„Śmiech Chryzypa” (odcinek dziewiąty)

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: czwartek, 10 grudzień 2020

Jerzy Żelazny
     
 PODCZAS PIECZENIA KIEŁBASEK

Gdy wrócili do willi, Narcyza Kwik zaproponowała:
- Słuchajcie, jedźmy do Bartosza Królaka na kiełbaski. Rozpali nam ognisko, będziemy piec, wspominać, śpiewać. Siedzenie w willi nudne.
- Kto poprowadzi samochód, wszyscy jesteśmy po kielichu - zatroskał się Igor Plum. - Jedynie nasz gość mógłby…
- Ja też wypiłem. Fakt, niewiele, ale od dawna nie siadam za kierownicą. To moje postanowienie – żadnego kierowania samochodami, jeden raz udało mi się wyjść cało z kraksy, wystarczy.
- Zatęskniłaś za tym zbiedniałym paniskiem? – dziwił się Alfred Nos. – To świr. Czy z nim jeszcze można pogadać? Wykorzysta nas, żeby śpiewać patriotyczne piosenki. Te, które zaczynają się od wykrzyknika, hej! – i zaśpiewał, naśladując głos rzeczonego Bartosza: Hej, szewcy wraz! nad nami szydło, dratew, a przeciw nam podarty stoi but…
- Przestań, kurw… - pani Narcyza zawołała wzburzona; jednak powstrzymała się i nie do końca wypowiedziała to słowo, którym czasem lubiła trzepnąć bez namysłu, nad czym bolała, ale zwykle było już za późno. – Nie jest  bardziej zbzikowany niż każdy, kurw…
- Spokojnie Narcysiu. Domyślam się, po co chcesz tam jechać. Żeby opowiedział o doniesieniu o twojej zabawie z moim fifakiem… Co stało się początkiem moich cierpień, piekła…
- Naszych, Fredek, naszych! On zagai opowieść, a  ty ją pociągniesz, a ja się wtrącę od czasu do czasu. Siądziemy przy ognisku, będziemy piec kiełbaski, popijać cytrynówkę i wszystko sobie opowiemy, niech nasz gość, pisarz przecież, pozna nasze udręki. Liczę, że będzie nam nieco lżej.

- Który to już raz chcesz je przywoływać, wzniecać, rozszarpywać? I co, jest ci lżej? – Alfred Nos nie był przekonany o potrzebie powracania do dawnych zdarzeń i uzasadnił, dlaczego tego nie chce: - Bo to zrobiło się już nudne. Przecież gadaliśmy o tym wiele razy. I znowu chcesz?
- Trzeba, ludzie tak szybko zapominają, Fred, rany się zabliźniają, a nie powinny, należy je rozdrapywać, bo trzeba, żeby krwawiły. Bo gdy patrzę na ciebie, to ból powraca… Pojedziemy mikrobusem, stoi w garażu, poprowadzi Gutek Nieczuj. Bo się ino wyleguje. –  Ostatnie zdanie zostało powiedziane głosem szefowej nawykłej do wydawania poleceń. Fryz Jerski zaniepokoił się – czy ona, ta Narcyza Kwik, cud kobieta, chociaż już mocno przechodzona, ale dla mnie jeszcze świeża, bom stetryczał nieco, więc ona dla mnie w sam raz - czyżby ta pięknisia  też była uwikłana w tę jakąś sieć dziwną, tajemną, która – takie miał wrażenie – coraz szczelniej go oplątuje w drodze po nagrodę? A Igor Plum, on również? Utrzymuje z nią, z tą madam, a która w pałacu Prezesa kim była? Igor utrzymuje z nią konszachty jedynie miłosne?
 Miał pisarz przeczucie, że to dopiero początek dziwnych zdarzeń, które się wokół niego dzieją – te dziki na drodze, sikanie Nygla na poboczu i zaraz w sieci ta zdrożność wzbudziła ciekawość internautów, nieomal ich entuzjazm?, opóźnianie uroczystości wręczenia nagrody, spotkanie z Plumem, wycieczka do willi Narcyzy… Stał się  bezwolnym dupkiem, którym kręci jakieś dziwaczne towarzycho?
Wsiedli do mikrobusu, zbudzony Gutek Nieczuj, który leżąc na hamaku rozwieszonym między drzewami w sadzie i beztrosko sobie pochrapywał, gdy poleciła mu jechać Narcyza, poderwał się z nieudawanym entuzjazmem, usiadł za kierownicą mikrobusu, czekał  z uśmiechem oczywiście, aż wszyscy zajmą miejsca. Fruzia w koszyku  upchnęła pojemnik z sałatką warzywną i kiełbaskami do pieczenia, kilka butelek wody mineralnej, keczup, skibki chleba; cytrynówką opiekowała się pani Narcyza, gdyż nie ufała w tym względzie Fruzi ani mężczyznom, z wyjątkiem Fryza, ale jego, jako gościa poniekąd honorowego, nie wypadało obciążać noszeniem butelek z alkoholem.
Bartosz Królak siedział przy ognisku, które rozpalił po otrzymaniu esemesa od Narcyzy, że jadą piec kiełbaski. – Przygotuj, co trzeba – napisała pani Kwik.

Ognisko płonęło na środku niegdyś placu manewrowego samochodów ciężarowych, autobusów i innych pojazdów, a teren ten od kilku lat zarastał drzewami samosiejkami oraz chwastami. Kiedyś tętnił życiem, przejeżdżało po nim wiele pojazdów, tu parkowały w garażach, pod wiatami albo gołym niebem,  stąd wyruszały w trasy. Miał niegdyś Bartosz Królak firmę transportową o nazwie „Bartex”, znaną w okolicy. Wszystko się rozpadło, został po niej położony na skraju miasta plac zarastający bezwstydnie i w szybkim tempie krzewami, trzemielina się rozgościła, wyrosły po bokach topole i osiki, rozplenił się zaborczo i bezczelnie oset. Miałby co jeść osioł Chryzypa, to ulubiony przysmak osłów, pomyślał i uśmiechnął się Jerski, gdy zawadził nogawką spodni o koszyczek kwiatowy Carduus mutans. Z dawnych zabudowań firmy pozostał niewielki domek, w którym mieściła się  portiernia, teraz pomieszkiwał w nim samotnie Bartosz. Pośrodku dawnego placu była wolna przestrzeń od krzewów i drzew, porosła jedynie trawą, i tam urządził miejsce na ognisko. Miało wzięcie - przyjeżdżali tacy, co zamiast rozpalić grilla, woleli za drobną opłatą zabawiać się przy ognisku, ciesząc się, że ucztują na gruzach dawnej świetnie funkcjonującej  firmy, a jej właściciel, Bartosz  Królak, niegdyś panisko ważne, dumne i harde, z lasu przynosił uschłe gałęzie, które płonęły wesoło, przygotowywał kijki do nadziewania kiełbasek i trzymania ich nad żarem, dbał o porządek, sprzątał butelki po piwie i cytrynówce, niedojedzone skibki chleba, resztki małosolnych ogórków… Nad ogniem  pieczono kiełbaski, najchętniej śląskie, w żarze ziemniaki, pito i śpiewano, Bartosz intonował pieśni zaczynające się od wykrzyknika: hej! Władze porządkowe nie miały nic przeciwko, to miejsce uznano za godne do zabawy w starym stylu. Obowiązkiem właściciela było dopilnowanie, by pito cytrynówkę, inne napitki, zwłaszcza zagraniczne, były niedopuszczalne. Ci w różowych krawatach, obserwując towarzycho z daleka przez lornetki, nie przyczepiali się do bawiących się gości o to, że piją na otwartej przestrzeni, teren był przysłonięty krzewami, można tam było zajrzeć przez dyskretne prześwity, więc nie kłuł w oczy, nie deprawował zwykłych mieszkańców okolicy. Istotniejsze jednak było to, że Narcyza Kwik często przywoziła swoich gości, więc ci w różowych krawatach woleli tam nie zaglądać, lecz omijać plac z daleka.
 Usiedli wokół ogniska na pniakach, kłodach, Alfred Nos spoczął na specjalnie dla niego ustawionym sfatygowanym fotelu, który niegdyś stał w towarzystwie bliźniaczego fotela i stolika w biurze firmy transportowej „Bartex”.
- Tu, na tym dziedzińcu, który zarasta karłowatymi krzewami i łopianami, a rosną szybko,  rozpychając się po chamsku, bawiłam się z córką Bartka…  Gdzież ona teraz, gdzieś w świecie się tuła, tak mi żal, że jej nie ma… Wszystko poszło wniwecz – mówiła pani Kwik, pilnując, żeby w jej oczach nie pojawiły się łzy, na nie było za wcześnie, a z ust nie zniknął uśmiech.
Łże, udaje, pomyślał Fryz, ale chyba bezpodstawnie, bo głos jej brzmiał raczej szczerze, a łzy, które czekały rzetelnie tuż pod powiekami, zostały powstrzymane z nie lada wysiłkiem i czujnością.
-  Rozklejam się, gdy myślę o katastrofie, która dotknęła naszego Bartosza. Jak to się stało, przypomnij – zakończyła prośbą, żeby opowiedział o swym nieszczęściu po raz kolejny; nie potrafiłby zliczyć, ile razy opowiadał, a lubił się rozwodzić o ponurych dniach, a  pani Kwik i inni słuchali chętnie, zawsze zatroskani nieszczęściem Bartka.
- Z rana załatwiałem sprawy w mieście – zaczął Bartosz Królak. -  Wracam do biura, a żona  Zofia, która w firmie zajmowała się finansami, półleżąc w fotelu, o tym, w którym teraz siedzi Fredek Nos, i stęka, ledwie wyjęczała skargę, nie wiem, co mi jest, ale nie mogę się ruszyć, zawieź mnie do domu, proszę. Oczywiście, kochanie. Jeszcze z jednym pracownikiem, dyspozytorem, przenieśliśmy ją do samochodu, zawiozłem, mieliśmy piękny dom w samym śródmieściu, sąsiad pomógł przenieść ją do sypialni, sprowadziłem lekarza, a ten badał długo i kręcił głową, wreszcie powiada, nie wiem, co to za choroba, oby nie zakaźna, wziął ją do szpitala, na wszelki wypadek umieścili w izolatce. Miał nosa doktor Srebrny, sam się zaraził, ale udało mu się zwalczyć chorobę. Wracam do firmy i dowiaduję się, że dwóch kierowców nie zgłosiło się do pracy, bo chorzy, a inny zasłabł w trasie, pogotowie zabrało go do szpitala,  też położono go w izolatce. A nazajutrz ja się znalazłem w szpitalu, ledwie zdążyłem poprosić moją  siostrę, by się zaopiekowała małą, chociaż już małą nie była, lecz podfruwajką i w pretensjach. Choroba złapała mnie mocno, tydzień leżałem nieprzytomny, w tym czasie zmarła moja żona, nie mogłem wziąć udziału w pogrzebie. Leżałem w szpitalu, a firma padała, wszyscy pracownicy złożeni chorobą, miałem zaciągnięty kredyt, bo wymieniłem tabor, przestałem spłacać, bo firma stała, nie zarabiałem, zlicytowali wszystko, dom w śródmieściu też. I teraz na gruzach tej firmy koczuję. Ten plac, znaczy działka jest coś warta, ale nie mam kupca, reflektanci, gdy   słyszą moją historię, rezygnują z kupna, uciekają w popłochu. Postanowiłem, nie sprzedam, wolę tu zdechnąć…- przerwał na chwilę, a potem spuentował: - To wszystko przez zarazę, ja pierwszy, no i moja żona,  padliśmy… I kto ją tu przywlókł, jaki demon…
- Demon? – Jerski uśmiechnął się. Przecież rozpisywano się, że to polityk przywlókł skądś... Podobno zaraza miała uderzyć w starych, mieli wymrzeć, by po ich śmierci, gdy epidemia przeminie, budować nową odmłodzoną społeczność…
Zamilkł, gdyż pani Kwik, która w międzyczasie upiekła nadziane na patyk dwie kiełbaski, jedną podała pisarzowi, a Fruzi poleciła, by kapnęła na kiełbaski keczupem.
- Drogi Fryzku, pasmo nieszczęść, jakie nas dotknęło, zaczęło się długo przed zarazą. Ja to sprawiłam.
- Ty Narcysiu? Przecież robiłaś karierę. Opowiadałaś…
- To później, gdy jako tako dorosłam. Jako dziecko byłam paskudna, okrutna, siedziało we mnie perfidne zło. I śnił mi się król  olch… On go malował – pokazała Alfreda. – I go unieszczęśliwiłam, zrobiłam kaleką.
Fred raptem zaczął szlochać z cicha, dyskretnie. I powiedział:
- Na litość boską, zamilknij, to przecież ja sam się w to wpakowałem, w to cierpienie, w kalectwo. Tak, wymyśliłem króla olch, ty uwierzyłaś.
Jerski słuchając opowieści o zdarzeniach  sprzed zarazy, zapamiętał to mniej więcej tak, jak usiłował spisać, ale nigdy nie ukończył, bał się, że wyjdzie mu pedofilska pornografia, ale raczej nie zdążył, gdyż przyszłe przypadki wykluczyły jego literacką aktywność. I nikt nie czekał na łzawe opowieści, inne trwały trendy.
 Narcyza była kilkulatką , gdy doznała z nagła wtajemniczenia w sprawy dorosłych. Nocą  blask księżyca wpadając przez okno, wyłuskiwał dziwne kształty - wałęsały się cienie mebli, tworząc pokraczne istoty, usłyszała szept króla olch, zapraszał ją do tajemniczej groty, oparcie fotela przekształciło się w wejście prowadzące w przepaść, a może zbudził ją powiew, który uchylone okno rozwarł na całą szerokość, wydął firankę, która szarością usiłowała dziewczynkę oplątać i unieść w nocną czeluść… Zsunęła się z tapczanu i z okrzykiem - mamo! przebiegła przez przedpokój, uchyliła drzwi sypialni rodziców. Zatrzymał ją niezwykły widok - w świetle palącej się lampy stojącej na nocnym stoliku ujrzała swą matkę bawiącą się siusiakiem jej taty. Od pewnego czasu ciekawił ją wygląd fifka chłopców, ale bardziej dorosłych mężczyzn. Nikt nie chciał jej pokazać – chłopak  w jej wieku od sąsiadów na namowę podczas zabawy na huśtawce, by jej pokazał, powiedział, że to grzech się obnażać. To jeszcze bardziej podnieciło ciekawość małej, a król olch sennie kusił, szeptał, przyjrzyj się, poznasz tajemnicę wielkiej urody, słodką tajemnicę. Usiłowała podejrzeć swego tatę, ale starannie zamykał drzwi, biorąc prysznic, a gdy sikał do muszli, mocz pluskał niczym woda w rynnie podczas ulewy.
Zatrzymała się, znieruchomiała, zobaczywszy jak matka obejmuje dłonią tę męską tajemnicę, a on stawał się grubszy, wydłużał się, Narcysię to niepomiernie zdumiało, że tak szybko urósł w dłoniach matki, a dalsza jej zabawa wznieciła w ciele małolaty drżenie,  wstyd i strach. Matka raptem usiadła na biodrach ojca okrakiem i zaczęła podskakiwać, jęcząc i chichocząc coraz głośniej, po chwili padła na jego tors jakby bez sił, pomrukując chwilę, a tata głaskał jej tyłek.
Uciekła do swego pokoju, schowała pod  kołdrą, drżała, zbierało się jej na płacz. Potem zjawił się król olch, głaskał jej włosy, przytulał łaknące pieszczot ciało, szepnął, zaśnij, więc zasnęła posłusznie.
Tego lata pokój na górze  domu Kwików wynajął Alfred Nos, malarz i pijak. Całe dnie spędzał nad jeziorem, którego nurty lśniły uwodzicielsko w letnim słońcu, jego brzeg przytulał się nieomal do płotu domostwa. Wchodził malarz w głąb lasu, który okala jezioro, a dom nad jeziorem nie był dziwaczną willą jak później, lecz zagrodą rybacką, gdyż dziadek Narcysi był rybakiem, a syna wykształcił na ważnego urzędnika, który ożenił się z miejscową  nauczycielką.
Ów malarz  o  ksywce Nos, gdy w południe powracał ze  sztalugami z lasu, zaczynał koncert acapella, nucąc piosenkę  lubianą niegdyś przez brać trunkową, zaczynającą się słowami Wojenko, wojenko cóżeś ty za pani… Podkładał pod tę melodię inne słowa, wymyślając je na poczekaniu na okoliczność zdarzeń, które go dotknęły tego dnia lub zawierał w nich refleksję natury ogólnej, filozofując z lekka, kapryśnie albo z chichotem, na przykład Butelko, butelko, co za moc tkwi w tobie… Śpiewał w towarzystwie musztardówki, w której lśniła czysta wódeczka, zakąszał czarnym salcesonem albo kaszanką, czasem przyrządzał sobie zupę z proszku. Śpiewał dopóty, dopóki w butelce nie pojawiło się wredne dno. Wtedy schodził do sadu, a lato było piękne tego roku, w luźnych spodenkach, kładł się na leżaku, zasypiał bezmyślnie albo zaciekle. Narcysia przyczajona między krzewami porzeczek, obserwując, co się dzieje w spodenkach malarza, zaciskała kolana i piąstki. Bo pod szarym materiałem dynamówek nie było spokojnie, lecz coś się poruszało, jakby skryło się tam zwierzątko kapryśne, wznosząc się i napinając materiał gatek, znów się skuliło, zapewne układając się do wygodnej drzemki. Wiedziała już, że to ten męski siusiak, taki niesforny, ale ciekawiło ją, dlaczego nie odpoczywa tam spokojnie, tylko wierzga, jakby chciał wyjrzeć, zerknąć na nią, zawołać, jestem, czekam.. Kusiło ją, by odsunąć spodenki, popatrzeć, dotknąć, nawet wziąć w dłoń, może zacznie rosnąć, jak  taty, gdy mamusia figlowała…
- Po co ja wtedy pojechałem… - powiedział płaczliwie Bartosz Królak, dokładając do ognia patyków uzbieranych w lesie, bo płomień   przygasał. – Chciałem Alfredowi pokazać zdjęcia saren, które udało mi się zrobić, gdy przeskakiwały przez drogę… I na nieszczęście wziąłem z sobą aparat fotograficzny Canon z teleobiektywem. To prawda, rzadko się z nim rozstawałem, bo zawsze można coś ciekawego spotkać i pstryknąć migawką…
Tamtego popołudnia, gdy Nos zasnął, odważyła się… Ostrożnie zbliżyła się do śpiącego mężczyzny, z ciekawością wsunęła dłoń pod jego gatki, natknęła się na toto - było miękkie, niewielkie, śpiące. Objęła ścisnęła ostrożnie, nie za mocno, jakby się bała, że zrobi mu krzywdę, uszkodzi. Nos sapnął, westchnął, poruszył biodrami, a to w gatkach zaczęło rosnąć, twardnieć. Narcysia przestraszyła się, chciała uciekać, bo się jej zdawało, że zbudziła jakieś żyjątko, które może się zmienić w bestię. W istocie zbudziła potężne demony, nic o tym nie wiedząc. Chciała uciekać, ale przypomniała sobie, jak jej mama zabawiała się zwierzątkiem taty, jak go pieściła, szeptała coś z podziwem. Nos spał upojony żytniówką, ale się wiercił. Śnił? Teraz siusiak wydał się jej piękny, stercząc wykwintnie, zabawnie przechylił się na bok. Miała ochotę przytknąć doń usta, ale nie dosięgła, zrobiła więc to co jej mama – wskoczyła na leżak, usiadła na biodrach. I na zwierzątku – był gorący, prężył się, łaskotał i tulił.
Mężczyzna przebudził się zdezorientowany, chwilę jego świadomość wracała w realność. Szepnął wystraszony, lecz z błogą intonacją i takiż uśmiech rozjaśnił mu twarz. Objął ją, przyciągnął do swego torsu, jej dziecięca twarzyczka znalazła się przy jego ustach. Naga pupa dziewczynki błysnęła w słońcu… - Narcysiu, tak nie wolno, uciekaj – jęknął. - Gdyby ktoś zobaczył, to by…
-  Ja niestety widziałem… Mała uciekła, schowała się w domu. Potem jej matka znalazła majtki między krzewami porzeczek. Były mokre. Przyznała się, że patrząc na przyrodzenie malarza, posikała się, więc je zdjęła.  Błagał mnie, żebym zachował dla siebie to, co widziałem. To nic takiego, mówił, to ta mała, nie wiem, co jej strzeliło do głowy… Ale ja nie, najpierw powiedziałem jej rodzicom, potem na policji, przed prokuratorem, w sądzie, przekazałem też zdjęcia zrobione z teleobiektywem. Chciał mi zapłacić za milczenie. Wściekłem się.  że chce mnie przekupić. Wiedziałem, że jest biedny, że rzadko udaje mu się sprzedać obraz, bo były dziwaczne, straszne, porządny człowiek czegoś takiego nie zawiesi na ścianie. A ja już wtedy należałem do majętnych, to nieprzyzwoitość brać pieniądze od biednego artysty... Ale szlag mnie trafił, że on z tą małą, miałem córeczkę w  wieku Narcysi…
-  Moja wina większa. Dzieciakiem byłam, gówniarą, a jaka sprytna, bezczelna i zła. Zmyśliłam,  opowiadając, że on mnie namówił, skusił, miało mi być fajnie, gdy na nim usiądę i pobawię się jego zwierzakiem, mówiłam jeszcze, że obiecywał - weźmie mnie do łódki i popłyniemy na wyspę, zobaczę króla olch. Wierzyłam, że ten król tam istnieje, dziadek mi o nim opowiadał, że go spotykał, czasem przychodził, gdy dziadek rozpalił ogień, chciał się ogrzać, bo mu zimno między olchami… Fred pokazał mi obraz tego króla, namalował, taki dziadziuś wyrastał z pnia olchy, mówił, gdy  będę go często oglądać, to ten król, bo on jest dobry, chociaż ludzie mówią o nim źle, obdaruje  mnie cudownym pierścionkiem. Tak zmyślałam, a dorośli wierzyli, chcieli wierzyć. I żeby Nos, ten narwaniec, czub i pijaczyna, poszedł siedzieć, poniósł karę za swe dziwaczne istnienie. Nienawidzili go za te okropne malowidła, wyśmiewali się z nich, ale to im było za mało, chcieli go ukarać, przegonić, bo był inny – pił i malował cudactwa… I poszedł na cztery lata. Wyszedł stamtąd kaleką, pobili go złodzieje i inni przestępcy, którzy twierdzą, że nienawidzą zboczeńców, pedofilów.
- A potem była zaraza, tyś już wcześniej uciekła z domu, zarazili się twoi rodzice i zmarli, nawet na pogrzeb nie przyjechałaś, wiem dlaczego. Bo to ich wina, że poszedłem siedzieć. Namawiali, żebyś mówiła o mnie brzydko i nieprawdziwie, pilnowali, żebyś łgała. Dziadek twój miał inne zdanie, ale starego nikt nie słuchał.
- Pojęłam swe zło, swe okrucieństwo, gdy ciebie pobili i ja się o tym dowiedziałam od twej matki. Powiedziała – będziesz musiała z tym żyć, żeś łgała, mój syn to porządny człowiek, tylko pijak. To były najbardziej bolesne słowa, jakie usłyszałam w życiu. I wciąż dręczą, nie mogę ich się pozbyć We mnie nadal siedzi ten zły król olch, choć go przecież nie ma.
- Czy nas ktoś pokarał, jest taki ktoś? Król olch, przecież to baśń, legenda, wymysł poety – mówił Bartosz. - Panie Fryz, powiedz, jest pan pisarzem, więc powinien pan wiedzieć, czy ktoś jest taki, kto pomoże?
- Jest, on istnieje w nas. I to wielka nadzieja nasza, że odnajdujemy go w sobie. Ta nadzieja sprawia, że potrafimy przeciwstawić się okrucieństwu życia, a przynajmniej go złagodzić. Życie, świat nie mają wobec nas żadnych zobowiązań Bywa, że sprzyjają nam, głaszcząc nasze skołowane głowy, łagodząc bóle, rozterki, rozpacze. Ale często życie, świat, nas gryzie do krwi bez powodu, jakby odpłacając nam za  istnienie. Przemądrzałe istnienie, chce nauczyć pokory.
- Mnie, gdy byłam mała pogryzł pies, taki mały kundel, ale złośliwa bestia, poszarpał mi nogę, a nic nie byłam mu winna – odezwała się raptem milcząca dotąd Fruzia. Doszła chyba do wniosku, że musi coś powiedzieć, a nie milczeć przez cały czas, przyprawiając keczupem kiełbaski, które miały wyjątkowe powodzenie. Igor Plum piekł już trzecią, a Bartosz Królak czwartą. I skromnie częstował cytrynówką.
- Tak-tak, Fruzia ma rację, świat a właściwie życie zadaje nam ciosy na ślepo, jakby przypominał katechetyczne przesłanie, że ciążą na nas winy, choć nie zawiniliśmy.
Nieoczekiwanie Bartosz zaczął śpiewać swoim zwyczajem:
Hej, siup, tralala… ale umilkł, spoglądając z pretensją na biesiadników, gdyż nikt nie podjął melodii. Zaczął więc inną, bardziej popularną:
Hej tam pod lasem,/coś błyszczy z dala,/moja żoneczka/tyłek opala…
Chwyciło - wszyscy nucili melodię, zwłaszcza refrenu.
- Opala tyłek? Żona pana Bartka nie żyje! – zdziwiła się Fruzia.
- W istocie – poparła ją pani Kwik. – Nie powinieneś, Bartku, śpiewać tak frywolnych piosenek przez pamięć dla swej żony.
Zapadła cisza, uczestnicy pieczenia kiełbasek spoglądali z żalem na Bartosza Królaka, bo mieli ochotę pośpiewać, lecz ten dwukrotnie zaczął  niefajnie. Pani Kwik spostrzegła, że nikt nie ma żadnego konceptu do prowadzenia rozmowy, a Fryz Jerski zdradzał zaniepokojenie czymś, wystąpiła więc z propozycją:
- Jeśli chcecie posłuchać, opowiem, co robiłam, będąc  u Archikratora. To niezwykły epizod w moim życiu, mogę rzec – zrządzenie losu. Wiele zależało ode mnie. Tak, moi drodzy, to nie są słowa dęte, czcze przechwałki – odegrałam rolę nieprzeciętną… Słuchajcie,  zaraza przybierała na sile, co wpływało źle na  nastrój Prezesa, tracił kondycję, intelektualną, oczywiście. Gdy nie miał zajęć urzędowych, siedział skwaszony, a właściwie wystraszony i zmartwiony nastrojami ludności, a najbardziej swoim własnym. Powiedział, Narcysiu, wymyśl coś, żebym się pozbył tej chandry, tego zgnębienia, tego przybicia, tej tępoty, która ściska moje myśli, one mnie podgryzają, wpadam w wielki dół, a w nim splin mnie kąsa niby wściekły pies. Chcę patrzeć w przyszłość z nadzieją i wiarą, a nie potrafię. Powiedziałam, nic prostszego, trzeba się pozbyć czarnych myśli, więcej ruchu, a jego ekscelencja – od kilku dni tytułowałam go ekscelencją, co mu się spodobało -  a jego ekscelencja siedzi w tym fotelu z nosem spuszczonym na kwintę, zgaszony, co sprzyja zarazie, będąc w takim stanie ducha, oddaje się ekscelencja na łup wirusom, one tańczą bezkarnie i radośnie po całym gabinecie, w mieście, w kraju. To co mam robić? – pytał. A ja na to: - Make love, czyń miłość, ot, hasło z dawnych lat by się przydało, nie siedź rkscelencjo, trzeba biegać, ruszać się chichotać, dokazywać. Pałac jest duży, doradcy i zarządcy się wynieśli, siedzą w swoich domach przy komputerach, czasem któryś się pokaże przez skype, mając w tle regały z książkami, w pałacu została tylko kucharka i ja, można swobodnie pobiegać, ruchy, ruchy, miłosne ruchy, ekscelencjo. I być mężczyzną – dodałam mimochodem.
- Co masz na myśli, mówiąc, że mam być mężczyzną?
Zaskoczył mnie tym pytaniem, nie pojął aluzji. Wycofałam się, mówiąc –Nic ważnego, tak mi się powiedziało. I zaczęłam rozwijać pomysł zabawy, którą nazwałam „Grą o majtki”. Wiem, to trywialne, ale nikomu nie wyjawiłam tej nazwy prócz ekscelencji, a on musiał się wypleść kucharce i się rozniosło. Lubił gawędzić z kucharką, kochał bowiem lud, a kucharki w szczególności, powiadał, taka kucharka potrafi rządzić nie tylko w kuchni….
 Zróbmy tak – objaśniałam Prezesowi - ja się będę chować, a jego ekscelencja szukać. Ożywił się, ale miał wątpliwości, a gdy znajdę to co wtedy? Zdejmę z siebie jedną rzecz - bluzkę na przykład albo spódnicę i znów się  schowam, gdy zostanę wytropiona, zdejmę kolejną część odzienia, aż do skutku, do naga. I co wtedy? – pytał, a oczy mu się zaświeciły niby marcowemu kocurowi. Wtedy ubiorę się, i jeśli będziemy mieli ochotę, grę rozpoczniemy od nowa.
Oczywiście ciekawiło mnie, jak się zachowa, gdy zdejmę majtki i  stanę przed nim wspaniale naga, w pozie zachęcającej, co zrobi?
- Po co ta zabawa, jaki sens? – pytał. – Chodzi o to, żeby ekscelencja się rozruszał, zaczął się śmiać, zbytkować, a nie siedział bez ustanku w fotelu i martwił się zarazą, że ludzie umierają. Wszyscy nie umrą, najliczniej odejdą starzy, a co po nich? Zgodził się. Włożyłam więcej fatałaszków, by zabawa trwała dłużej. I ukryłam się, a on szukał…
- I znalazł? – zapytał Jerski nieco zniecierpliwiony, albowiem opowieść ta go męczyła, więc sądził, że gdy ją przerwie, to pani Kwik zakończy tę idiotyczną opowieść. Podejrzewał też, że nie jest prawdziwa, lecz zełgana.
- Znalazł bardzo szybko, przed czasem. Ustaliśmy, że najdłużej może mnie szukać trzy minuty.
- A jeśli w tym czasie nie odkrył kryjówki ? – zapytał Igor Plum, chociaż doskonale znał reguły tej zabawy – nie pierwszy raz pani Kwik relacjonowała jej przebieg.
- Wkładałam z powrotem na siebie poprzednio zdjętą część ubioru. Gdy miałam na sobie tylko w majtki, nigdy mnie nie znalazł; wyczułam - nie chciał, bym je musiała zdjąć. Przekraczał limit czasu, poddawał się. Pomyślałam, że się boi mojej całkowitej nagości. A chciałam zdjąć majtki, bo ciekawiło mnie, jak się wtedy zachowa.  Nie było łatwo…
Nasza zabawa wyciekła, ktoś ją nagrał ukrytą kamerą, w pałacu był monitoring, i wrzucił do sieci’ Oczywiście Prezes był nierozpoznawalny na filmiku, ale ludzie domyślali, kim jest ten facet mały, krępy łysol, co szuka mnie po różnych zakamarkach pałacu. Ludziom to się spodobało, zaczęli też się bawić – żona z mężem… Krajanom zalecano siedzieć w domach z uwagi na zarazę, wszystko było pozamykane, kawiarnie, kina, życie stało się nudne, więc bardzo chętnie zaczęli się bawić w „Grę o majtki”. Mieszkania pojedyncze były za małe, w blokach zmawiali się lokatorzy jednej klatki schodowej – dzieci i staruszków do jednego mieszkania, bawiły się w ciuciubabkę wspólnie z babciami  i dziadkami, a dorośli hulali po wszystkich lokalach, włączył się w tę akcję jeden z portali internetowych, szał „Gry o majtki” przybierał na sile, do tej zabawy zajęto parki, pobliski lasek, ale tylko nocą. Bawiący się grę doprowadzali do finału, czyli całkowitej nagości, nasiliły się zdrady małżeńskie, szerzyła się rozpusta, było fajnie… Nam natomiast nie udawało się – gdy miałam na sobie ostatni fragment garderoby, Prezes stawał się nieuważny, niemrawy, lenił się, grał na przekroczenie limitu czasu, taką obrał taktykę.
 Jednakże udało mi się okiełznać jego uniki – ukryłam się tak, że odnalezienie mnie było bardzo proste, poniekąd zaskoczyłam go, a gdy zdejmowałam stringi, cały się trząsł, chciałam go ośmielić… Taki wielki człowiek, dyktator, a stojąc przed nagą kobietą, drżał, zaniemówił, jak smarkacz. Postanowiłam mu pomóc, rozsunęłam zamek spodni, opadły na podłogę, nie poruszył się  jego konik zwisał niepysznie, jakoś tak nieszczęśliwie skapcaniały, pofiglowałam palcami, ożył pysznie i Prezes zaczął się przemierzać, drżał, raptem wzięła go chęć.
 I wtedy stała się rzecz niezwykła – w pałacu zaczął się ruch, odgłosy otwieranych i zamykanych drzwi, tupot wielu nóg, śmiechy, radosne pokrzykiwania, wróciła służba, doradcy Prezesa, Kanclerz wznowił urzędowanie… Zameldowano, że naczelny lekarz kraju prosi o rozmowę. - Panie Prezesie – mówił podniecony po przekroczeniu progu gabinetu Archikratora: - Stała się rzecz niezwykła, zaraza odeszła nagle i bezapelacyjnie, nikt nie zachorował od trzech dni, zwyciężyliśmy przebrzydłego wirusa. - Jesteście pewni? – pytał szef nasz nieufny. – Jesteśmy przekonani o tym jak najbardziej. Wszelkie badania potwierdzają - zaraza ustąpiła, wirus przepadł, jakby raptem dał drapaka, czegoś  lub kogoś się wystraszył. Prezesie, to chyba twoja zasługa! – zawołał, ukłonił się i pobiegł napić się cytrynówki. Wtedy ten napitek stał się modny i lubiany. Nasi obywatele uznali go za napój ocalenia.  Cóż to była za radość! Przed pałac Archikratora, zwany obecnie Empireum, przyszła orkiestra, grali marsze …
- Wiem które – zawołał Bartosz i natychmiast zaczął śpiewać: Hej! Raduje się serce, raduje się dusza…
- Protestuję – zawołał malarz. – Tam nie ma hej! Bartek dołożył.
- A dołożyłem i co mi zrobisz? – Bartosz Królak nastroszył się niestosownie i ciągnął piosenkę dalej; inni przyłączyli się do śpiewania, fałszując melodię bezlitośnie.
A gdy skończyli, Narcyza  opowiadała podekscytowana:
- Grali też Pierwszą Brygadę. A potem Marsz entuzjastów. Nikt nie protestował, że to utwór kacapskiego kompozytora, a następnie tego samego twórcy marsz Niech żyje miłość.  Och, jak pięknie grali – wzruszyła się, przykładając chusteczkę do oczu. Jednakże to dym z ogniska, którym powiew czasem wodził dookoła, wycisnął jej łzy.
 Bartosz nie próżnował, gdy tylko Narcyza umilkła, zaintonował, nie rezygnując z owego hej:
My pierwsza brygada, strzelecka gromada, na stos…
Tym razem Nos nie protestował, a powtarzał owe hej, gdy następował refren. Natomiast Igor Plum zwierzył się:
- Piękna pieśń, ojciec ją śpiewał, gdy się napił, za komuny śpiewał. Jeden raz dostał w mordę od partyjnego żłoba. Oddał mu, pomogli kompani, wykopując partyjniaka z baru. Była sprawa w sądzie, nic nie wskórał, świadkowie zeznali, że po pijaku pomieszało mu się w pale, nie było żadnej awantury, kierownik baru potwierdził.
- A mnie ta pieśń śmieszy. I ogarnia wkurw – oświadczyła Fruzia, ale nikt nie zwrócił uwagi na jej deklarację.
- Przyszło mnóstwo ludzi pod pałac– mówiła Narcyza ocierając oczy, bo dym z ogniska wciąż się jej naprzykrzał. - Wołano, niech żyje, śpiewali: Sto lat, to były cudowne chwile. Oczywiście On wyszedł na balkon a ja u jego boku, tłum podskakiwał z radości, wznoszono ręce, skandowano – Prezes, Prezes!... To słowo Prezes stało się  mile, tak przyjaźnie, tak bosko brzmiało. Moi drodzy, mówił On, a megafony roznosiły Jego słowa po całym mieście, po całym kraju za pomocą telewizorów i radiowych odbiorników, komputerów i Bóg wie czego jeszcze. Piękne były to słowa, a powtarzał bezustannie: zwyciężyliśmy. I dodawał, zwyciężyliśmy dzięki odwadze i poświęceniu zwykłych ludzi, dzięki ciężkiej pracy milionów ludzi dobrej woli, dzięki nieprzespanym nocom podczas miłosnych zabaw, I trzeba podkreślić, mówił, to miłość i wiara w zwycięstwo przegnała wirusa. I jeszcze na koniec dodał wzorem dawnego polityka: moi drodzy, mówił wzruszony, dość wiecowania, dość zabaw, czas wziąć się do pracy, trzeba odbudować to, co zostało zniszczone. Ludzie idźcie do domów, zajmijcie się swoimi sprawami, my wam zapewnimy dobrobyt, pokój i szczęście. Pomóżcie nam i sparafrazował innego polityka: Pomożecie? – zapytał. Ludzie krzyknęli: Pomożemy! A Prezes na to: No! I jeszcze dodał: My tu stoimy w dobrym miejscu, a oni, ci od zarazy, tam gdzie stali przeciwnicy, przeniewiercy, wszelka hołota, elementy animalne… Z tłumu posypały się okrzyki: pogonić, nakopać, w mordę, Prezesie, prowadź!
- I to wszystko działo się w Koluszkach? – dziwił się Fryz Jerski.
- Tam. To miasteczko wówczas nosiło takie miano. Teraz  awansowało do rangi Metropolii. Podupadła poprzednia stolica - nie lubimy tego słowa stolica, przestarzałe i zanadto kojarzy się ze stolcem - to chyba wiesz, Fryzku, chociaż nadal to miasto jest wielkim centrum gospodarczym, przede wszystkim kulturalnym i naukowym. Straciło tylko rangę centrum politycznego, decyzyjnego.
Tę ze wszech miar interesującą rozmowę, a przede wszystkim relację pani Kwik,  przerwał Gutek Nieczuj; wtargnął  bowiem w pobliże płonącego ogniska i nie bacząc, że właśnie płomienie rozmigotały się na nowo, rzekł tonem nieznoszącym  sprzeciwu:
- Panie Jerski, mistrzu drogi,  wracamy do motelu, pan musi się wyspać, w środku nocy wyruszamy w dalszą drogę.
Igor Plum, który uważał się za inicjatora zagospodarowania czasu pisarza, chciał kierowcę skarcić, rzec, nie ty tu rządzisz, spierniczaj w poskokach! Jednakże pani Kwik poparła Nieczuja, mówiąc:
- W istocie, Gutek ma rację, zmierzcha się, musisz się, Fryzku, wyspać, wiem, że jutro czekają na ciebie rozliczne spotkania, wypada, żebyś był w formie. Ty, Bartku, niepotrzebnie dołożyłeś patyków  do ognia, bo się zmywamy. Zagaś ognisko, by wiatr nie rozniósł płomieni.
Podnieśli się, wsiedli do mikrobusu, pojechali do willi Narcyzy, a tam pani Kwik rzekła, mając na myśli Jerskiego i Igora Pluma:
- Pojadę z wami, muszę sprawdzić, jak nocą pracuje mój personel.
- Chcesz, żebym się przebrał? – Igor Plum patrzał na panią Kwik oczami wiernego psa, co Jerskiego nie zdziwiło, pomyślał, musi ją diabelnie kochać. I mu się wcale nie dziwię, też byłbym jej wierny jak ten pies burek, chętnie sypiałbym na słomiance, zacytował w myślach poetę, a przypominając sobie Lilli, odczuł boleść, tęsknotę.
Gdy się rozstali, Jerski udając się do swego numeru, przypomniał sobie, że miał zapytać Narcyzę, w jaki sposób sprawiła, że Archikrator wydał dekret, nakazując, aby się w mieszkańcy kraju uśmiechali. Jak mogłem zapomnieć – klął na siebie po cichu. I się zaraz pocieszył, może  nadarzy się okazja, by zapytać. To nad wyraz ciekawe, że mieszkańcy  tego kraju zwariowali na punkcie uśmiechania się - robią to bez ustanku, w każdej sytuacji i przeważnie dobrowolnie. Nawet we śnie - tak twierdził Igor Plum. I bez powodu - dodawał.
 A może jednak przyczyna zaistniała, ważna, nieodparta i ludzie uśmiechają się wbrew zdrowemu rozsądkowi. Cóż to jednak jest zdrowy rozsądek, nasunęła się Jerskiemu nowa wątpliwość.  Ot, kolejna zagadka, z którą Fryz zasnął.

Jerzy Żelazny

 

Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)