na celowniku zawsze też miewałem (i nadal mam) antykwariaty. Antykwariaty i ulicznych bukinistów. Grzebię w książkach z przeceny, odwiedzam bazary, dworcowe kioski, nie omijam stoisk w supermarketach - gdzie pośród wydawniczego chłamu też zdarza się coś upolować. Korzystam z usług księgarń wysyłkowych. A czego dostać nie mogę (za wysoka cena, wyczerpany nakład) - trawię w bibliotekach. Jeśli poszukiwanej pozycji akurat nie ma - w ruch idzie ścieżka pożyczek międzybibliotecznych. Lub z pomocą śpieszą dobrzy znajomi.

Nie znam przyjemniejszej czynności nad czytanie. Jeszcze chłopcem będąc długo w noc ślęczałem nad książkami pod kołdrą - z latarką w garści. Nakryty przez rodziców otrzymywałem burę. Nie za czytanie. Niepokoiły rodziców zarywane noce. Jednak perswazje były na nic. Połykana książka wciągała niby kosmiczny wir. Bezwolnie poddawałem się niezliczonym, początkowo chaotycznym lekturom. Słowo drukowane zawsze działało na mnie jak magnes. Dopiero po latach stałem się w doborze ksiąg bardziej wybredny. Ale to inna historia.
Księgozbiór rósł, potężniał i nieustanną troską moją było zdobycie nowej przestrzeni. Dobudowywałem kolejne półki, ale i dla nich wkrótce brakowało miejsca. Przyszedł czas, że ukochane tomy stanęły w dwóch szeregach. W dwóch szeregach, jedne za drugimi! Każdy księgolub wie, że to zbrodnia. Te z drugich szeregów, ukryte głęboko i pozbawione kontaktu wzrokowego, czuły się urażone, niemal osierocone. Bolałem nad tym. A chcąc im zrekompensować oddalenie, często dokonuję roszad. Do dziś. Jednak czasowa zamiana miejsc jest rozwiązaniem prowizorycznym.

Książki, książki, książki. Są treścią mego życia, przenikają do snów. Są moimi towarzyszami na dobre i na złe. Lecz nie gromadzę ich dla samego gromadzenia. To żywe organizmy, krąg bliskich przyjaciół. Obcuję z nimi codziennie. Rewanżują się intymną rozmową, zaufaniem, otwarciem. Bywa, że dochodzi do sporów, a nawet kłótni. Budzimy wobec siebie niechęć. Jednak siła przyjaźni zwycięża.
Osobną sprawą jest ich fizyczny kształt. Kontakt z książkami przez zmysły. Lubię książki dotykać, lubię je wąchać. Okładki miewają odmienną fakturę, smakowaną opuszkami palców. Inaczej palcom „smakuje” płótno, inaczej tektura, zaś jeszcze inaczej pieści się oprawy skórzane.
Niezmiennie podnieca mnie zapach farby drukarskiej oraz introligatorskiego kleju. Sam papier też ma woń - czasem dyskretną, stonowaną, innym razem, gdy gatunek gorszy (na przykład gazetowy) zalatuje śladami dusznego chloru. Zresztą, bywają już edycje świadomie atakujące zmysł powonienia. Niedawno przeglądałem pachnący tom wierszy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Nawiedzony wydawca nasączył kartki lawendą.
Uwielbiam szelest przewracanych kartek. To najpiękniejsza muzyka dla moich uszu. Kartki twarde, o „grubej” gramaturze, podczas szybkiego przewracania przypominają ciche brzmienie werbli. Zaś miękkie i wykwintne, słowem szlachetniejsze, potrafią trzepotać niczym skrzydła motyli.

Bo czyż jest na tym świecie coś wspanialszego nad lądowanie w ulubionym fotelu z książką w garści? A szczególnie książką dotąd niepoznaną? Nowa przyjaźń, nowa przygoda! Czasami aż drżą z niecierpliwości ręce, czujesz wzbierające podniecenie. Lecz nie jesteś czytelniczym troglodytą. Jesteś smakoszem, który z premedytacją stopniuje napięcie. Zatem najpierw sycisz wzrok i pozwalasz palcom oswoić się z oprawą księgi. Żadna wypukłość, żadne wgniecenie nie ujdzie twojej uwadze. Powoli zdejmujesz obwolutę, jeśli jest. Oglądasz skrzydełka, sposób przytwierdzenia tasiemki zakładki. Wciągasz nosem powietrze, niczym kiper nad szklanicą ocenianego trunku. Pukasz knykciem w okładkę. Bo, jak każdy rasowy księgolub, masz swój rytuał.
Na koniec otwierasz książkę, wsłuchując się w dyskretne potrzaskiwanie „rozłamywanego” grzbietu. Mowy nie ma o brutalnym wyłamywaniu. To pękają drobne nadklejenia i splątane nitki koszulek. Czasem westchnie przyssana do arkusza kredowa wkładka.
Tak, właśnie doprowadziłeś do „utraty dziewictwa” twojego egzemplarza...
I dopiero teraz gotów jesteś dopuścić zwykłego czytelnika w sobie.

Kocham swoich przyjaciół miłością bezwarunkową. Zajmują centralne miejsca w moim sercu i umyśle. I wciąż wierzę, iż jest to miłość zaraźliwa. Wywołująca „chorobę” na całe życie. Piękną chorobę.
Choć, co dojmująco przykre, po świecie włóczą się tabuny ludzi uodpornionych na książki. Takie smutne typy o sercach wyschniętych jak za długo leżące na słońcu figi. Niezdolni do miłości, ledwie półżyją. A właściwie wegetują.
Cóż, omijam ich z daleka.

Latarnia Morska 3/2006