„Śmiech Chryzypa” (odcinek siedemnasty)

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: sobota, 10 kwiecień 2021

Jerzy Żelazny

 

W DRODZE I W EMPIREUM

Zbudziło go stukanie w drzwi. Usiadł w pościeli, przecierał oczy. Wyszedł do saloniku, paliło się światło, w fotelu siedziała pani Zenobia, przeglądając jakieś pisma. Na stoliku stało gotowe jedzenie: parówki na gorąco, kilka plasterków szynki i żółtego sera, sałatka z pomidorów i kiszonych ogórków, maselniczka z masłem, bułeczka i chleb pumpernikiel, oczywiście w niewielkiej porcelanowej miseczce sałatka warzywna, pachniała świeżo zaparzona  kawa. Zastanowił się, czy to śniadanie, czy kolacja. Wyglądało, że to raczej zestaw śniadaniowy. Burzyła to śniadaniowe menu owa sałatka warzywna.
- Zjedz najpierw, żeby ci nie wystygło, potem weź prysznic. Najdalej za godzinę ruszamy – powiedziała pani Zenobia.
- Dokąd? – zapytał Jerski nie całkiem przytomny.
- Przecież jedziesz do Metropolii po odbiór nagrody literackiej.
- Jasne, prawda… Już zapomniałem, tyle się wydarzyło po drodze. Czy to śniadanie, czy kolacja? – zapytał wskazując na zastawiony stół. Pani Zenobia nie zdziwiła się tym pytaniem.
- Ani śniadanie, ani kolacja. Chodzi o to, żebyś coś zjadł. Jest noc, przespałeś ranek,  cały dzień i kawałek następnej nocy, ale teraz musimy jechać. Proszę, posil się, bo nie będziemy się zatrzymywać. Wyjdę, żeby ci nie przeszkadzać w ablucjach – zażartowała i wyszła.
Fryz dziwił się, jak to możliwe – na skraju poprzedniej nocy przytuliłem się do kanapy na chwilę, bo raptem poczułem potrzebę zmiany pozycji z wertykalnej na horyzontalną, leżąc, pomyślałem, łatwiej zniosę opowieść Jurasa, bowiem zaczęła mnie nużyć, nie było w niej nic odkrywczego, czego bym nie wiedział z życia innych fatalnych stadeł ludzkich. Wyciągnąłem się więc na kanapie, zasnąłem… Dlaczego więc – głowił się – spałem w łóżku, w pościeli, pod puchowa kołdrą, w piżamie, w sąsiednim pokoju, a nie w saloniku, gdzie zmrużyłem oczy?

Nie pamiętał, żeby się rozbierał,  wciągnął piżamę… I kto przyniósł neseser? I kiedy wynieśli się Sylwia oraz Juras z Trudą? Czyżby pani Zenobia zadziałała? – rozmyślał.
Gdy był gotów, wyszedł przed stodołę, oczekiwała go pani Zenobia.
- Jedziemy - powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu. – Wsiadaj – pokazała samochód, usiadła za kierownicą.
- Pożegnam się z Gregorem, wypada…
- Nie ma go, pojechał z dwoma…
- A Juras i ta jego Truda, co z nimi?
- Też się  wynieśli. Wszyscy wyjechali, Sylwia z profesorem Kinkopfem,  nawet ten młody, Filipek wrócił do matki. Został tylko August, by przypilnować  schedy Gregora, którą pewnie zajmą…
- Zajmą, kto?
- Och, nie pytaj. Nie wiem, nie ma jeszcze dekretu o przejęciu…
Gdy ruszyli, Fryz dostrzegł, że w niewielkiej odległości jedzie za nimi radiowóz policyjny. To zapewne ci z BIP, pomyślał.
- Pilnują mnie jawnie, a nie dyskretnie jak do tej pory?  Eskortują nas? – Fryz pokazał na radiowóz podążający za nimi.
- Tylko przez las, do miasta – odparła lakonicznie pani Zenobia.
- Chodzi o moje bezpieczeństwo, czy twoje?
- Nas obojga.
- Karniewski i ta jego Truda mnie tu przywieźli, powinni odwieźć.
- Powinni, ale już tego nie zrobią. Ja przejęłam zadanie, zawiozę…
Ucichli, Jerskiemu nie chciało się rozmawiać,  czuł się nieswój ze względu na to, że dał się wyprowadzić ze spotkania w klubie KWAK. Było mu wstyd, nie zachował się lojalnie w stosunku do pani Zeni. Ciekawość w nim wzbierała, jak się zakończyło, ale nie śmiał pytać. Taką stosował w życiu strategię, gdy czuł się winny z powodu jakiegoś incydentu, gdy komuś wyciął brzydki numer, co się czasem zdarzało, wolał o tym nie mówić, nawet nie wspominać, gdyż wydawało mu się, że gdy o jakimś skandalu się nie wspomina, to on nie zaistniał albo zniknął z pola widzenia, nikt nie pamięta. Milczał więc, pani Zenobia też nie inicjowała rozmowy, jej urzędowy uśmiech był nieco nadąsany. Nie rozmawiając, dojechali do miasta, z którego Fryz z przyjaciółmi uciekł do Gregora, a tam przeżył szokujące – tak je oceniał – zdarzenia, zwłaszcza historia Sylwii, którą niegdyś nagą z Jurem Kromem spotkali w lesie. Jur miał ochotę z nią flirtować, ale ta raptem znikła.
 Minęli miasto, a jadąc w kierunku autostrady. Jerski zauważył, że pilnujący ich radiowóz przestał ich ubezpieczać. Pisarz poczuł się swobodniej.
 - Jak się potoczyło spotkanie w KWAK po moim wyjściu? – zapytał ostrożnie.  Ciekawość nie dawała mu spokoju, nie potrafił dłużej milczeć.
- Wolałabym o tym nie mówić – powiedziała oschle Pani Zenobia, ale jej uśmiech stanowczo wypogodził się. Po chwili mówiła bez zachęty: - Ten aktor doczytał fragment powieści do momentu, gdy osioł pił niemieszane wino - pani Zenia mówiła z wyraźnym rozbawieniem. – Raptem ktoś zachichotał grubym tonem, potem inny gość cienkim,  jeszcze ktoś piskliwie, jakiś artysta zabasował, i  rozległ się  rechot ordynarny, a pocieszne chichoty mu nie ustępowały, wkrótce śmiała się cała sala w różnych tonacjach, we mnie też niewiadomo czemu  wzbierał śmiech, ale zachowałam dystans do całej sprawy. I niepokoiłam się, że ty nie wracasz. Nagle ten, pamiętasz go, co włączył się do dyskusji na początku, czyli malarz Filip Fileton, wrzasnął, a był to krzyk przejmujący, potężny, zagłuszył wszelki rechot i chichot: - Ze śmiechem nie ma żartów! – zawołał i ucichło, zebrani byli zdezorientowani, o co temu artyście chodzi. Ktoś właśnie takie postawił pytanie, A na to Karol Wojteczak, publicysta świątobliwy, choć język ma niewyparzony, urągający wyznawanym słynnym wartościom: - Wiem, wiem, kurwa! – powiedział. - On zacytował Gogola, tego od Rewizora. - Usłyszawszy to, Filip Fileton zerwał się, chwycił krzesło, rąbnął o stolik, krzesło się rozleciało, słabe było, jeszcze z czasów anciem regime jakimś cudem przetrwało, nikt nie wyrzucił, z jakiegoś powodu się ostało.  I powiedział ów  Filip, jeśli wspominasz Gogola, to pamiętaj, co on powiedział: Aleksander Macedoński był bohaterem, lecz po co łamać krzesła? -Ktoś krzyknął: Trzeba łamać, żeby połamane były! Na te słowa reakcją był powszechny zryw, czyli wielu się podniosło, brali do rąk krzesła, przymierzali, żeby nimi tłuc o stoliki, ale zawahali się, albowiem stały na nich butelki z  niedopitą cytrynówką i niedojedzoną sałatką warzywną. Tylko na tym, przy którym siedział Filip Fileton butelka była doskonale pusta, za to w jego oczach gorzał rozniecony ogień, parł do czynu. Ktoś się przymierzał, żeby rąbnąć krzesłem o podłogę, trwał z uniesionym, czekał na dogodny moment, na wzniosłą chwilę; harmider i bojowe okrzyki narastały, ale nie osiągnęły stanu krytycznego, jednak było do niego blisko, musiałam interweniować, a byłam sama, ci dwaj, co siedzieli w charakterze artystów, przebrani w błękitne krawaty, poszli szukać i śledzić ciebie, Fryzku. Mimo mego osamotnienia, wskoczyłem na krzesło, a niego na stolik, na ten, przy którym udawałeś Stańczyka, o którym wspominałeś w swej debiutanckiej powieści, wrzasnęłam: Spokój! Co wy, kurwa?!…
- Powiedziałaś słowo: kurwa?
- A jak! Miałam inne wyjście? Musiałam go użyć, chociaż się nim brzydzę i  go tępię.
- I ucichli?
- A pewnie, z mety. I wtedy ta stara aktorka, o której wszyscy zapomnieli, że jeszcze istnieje, swym nadal niezłym głosem, z nienaganną dykcją zapytała, a pytanie to było skierowane pod moim adresem: - Pani. czy to już rewolucja? – Byłam skonsternowana, chciałam rzec, że to raczej kontrrewolucja, ale wybawił mnie prezes klubu Benon Vogeller, powiedział do starej aktorki, niech się pani uspokoi, jeszcze nie, to tylko próba okazania złości, że jakby co… Tak myślałam, powiedziała zawiedzionym głosem aktorka. I westchnęła: - No to czas do domu. - Podniosła się i ruszyła do wyjścia w kompletnej ciszy, mówiąc wszystkim, do widzenia, i dodała: - Jakby co, to mnie powiadomcie - i wyszła. Pozostali też się wynieśli. I wtedy właśnie zawaliła się kamienica, pustostan, w którym się mieścił squat różnych mętów; ponoć miał tam swój tajemny apartament, a raczej melinę, rzeźbiarz Karniewski. Wskutek tej katastrofy budowlanej w mieście powstał  zamęt, bałagan, dlatego tak łatwo udało się wam  zwiać do agroturysty Gregora, ale bądź spokojny, miałam cię cały czas jak na widelcu. Dałam ci się porządnie wyspać i teraz jedziemy. Nie pojmuję tylko co ma wspólnego Aleksander Macedoński z Chryzypem? Ty się domyślasz, Fryzku?
- Oczywiście: hellenistyczna epoka w starożytności. Zaczyna się po śmierci Aleksandra Macedońskiego, a filozofia stoicka Chryzypa jest na wskroś hellenistyczna… - Fryz tłumaczył rozwlekle, z uśmiechem, żartobliwie, ale zamilkł, gdyż panią Zenobię przestało to obchodzić.
Dalej jechali, milcząc, Jerski mimo sporej dawki snu, czuł się znużony. Często powracał niepokój z powodu tej dziwnej podróży. Zastanawiał się – miałem lecieć samolotem, a ktoś, BIP? - Czymże jest ten BIP? -  wymyślił podróż samochodem, bo ponoć bezpieczniejsza, a po drodze tyle przygód, spotkań z dawnymi przyjaciółmi, nowe znajomości… Czy to rzeczywistość? Ale co, jeśli nie jest to rzeczywistość? Sen, jak długo można śnić? I czy sen może być tak namacalny?
Fryz Jerski rozmyślał: - No więc znowu jadę, czy naprawdę jadę po nagrodę za powieść. Może obietnica jej przyznania to podstęp, oblegli mnie jacyś ludzie, chociaż w przeważającej liczbie moi dawni znajomi, przyjaciele… Cóż z tego, że znam ich z dawnych czasów? Wiodą mnie na zatracenie? Z różnych stron słychać, że jesteśmy bezwolnymi kukłami, którym się wydaje, że decydują o sobie, a w istocie poruszają nimi jakieś tajemne siły, które poza panowaniem nad innymi, nie wiadomo czego chcą… Tak mi się zdaje, że moje uczucia, moje potrzeby, te najgłębsze, i te powierzchowne również, są efektem działań jakichś sił, może efektem istnienia ślepych, jak to się teraz mówi, algorytmów biologicznych, no i kulturowych, a rodzący się w nas bunt przeciwko komu kierować. Przeciwko Bogu? Kimże jest Bóg i gdzie się on schował? To smutne odkrycie, że świat istnieje bez Boga. Większość ludzi nie chce w to uwierzyć i nadal buduje Mu świątynie, wypełnia je, chociaż wielu z nich dostrzega i czuje tam pustkę albo fałsz, samooszukiwanie się. Jednakże wolą się oszukiwać, niż uznać, że Boga nie ma, że jesteśmy sami we Wszechświecie. I to jest przerażające… Może odkryją planetę, na której żyją jakieś stwory myślące, ale czy będą nam przyjazne? Może zwielokrotnią naszą samotność?
Fryza  z tych myśli wyrwały słowa pani Zenobii:
- Uważajcie, ktoś chce nam zajechać drogę albo z niej nas zepchnąć  – przed wypowiedzeniem tych słów przycisnęła włącznik z boku kierownicy.
- Przyhamuj, ale powoli, płynnie. Mamy na oku ten samochód, zaraz go… – usłyszeli w  głośniku polecenie.
Fryz nadzwyczaj spokojny patrzał przez szybę na jadący citroen prawie równolegle z ich samochodem. Nie zauważył jednak siedzących wewnątrz pasażerów. Pani Zenobia wyraźnie zwolniła, citroen  również. Trudno było dociec, o co chodzi tamtemu kierowcy. To nie była bezpieczna jazda. Pani Zenia nacisnęła klakson. Wtedy jadące za nimi BMW ruszyło do przodu z włączonym sygnałem dźwiękowym oraz migającym ostrzegawczo światłem. - Jedź naprzód, ostro – usłyszeli polecenie.
BMW zajechało  drogę citroenowi,  obydwa samochody zjechały na pas awaryjny. Jacyś  mężczyźni wyskoczyli z BMW z pistoletami gotowymi do strzału, otoczyli citroen.
- Zatrzymaj się na parkingu, jest niedaleko, poczekaj na nas – znowu usłyszeli polecenie w głośniku.
Rzeczywiście, parking był niedaleko, pojawił się jak na zawołanie. Fryz chciał wysiąść, ale drzwi były zablokowane.
- W takiej sytuacji się nie wysiada, lecz czeka na pomoc, na dyspozycje tego, kto wydaje polecenia – objaśniła pani Zenobia.
- Dziwne zdarzenia dzieją się na tej drodze. A gdybym poleciał samolotem, dawno byłbym w Metropolii.
- Samolot tamtego dnia nie odleciał – powiedziała.
- A to z jakiego powodu?
- Nie wiem – ucięła, ale minę miała, jakby chciała rzec, nie powiem. Fryz widząc wyraz jej twarzy skupiony i surowy, nie pytał, zapadł się w sobie. Zainteresowało go polecenie i wyjaśnienie incydentu na drodze, które usłyszał  z głośnika:
- Jedź, to zdurniałe wyrostki, chcieli was zatrzymać, by zdobyć autograf pisarza. Przymknęliśmy ich. –  Pani Zenia ruszyła, łagodnie włączając się w ruch pojazdów na autostradzie.
Fryz przez chwilę odczuwał dumę z faktu, że jego wielbiciele poważyli się na wykroczenie drogowe, by zdobyć autograf – taki jestem popularny? A może to mistyfikacja, zagrywka służb? Przymknął oczy, ziewnął.  Dziwił się, że ogarnęło go znużenie -  zdarzenia, których w drodze doświadczał, stały się już nudne, chociaż przed chwilą strach go obleciał. I coraz bardziej zaczynał wierzyć, że to celowe działania, ukartowane, bym się bez ustanku czuł zagrożony. Tylko po jaką cholerę ktoś na mnie nastaje? - pomyślał przytomnie. Przesadzał, przecież większość tych nieoczekiwanych spotkań była przyjemna. Jednakże samochód, który prawie ocierał się o auto pani Zeni, to było realne niebezpieczeństwo. A ta waląca się kamienica – gdyby chwilę dłużej tam się zabawiali, spotkałby ich los ten sam, co owych bezdomnych pijaczków, a piosenka o ostatniej niedzieli brzmiała jak memento… Albo ten „Wieczorny dzwon”, jakby ta melodia wciągała wszystkich, mnie też, w nicość… Przez całe życie miotał się między beznadziejnością, strachem a nadzieją, że w ostateczności los będzie łaskawy... Czasem rodził się w mim bunt, ale nie znał adresata tego buntu, przeciwko ludziom, tym rządzącym, to płaski bunt, powierzchowny, zły adresat, przyczyn bólu istnienia, bo ten jest najgorszy, gdzie szukać, kto go zsyła? Ileż to razy chciał przestać istnieć, zatrzeć po sobie wszelki ślad. To niewykonalne, zawsze jakaś cząstka istnienia, choćby drobina, choćby okruch w czyjeś pamięci pozostanie i się wlecze przez lata, czasem wieki.
- Znowu się zamyśliłeś, Fryzku, mój były kochanku?
- Ja twój? To było zaledwie kilka niewydarzonych wniknięć w twe wówczas jeszcze niewydarzone ciało, jakbym zerwał ledwie rozchylony pąk.
- Zgadza się, wydają mi się teraz tamte dni ubogie w doznania, o czym przekonałam się później, nie stać nas było, zwłaszcza mnie, na szaleństwa uczuć, chociaż starałam się, do nich trzeba dojrzeć, ale jednak we mnie pozostała tamta miłość miłą pieśnią, to nasze szukanie miejsc na intymność, a gdy znaleźliśmy nagły poryw przytuleń, przyspieszone oddechy, pęd krwi, jęki rozkoszy…
Fryz przestał słuchać wynurzeń pani Zenobii, gdyż raptem pamięć podsunęła mu jęki Lilli, wołanie błagalne, jeszcze, jeszcze!.. O, Boże, jak cudownie, Fryzku… Ten jej krzyk budził sąsiadów, gdy to się zdarzało w mieszkaniu po ciotce. Kiedyś zaczepiła Lilli sąsiadka, powiedziała: - Nie możecie robić tego ciszej, musisz się drzeć, jakby cię kto rżnął. Lilli chciała rzucić wyzywającym zdaniem: - A bo mnie rżnie i chwała mu za to. Nie wyrzekła jednak tych słów, przyspieszyła kroku, opuszczając wstydliwie głowę. Następnej nocy zachowywała się ciszej, zacisnęła zęby, by ten jęk rozkoszy zdusić w sobie, co zaniepokoiło Fryza. – Nie sprawiłem się dość dobrze, boś przycichła… Lilli wyjawiła mu powód – pretensje sąsiadki. Fryz sprawę podsumował, zazdrości nam, babina. A po latach westchnął, już nas nie stać na te  szaleństwa, co kiedyś, przeminęło. Miłość to też złudzenie, ale piękne.
Fryz ujrzał przydrożną tablicę z nazwą miejscowości, przeczytał Koluszki 20 km. Dopiero teraz spostrzegł, że nie jadą autostradą, lecz boczną drogą, ale świeżo wyremontowaną, nie ustępowała autostradzie. Nie zauważył, kiedy pani Zenobia zjechała z autostrady na tę drogę, Fryz ocenił na oko -  dawniej zwaną drogą krajową.
- Dokąd  jedziemy? – zapytał obojętnie. Właściwie było mu już wszystko jedno, dokąd jadą, byle zawieźli go na uroczystość wręczenia nagród. – Przed chwilą widziałem tablice z napisem Koluszki. To chyba nie ten kierunek.
- Ten, jak najbardziej ten. To stara tablica, zapomniano usunąć, zastąpić nową. Ta miejscowość od niedawna nosi miano Archigrodu.
- Nie? To przedziwne, fajne, o curvus! Prawda, coś o tym słyszałem, ale nie uwierzyłem, sądząc, że to fake news. – Umilkł. Pilnie patrząc na pobocza. Ożywił się po chwili: - Widzę inną tablicę: Archigród 15  km. Mamy więc już tylko piętnaście kilometrów do Metropolii? Niebywałe – zawołał, ale jego głos brzmiał dziwnie – nie wiadomo, czy się cieszył, oburzał, a może kpił. Patrzał jednak z uwagą na drogę, na której ruch się wzmógł, co wskazywało, że zbliżają się do miasta. Po obu stronach rozsiadły się eleganckie domy,  właściwie wille, wokół nich ogrody, drzewa ozdobne, przeważnie zgrabne iglaki, czasem z kwietnej rabaty wychylał brodę krasnal albo inny potworek, sugerujący żabę, jaszczurkę, również kota. Podobno niektóre potrafiły ruszać ogonem i miauczeć.
- Te domy zbudowane niedawno, przed rokiem albo dwoma – pani Zenobia widać domyśliła się, czym się zachwyca pisarz.
- Chyba wcześniej, przez rok albo i dwa lata drzewa nie zdążyłyby tak imponująco urosnąć – zauważył całkiem słusznie Jerski.
- Sadzono już wyrośnięte drzewa, kilkunastoletnie albo jeszcze starsze. Nawet krzewy też już kilkuletnie.
Fryz zdziwił się – stare drzewa można przesadzać, słyszał,  że absolutnie. Głośno zapytał:
- Czemu  to miasteczko zyskało status Metropolii? Jest niewielkie.
- Leży w samym środku kraju. To zadecydowało – usłyszał.
Różne są na ten temat teorie – pomyślał, ale nie podnosił tych wątpliwości. Zamilkł trochę obruszony, do samego końca jazdy nie odezwał się, jakby informacja o powodach ustanowienia siedziby władz krajowych w Koluszkach, wprawiła go w zakłopotanie, a wiadomość, że przesadzano już wieloletnie drzewa była dla niego przytłaczająca, a nawet obraźliwa.
Wkrótce pani Zenobia zatrzymała samochód przed wielkim budynkiem wielobocznym nakrytym sklepieniem kopulastym – kopułę zapewnie połączoną z podstawą  przy pomocy tramp, czyli wysklepek, stanowiących jej podporę. Tego oczywiście Fryz się domyślał, gdyż na architekturze znał się w sposób umiarkowany, by nie powiedzieć,  że był w tym względzie całkiem niekompetentny.
-  Ta budowla, to owo słynne Empireum? – odezwał się Jerski.
- To jest Empireum – potwierdziła pani Zenobia.
- Czyli według kosmologii starożytnej i średniowiecznej najwyższa część nieba, w której znajduje się siedziba bogów. A owo Empireum to miejsce pobytu Archikratora? I on jak… - urwał nagle, jakby się przestraszył, że nieomal wypowiedział bluźnierstwo. - Szkoda, że sputniki, sztuczne satelity, statki kosmiczne przeorując niebo, niczego nie znalazły, okazało się, że niebo jest puste. Jako dziecko lubiłem patrzeć na firmament, oczekując stamtąd znaku, słów pocieszenia. Podejrzewałem jednak, że tam jest pustka, a te opowieści o wspaniałych ogrodach, to kłamstwa, konfabulacje. Jaka szkoda, że te podejrzenia okazały się słuszne.
- Chodźmy, oczekują nas.
Pani Zenobia poszła przodem, Fryz za nią. A idąc z tyłu, znów miał okazję, by podziwiać jej pośladki poruszające się z tęsknym urokiem. Westchnął trywialnie, mogłem ją tam klepnąć, ciekawe, jakby zareagowała? A może Prezes zwany Archikratorem te czułości zarezerwował dla siebie? Ponoć uwielbia lubieżne klapsy. Być może, że ona nie ma do niego dostępu, jest tylko szeregowym funkcjonariuszem BIP albo do specjalnych poruczeń.
Weszli do obszernego westybulu – na wprost były szerokie kręte schody, prowadzące gdzieś w górę, one rzucały się w oczy, przyciągały elegancją rzeźbionych barier, w kolorze wytwornego brązu, takoż lśniły boazerie. Wnętrze westybulu, chociaż pałac zbudowany niedawno, udawało co najmniej dziewiętnasty wiek. Znajdowały się tam drzwi do toalet, szatni, był też kantorek portiera.  Pani Zenia zaglądnęła do pokoiku, ale nikogo nie było.
- Wstąpię tam – szepnął Fryz pokazując  drzwi toalety.
- Tylko się nie zgub. Niedawno też wyszedłeś sikać, a znalazłam cię po upływie doby. I ledwie trzymałeś się na nogach, musiałam ci zezwolić na dodatkowy sen.
- Spokojnie, tym razem nikt mnie nie wyciągnie. Ten pałac budzi moje zaufanie, uspokaja. Chociaż czuję, że mieszka w nim jakiś demiurg.
Gdy wrócił, z panią Zenobią rozmawiał jakiś pan w białym garniturze, przystrojonym brązowymi, dużymi guzikami, które kwalifikowały go na portiera.. Podszedł do pisarza, ukłonił się z dystansu na wyciagnięcie dwóch rąk, ale żaden nie podniósł dłoni do uścisku. Portier rzekł:
- Pan pisarz Fryz Jerski? Witam pana w imieniu gospodarza Empireum i życzę miłego pobytu. Posiłki będą podawane panu do saloniku. Zaraz pojawi się boy, zaprowadzi pana. Proszę się pożegnać z panią Zenobią, albowiem oczekują ją w BIP.
- Cóż, Fryzku, musimy się rozstać. Nie wiem czy dane nam będzie się spotkać. Szkoda, że byliśmy razem tak krótko, ale to twoja wina, boś dał się uprowadzić… A miałam zarezerwowany stolik w lokalu, tamta noc miała być nasza, aleś zwiał. Bywaj – pocałowała go w policzek, niechcąco ustami zawadzając o jego nos.
 Fryz podprowadził ją do progu westybulu, wyjrzał przez uchylone drzwi, wsiadła do beemki, tej samej, która ubezpieczała Fryza w ostatnim etapie jego podróży. I przy okazji spojrzał na połać nieba,  skonstatował, że jest ranek, ciekawe, która godzina, sięgnął do kieszeni, by wyciągnąć telefon i zerknąć na godzinę, ale telefonu nie miał. Pani Zenobia obiecała, że oddadzą, ale nie oddali. Zegarka nie miał, bo od czasu, kiedy w telefonie podawano godziny, nie zakładał na rękę, odzwyczaił się, teraz pomyślał, szkoda, że nie zabrałem.
Pojawił się boy, ale nie był to chłopiec, lecz młody mężczyzna, zapewne trzydziestolatek, o aparycji żigolaka, pewnie panie go lubią, gdy je obsługuje – westchnął Jerski smętnie i poszedł za boyem, bo ten się ukłonił i powiedział, proszę za mną. Fryz przypuszczał, że pójdą eleganckimi schodami w górę, był ciekaw, co jest na piętrze i wyżej, ale boy przez drzwi z westybulu prowadził go korytarzem bez okien i bez drzwi, oświetlały go dość smętnie kinkiety, potem korytarz się poszerzył, pojawił się szereg drzwi, boy otworzył kartą magnetyczną te na samym początku korytarza, zaprosił  Jerskiego do wnętrza, powiedział:
- Zaraz przyniosą panu  śniadanie. Czy ma pan jakieś szczególne życzenia, co do menu, czy polega pan na zestawie śniadaniowym zaproponowanym przez naszą kuchnię.
- Oczywiście, polegam. Nie trzeba się śpieszyć, nie jestem głodny.
- Okej, a gdyby pan chciał się napić, to w barku znajdzie pan wodę mineralna Krainianka i nasz standardowy alkohol, czyli cytrynówkę.
- Nie mam zwyczaju pić przed śniadaniem – Fryz mocno zaakcentował to zdanie, jakby chciał rzec, nie jestem pijakiem.
- Rozumiem – boy ukłonił się i wyszedł.
A Jerski rozejrzał się w pokoju. Najpierw uchylił drzwiczki barku rzeczywiście stało tam kilka butelek osławionej wody mineralnej Krainianka oraz smukła butelka z cytrynówką. Na innej półce leżały ciastka krakersy i petit ber.
- No ładnie – powiedział głośno Fryz.
I rozejrzał się wokół – pokój był nieduży, wyposażony w standardowe meble – łóżko na jedną osobę, wokół stolika trzy krzesła, szafa ubraniowa, ów wspomniany barek i fotel z wysokim oparciem, który stał naprzeciwko wiszącego na ścianie telewizora. Na stoliku leżały czasopisma – tygodnik o nazwie Echo Dolin i Wzgórz oraz  dziennik Kurier z Nizin. Oczywiście Jerski znał te pisma, one docierały do jego miejscowości, jednakże nigdy nie brał ich do ręki. Nie ciekawiły go. Czasem Lilli je przeglądała i jeśli znalazła jakąś informację godną uwagi, to mu ją zreferowała.
Spojrzał na drzwi prowadzące na zewnątrz. Za nimi był niewielki taras, stał leżak. Zaciekawiło go, czy drzwi te można otworzyć i wyjść na taras. Spróbował – udało mu się je otworzyć, wyszedł na niewielką płytę - nie znalazł trafniejszego określenia - wyłożoną płytkami ceramicznymi, położoną kilkadziesiąt centymetrów ponad grunt, na skraju którego znajdowała się niska barierka z powyginanych metalowych prętów. Dalej był trawnik, rabatki kwiatowe, ścieżki między nimi, kilka młodych drzewek jabłoni i śliw. Można było tam zejść, pokonując jeden schodek. Plac, który najwyraźniej był zalążkiem  skweru, okalał żywopłot z iglaków. Za nim huczała ulica jadącymi samochodami, stąd niewidocznymi. Jerskiego zaintrygował rower stojący na tarasie, oparty o ścianę prowokował, a właściwie kusił i Fryz dostał ochoty, by wsiąść nań, pojechać. I uświadomił sobie, że dawno nie jeździł rowerem, czy jeszcze potrafię, zastanowił się, potem spróbuję – postanowił.
Usiadł w fotelu naprzeciwko telewizora, chciał włączyć, ale nie mógł się zdecydować, który wybrać kanał. Potem się dowie, że dostępny był tylko jeden, nadzorowany przez BIP, którego Fryz nigdy nie włączał, gdyż emitowano przezeń ordynarną propagandę.
Sięgnął po gazetę – na pierwszej stronie spostrzegł  notatkę – trudno było jej nie zobaczyć - wydrukowana wielkimi literami:  Dzisiaj spodziewany jest przyjazd do naszego miasta znanego pisarza Fryza Jerskiego, który ma odebrać doroczną nagrodę literacką za powieść „Śmiech Chryzypa”. Najprawdopodobniej wręczy ją i pogratuluje jej przyznania sam Archikrator.
Fryz odłożył gazetę, był zadowolony z faktu, że piszą o nim w metropolitalnej gazecie. Do tej pory, jeśli ukazywały się o nim artykuły, to tylko w prowincjonalnym piśmie.
Pomyślał, że powinien zadzwonić do Lilli, powiadomić ją, że wreszcie dojechał. Nie miał jednak telefonu, w pokoju, który mu przydzielono, też  nie było aparatu. Pierwsze co zrobię po wyjściu do miasta, to kupię telefon. Zresztą upomnę się o swój, miał w nim wiele zapisanych numerów telefonów do przyjaciół, znajomych, do instytucji. Zenia obiecała mu zwrot, zapomniał jej to przypomnieć. Nie wolno mu korzystać z telefonów? Dziwne zwyczaje.
Te rozmyślania i niepokoje przerwała mu kelnerka, która na wózku przywiozła śniadanie. Było obfite, ale nie wyszukane, raczej banalne – jajko sadzpne, szynka parmeńska, do tego sałatka z pomidorów, ogórków świeżych, szczypiorek i rzodkiewki, kajzerki, masło, herbata. I oczywiście nieodzowna sałatka warzywna. Kelnerka była szczupłą młodą kobietą, Fryz pomyślał, że tak mogła wyglądać pani Narcyza Kwik, gdy usługiwała co zacniejszym gościom Archikratora albo jemu samemu. Poczuł do niej jakimś dziwnym trafem sympatię, można rzec, że zatęsknił, chętnie by słuchał dalej jej opowieści.
Pojawił się boy, zapytał: - Czy wszystko w porządku? Ze śniadaniem?
- Jest okej, tylko nie mam telefonu. Smartfon mi zarekwirowali faceci w różowych krawatach, nie oddano mi, chociaż pani Zenobia obiecała. Chcę zadzwonić do żony, minęło tyle czasu, straciłem rachubę, ile upłynęło dni i nocy od mego wyjazdu z domu. Lilli pewnie umiera z niepokoju, nie mając ode mnie wiadomości.
- Zaraz to załatwię – powiedział boy. – Niech pan spokojnie zje śniadanie, a gdy pan skończy, przyniosę telefon.
I wyszedł. Fryz jadł powoli, nie śpieszył się, obmyślał, jak wyjaśni Lilli, że nie dzwonił, przecież próbował, ona nie odbierała. I jak opowiedzieć Lilli o tym, co go spotkało w drodze, że leżał w łóżku z piękną panią Kwik i nic między nimi nie zaszło… Ech, żeby to się już skończyło, usiadłbym z Lilli przy oknie, by  patrzeć na pobliskie  krzewy, słuchać jak szeleszczą, ptak w nich przysiądzie, zaświergoli…
Gdy skończył śniadanie, zjawił się boy z telefonem stacjonarnym. Ustawił go na konsoli, na której Fryz postawił swój neseser, lekko go przesunął, by zrobić miejsce dla aparatu, wtyczkę przewodu wcisnął do gniazdka.
- Można dzwonić – rzekł.
- Dziękuję – powiedział Fryz. – Czy pani Zenobia gdzieś tutaj przebywa? Pan ją widuje?
- Zdarza się, że się spotykamy. Czy coś przekazać, jeśli ją ujrzę?
- Tak, proszę.  Żeby, jeśli pozwoli jej czas, odwiedziła mnie. Mam jej wiele do powiedzenia.
- To niezgodne z procedurą – kontakty prywatne niższych urzędników z gośćmi w Empireum są niedopuszczalne.
- O, nie wiedziałem. To przykre.
Boy ukłonił się, wyszedł. Fryz do konsoli, na której boy ustawił telefon, przysunął fotel, usiadł na nim wygodnie, przygotowując się do długiej rozmowy, wybrał numer telefonu Lili. Ta zgłosiła się natychmiast, ale jej głos był jakiś inny, brzmiał obco, Fryz upewnił się, pytając:
- To ty, Lilli? Jakiś dziwny twój głos.
- Och, Fryz! Poznaję, czemu dopiero teraz dzwonisz? I dlaczego nie ze swego telefonu? Gdzie ty jesteś? Po twoim wyjeździe zadzwonił do mnie Jur i powiedział, że nie on cię odwiózł na lotnisko, lecz przysłany specjalny kierowca i pojechaliście w kierunku autostrady, jakbyś zrezygnował z lotu, zdecydowałeś się pojechać samochodem. Dzwoniłam do ciebie, ale się nie zgłaszałeś, codziennie dzwoniłam, ba, kilka razy dziennie i zawsze to samo, twój telefon milczał jak zaklęty, co ci się  przydarzyło, Fryzku? Ty nie wiesz, co ja przeżyłam, jaki niepokój, strach, żal, rozpacz, byłam pewna, że już cię nie zobaczę, nie usłyszę, a ty dzisiaj dzwonisz, jakby nigdy nic…W co ty się zaplątałeś, powiedz miły?
- Powiem, Lilli, przecież powiem, tylko daj mi dojść do słowa. Mówisz jak w transie… Czy tobie też się coś przydarzyło?  Telefonowałem do ciebie, nie odbierałaś, rozładowała ci się bateria telefonu i nie wiedziałaś jak naładować? To nonsens, radziłaś sobie z tym doskonale. Więc dlaczego? Jestem  nareszcie na miejscu, dotarłem do tej ich, no przecież naszej stolicy, no nie… Oni nie używają słowa stolica, lecz Metropolia, tak, mówią wielką literą, wydaje mi się, nie!, jestem przekonany, że mówią wielką. A ty wiesz, jakie miasto pełni funkcję Metropolii? Nie słyszałaś? Sądziłem, że wiozą mnie do dawnej stolicy kraju, a oni przywieźli mnie do Koluszek. Tak, nie dziw się, do Koluszek. Ale nie nazywają tego miasta Koluszkami, lecz Archigrodem. Fajnie, prawda? Jednak dziwacznie. Oni chcą urządzić wszystko od nowa,  po swojemu. Dokładnie wszystko, nasze życie też… I jakoś nas przekształcić na swoją modłę, umeblować nam głowy. Lilli, dojechałem wreszcie do celu, jak ten Odys, on wędrował dziesięć lat, a ja tylko… Och, straciłem rachubę czasu, jak długo błąkałem się w przestrzeni i czasie. I żadne cudowne zdarzenia mnie nie spotkały, lecz zwyczajne, banalne przypadki, również śmieszne albo głupawe, ale i tak mi się wydaje, że to bardziej sen niż realność… Albo coś zatruło moją wyobraźnię i po niej błądzę…
- Fryzku, nie wspominaj Odysa, nie bądź megalomanem, Odys powracał do domu, do swej kochanej Penelopy, ty odjechałeś od swej Lilli, uciekasz ode mnie, oddalasz się od domu, tak jak mówisz - w czasie i w przestrzeni…
 - Nie uciekam, co ty, Lilli, ja miałbym uciec od ciebie, a w życiu! Wyjechałem po nagrodę, nie pamiętasz?
- Pamiętam, ale nie wierzę, że ją dostaniesz. Fryzku, wracaj. Zrezygnuj z tej nagrody i wracaj. Ona jest nam niepotrzebna, wprowadzi tylko zamęt w naszą codzienność. Wracaj kochany, uciekaj stamtąd czym prędzej, usycham z tęsknoty, chcę znów…                                
Raptem w telefonie coś zabrzęczało, a raczej zaskrzeczało i połączenie zostało przerwane. Jerski usiłował wybrać ponownie numer Lilli, ale mu się nie udało. Zmartwił się, chciał jej zrelacjonować to, co go w drodze spotkało, zdarzenia przecież fajne chociaż dziwne, nawet groźne. I ta wędrówka w czasie, to wspominanie zdarzeń przeszłych i tych, które się dopiero wydarzą, dwukrotnie stał już przed plutonem egzekucyjnym, ale komenda do oddania strzałów nigdy nie padła, dlatego Jerski nadal żył. Fakt, to się ma dopiero zdarzyć…
Przyszedł boy, przeprosił, że przeszkadza, zapytał:
- Skończył pan rozmowę? Zabiorę telefon.
- Nie skończyłem, przerwano połączenie i nie mogłem wywołać abonenta po raz drugi. Proszę zostawić telefon, może uda mi się połączyć później.
- Niestety, nie mogę. Na pozostawienie aparatu nie pozwala mi procedura. Przerwano rozmowę, bo wyczerpał się limit.
- Rozmowy są limitowane? To jakiś absurd. Powinien mnie pan uprzedzić, ile minut mogę rozmawiać.
- Nie chodzi o minuty, o czas. Limitowana jest ilość słów. Telefon jest połączony z komputerem, który liczy słowa. I jeśli wyczerpie się limit słów, telefon zostaje wyłączony. Pańska żona jest widać gadatliwa, pan też. Trzeba się streszczać, a wy tak o wszystkim.
- To niesłychane, o czym pan mówi, że są jakieś limity na ilość słów? I mnie się je narzuca, honorowemu gościowi? Proszę zostawić telefon.
- Niestety, nie ma pan dekretu, więc nie mogę.
- Znowu  jakiś dekret, a któż go wydaje?
- W pana przypadku sam Kanclerz.
- Kanclerz, a to dobre. Gdzie go znajdę, prowadź pan.
- W swoim czasie pana przyjmie. Wskażę panu jego gabinet. Dzisiaj ma pan wolne, czas na zaaklimatyzowanie się w pałacu. Może pan wyjść na taras, posiedzieć w słońcu, pospacerować na skwerze, a nawet wyjść do miasta, przekonać się, z jakim rozmachem rozwija się to niewielkie miasto, gdy stało się Metropolią. Ma szczęście, bo usytuowane w środku kraju. Natomiast wewnątrz Empireum nie radzę chodzić, chociaż do barku z przekąskami może pan zajść, obok barku jest sala wystaw, w niej może pan obejrzeć nasze osiągnięcia. Nie będąc dekretem zaliczony do lokatorów pałacu, można się narazić na nieprzyjemności, oddalając się od swego apartamentu.
Boy ukłonił się i zabrawszy telefon, wyszedł. Jerski usiadł w fotelu, nie czuł się najlepiej. Potem zdecydował, wypiję kieliszek cytrynówki, może poprawię sobie nastrój, ujrzę swoją sytuację nie w tak czarnych kolorach. Chyba nie mają wobec mnie złych zamiarów, bo z jakiego powodu? Nalał sobie cytrynówki do szklaneczki, ale zanim się zdecydował na haust, wypił odrobinę, skrzywił się, obrzydliwość, stwierdził i odstawił szklaneczkę, a potem jej zawartość wylał do muszli klozetowej. Postanowił wyjść na zewnątrz, szedł ścieżką gruntową w kierunku żywopłotu, gęsto posadzonego żywotnika, ciekaw, czy jest jakieś przejście na ulicę, która huczała warkotem pojazdów. Poruszał się wzdłuż żywopłotu i natknął się na przerwę w krzewach, a w niej ujrzał metalową furtkę. Zrozumiał, że po drugiej stronie krzewów znajduje się płot z metalowych prętów wysoki na dwa metry. Zaciekawiło go, czy furtka jest zamknięta zamkiem, czy można ją otworzyć. Z bliska dojrzał, że blokuje ją zatrzask sterowany zdalnie. Gdy się bardziej zbliżył, chcąc złapać za klamkę, usłyszał cichy trzask – zamek się odblokował, chwycił klamkę, pociągnął do siebie,  otworzył furtkę, wyszedł na zewnątrz, zatrzymał się na chodniku – przed sobą miał ruchliwą ulicę, dwoma pasami jechały samochody w jedną i w drugą stronę, głownie osobowe, pojawiały się też autobusy komunikacji miejskiej.
                                                       
Jerzy Żelazny

 

Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)