"Śmiech Chryzypa" (odcinek ósmy)

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: środa, 25 listopad 2020

Jerzy Żelazny
 
PODWIECZOREK NA TRAWIE

 Fryz Jerski obudził się przed trzynastą. Wziął prysznic, ogolił się i wyszedł przed motel. Czekał na niego Igor Plum przemieniony nie do poznania – elegancki, pachnący i uśmiechał się bardziej rezolutnie. Miał na sobie kremowe spodnie z popeliny oraz koszulę podobnego koloru z krótkim rękawem. Opierał się o karoserie Buick’a. W pobliżu stał Nygel z jakimś młodym facetem wystrojonym w różowy, oczywiście służbowy, krawat, dalej jeszcze dwóch przyjemniaczków. Wszyscy się uśmiechali, placu przed motelem strefa „bez uśmiechu” nie obejmowała. Pisarz zatrzymał się na schodku przed drzwiami wejściowymi, przez moment rozglądał się, chcąc się zorientować, co też tu się święci. Nikt ze stojących przed budynkiem nie  poruszył się ani odezwał, chyba czekali, kto pierwszy zacznie mówić.
 - Igor, jedźmy, skoro pani Kwik zaprasza - rzekł pisarz, ignorując pozostałych.
- Panie Jerski – odezwał się Nygel -  wybaczy pan, ale nie będę panu towarzyszyć w dalszej podróży, zostałem odwołany. Opiekę i rolę kierowcy przejmie ten pan – wskazał na mężczyznę stojącego obok. – To Gutek Nieczuj, bystry gość, może mu pan zaufać, jest zaprzysiężony. Odprowadzę mercedes pana Jura Kroma do tego pańskiego grajdołu, jest  już niepotrzebny. Życzę pomyślności w drodze. Służyć panu było prawdziwą przyjemnością – uśmiechnął się na koniec krzywo.
Nygel wszedł do auta, odjechał. Igor Plum rzekł do Fryza:
- Zdziwiła cię moja przemiana?  Bywa, że gram rolę łachmyty albo eleganta, w zależności od potrzeby. Podobno w jednej i drugiej roli sprawdzam się znakomicie.

 - Przeczuwałem, że to poranne twoje przebranie to jakaś maskarada albo ściema. Wbrew temu, co sam o tym sądzisz, nie potrafisz przekonująco zagrać roli oberwańca, czułem, że to mistyfikacja. Po co to robisz, nie muszę wiedzieć, więc mi nie tłumacz.
-  Siadaj – Igor Plum otworzył drzwi samochodu i zrobił gest zapraszający Jerskiego do środka. – A pan, młody człowieku – rzekł do Nieczuja – jedź za nami, ale, uprzedzam, do stołu nie zostaniesz zaproszony, jeść dadzą ci w kuchni albo na werandzie.
Jechali wśród pół drogą niezbyt ważną; czasem zasłonił perspektywę  zagajnik, mijali wioski, ludzie pojawiali się z rzadka, psy wylegując się przy drodze, pomachiwały przyjaźnie ogonami, niekiedy któryś podniósł łeb, zerknął na drogę, którą raz po raz pędziły auta. Czasem pies stał tuż przy jezdni, wodził łbem za samochodem, żaden jednak nie zaszczekał, ignorowały samochody, wyczekując na przechodniów, ale tych nie było widać. Za wioskami puste pola ziały smutkiem, obojętnie czekając na coś, co by je ożywiło. Fryz raptem zamarzył, by ujrzeć krowę na pastwisku albo konia zaprzężonego do pługa. Skarcił się, przecież teraz nie czas na orki i kto dzisiaj  męczy konie orką.
Po pół godzinie wjechali w las; mieszany starodrzew rozsiewał przyjazny chłodek. Fryz się zdziwił w duchu, że las jeszcze nie padł  ofiarą wyrębu. Chciał podzielić się tą uwagą z Plumem, ale on chyba domyślił się, czym się pisarz troska, gdyż powiedział:
- Już zaczęli z drugiej strony rąbać. Na razie nie widać spustoszenia, jakby chcieli przejeżdżającym oszczędzić   widoku tej rzezi. Lubią ciąć wszystko , co stare i piękne, zawzięli się na lasy. I nie wiem, o co im chodzi, przeszkadza wszystko, co stare? Ludzie na pewno, ale drzewa też? To piękny las, był chroniony ze względów widokowych, ale to już przeszłość. Nie chodzi chyba o pieniądze za drewno? A może, ponoć w kasie krajowej są pustki. Tak się pięknie rozwijał ten kraj, bogacił, no i… Może pieniądze na twoją nagrodę pochodzą ze sprzedaży tych powalanych drzew?
Fryz Jerski milczał, po chwili bąknął: - Nie znam się na tym. A lasu szkoda. - I jeszcze dodał: - Las to mój żywioł… - Umilkł, gdyż raptem otworzył się widok na jezioro.
- Zatrzymaj się na moment, muszę popatrzeć– rzekł pisarz, a Plum zjechał na pobocze, zahamował. Fryz  wysiadł, stanął na skraju drogi, która prawie stykała się z zatoką jeziora. Podszedł nad sam brzeg, drobne fale podpływały mu do stóp. Ukląkł na darni, pochylił głowę, coś szeptał. Za moment podniósł się, mówił:
- Olśniewające jezioro, podobne do mojego, tego z dzieciństwa. I tak samo pachnie. Stęskniłem się za widokiem tej falującej lśniąco przestrzeni. O, i wyspa na środku jeziora pełna   olch… Tata mnie mamił, że mieszka na niej król olch. Nie na tej, lecz tam… - Jerski zrobił gest w nieokreślonym kierunku. - Skąd mu to przyszło do głowy, on przecież nie słyszał o Goethym, balladzie „Król olch” ani o elfach…
- Panią Kwik w dzieciństwie też uwodził król olch osiadły na tej wyspie. Jedźmy, Narcyza czeka z obiadem, rosół wystygnie.
- Rosół wystygnie – bezmyślnie powtórzył pisarz i wrócił do samochodu. Informacją o królu olch się nie przejął. Igor ruszył ostro. Po chwili zatrzymał auto przed willą albo pałacykiem zbudowanym w stylu ostatniego dziesięciolecia poprzedniego wieku, czyli bez żadnego stylu, ale z wielką architektoniczną rozrzutnością -  ilości wieżyczek, przybudówek, tarasów, balkoników, lukarn, gzymsów trudno zliczyć, słowem - lico budynku było bogate, frapujące albo śmiesznie rozdęte. Jerski westchnął zawiedziony, z twarzy zniknął mu uśmiech, a Igor Plum przeciwnie – usta rozkwitły mu radośnie, jakby ten dom go cieszył albo wyzwalał ironiczny chichot.
- Fajna chata, nieprawdaż? – Igor wskazał brodą dom, przed którym stali, a z ust wymsknęło mu się krótkie, ale znamienne parsknięcie. Jerski w odzewie prychnął w podobnej tonacji, a lustrując oczami elewację willi, dojrzał rząd suszących się kolorowych damskich  majtek wiszących na sznurku rozciągniętym wzdłuż balkonu na piętrze. Zapragnął przyjrzeć się im z bliska; był ciekaw, czy są podobne do tych, które nosi Lilli. Lubił żonie unieść suknię, zobaczyć, jakie założyła tego dnia. Miała kilka zestawów tygodniowych – na każdy dzień w odmiennym kolorze, różniły się też krojem. Czarne thongi zwykle nosiła w piątki, zapowiadając post, a raczej wstrzemięźliwość miłosną. Sprawiały mu przykrość, wzbudzając też niepokój, gdyż czarne majtki kojarzyły mu się ze zdradą małżeńską, a to, gdyby Lilli się ważyła, zniósłby boleśnie. Tak mniemał.
Pani Narcyza Kwik zaprosiła pisarza i Igora Pluma do jadalni, a tam przy stole uwijała się dziewczyna w kusej czarnej sukni bez rękawów, uśmiechając się wytwornie i bez przymusu. Fryz pomyślał, już dawno nie widziałem tak szczerego i bezinteresownego uśmiechu dziewczyny. I obdarzył ją dużego kalibru sympatią.
- Siadajmy – zadysponowała pani Narcyza i usiadła pierwsza.
Fryz nie zwlekał, usadowił się z rozkoszą, wygodnie i nonszalancko;  przy stole pozostało wolne miejsce. Dla kogo ono, nie tyle go ciekawiło,  co wzbudziło niepokój, jakby miał na tym krześle usiąść ktoś mu niemiły albo zagrażający spokojnemu podróżowaniu. Bzdura, pomyślał i zanurzył z ochotą łyżkę w rosole, gdyż przed momentem pani Narcyza rzekła smacznego, co było hasłem do rozpoczęcia wyciągania z talerzy nitek makaronu. Po przełknięciu kilku łyżek, pani Narcyza podniosła głowę i z autentycznym niepokojem zapytała:
- A gdzie Alfred? Czemu nie ma go przy stole, Fruziu, co z nim? – zapytała dziewczyny  usługującej jedzącym.
- Pan Alfred maluje. Powiedział, że na niebie płyną cumulusy niezwykłej urody, chce je utrwalić. Muszę – powiedział i dodał, obiad nie zając… Fryz pomyślał, ma rację, nie ucieknie i zerknął na niebo widoczne przez, weneckie okno. Chmury też wzbudziły jego zachwyt.
- No nie, on zawsze… - powiedziała Narcyza Kwik i po krótkim  namyśle podniosła się zdecydowanie, nawet nie przeprosiła jedzących, wyszła. Igor Plum posmutniał, ale nie przestał się uśmiechać, zmuszał się, by przełknąwszy zawartość łyżki, jego wargi rozciągnęły się pogodnie. Ten uśmiech to efekt nakazu, a że wierny jest mu taki abnegat jak Igor Plum – Fryza ten fakt zdumiewał, a nawet nim wstrząsnął. Chciał go zapytać, ale byłoby to niedelikatne pytanie, takie powziął przeświadczenie. I próbował między jedną a drugą łyżką rosołu też się uśmiechać. Szło mu to jednak niezdarnie, nie potrafił przełknąć za jednym zamachem całej zawartości łyżki - nitki makaronu plątały mu się między wargami i zębami, ale nie rezygnował, muszę opanować tę sztukę, instynktownie bowiem wyczuwał, że nabycie umiejętności uśmiechania się  jest niezbędne.
Do pokoju weszła Narcyza Kwik, pchając wózek inwalidzki, w którym siedział mężczyzna w poplamionym farbami kitlu, z zarostem nieogolonym od kilku dni, czupryną płową, aczkolwiek dość bujną. Uśmiechał się rozważnie i precyzyjnie. Podniósł ręce, wołał:
- Witam pisarza! Jak ci, aha, Jerski, Fryz Jerski do nas zawitał, fajnie, brawo. Chodź, niech cię uściskam!
Fryz podniósł się niechętnie, podszedł do inwalidy, podał mu rękę, ale to nie usatysfakcjonowało siedzącego w wózku, pociągnął go za rękę, skłonił, aby pisarz się pochylił, ten w kitlu chwycił go za policzek, delikatnie uszczypnął. 
- Fajny z ciebie wykształciuch! Wołają na mnie Alfred Nos, jestem artystą malarzem, znam twego kolegę z lat szkolnych, rzeźbiarza amatora, ale utalentowanego, zawodowcom nie ustępuje, ba, przewyższa drani. Spotkałeś go w lesie, ale dawno temu; pokazywał ci figurki i częstował przepalanką na bimbrze. Widzisz jaki świat mały, a nasza kraina wybitnie zmalała, przez co jest przytulna i sympatyczna.
Fryz wrócił na swoje miejsce, a Alfred Nos z fotela inwalidzkiego zgrabnie przesiadł się na wolne krzesło, ściągnął kitel, wzięła go i wyniosła Fruzia, malarz natychmiast chwycił za łyżkę.
- Nos się nazywasz, gdzieś słyszałem to nazwisko, też malarza, ale gdzie? – zastanawiał się Jerski. – Nie wiem, czy to ciebie tyczy, ale…
- Podpowiem ci: „Piję, piję, bo ja muszę…”
A Fryz Jerski olśniony na to: „…tak po polsku coś miarkuję - -
A Alfred Nos znowu: „ Chopin gdyby jeszcze żył,                                                  to by pił …” - I rozległ się jego nieco demoniczny śmiech, ale zaraz umilkł, mówił: - Z tych Nosów - wprost od Wyspiańskiego się wywodzę. Ja, bracie, całe życie piję, a coś ty myślał, tradycja! A gdy piję, to żyję, mimo przetrąconego krzyża. Twój osioł też lubił wino, bo wódeczki jeszcze w on czas nie wynaleziono, jak mu, aha, Sofista, główny bohater twej książki, za nią dostałeś nagrodę, jedziesz odebrać… Ile dni w drodze?
- Niedługo - jedną noc i jeden dzień, ale ten dzień się nie skończył…
- No to czeka cię jeszcze kilka dni i nocy w podróży, choć to niedaleko w przestrzeni, w czasie dalej, kilka lat co najmniej…
- Jakże kilka lat? – Nos nie odpowiedział, Fryz wrócił do powieści: - Osioł Sofista nie jest głównym bohaterem, lecz filozof Chryzyp, stoik.
Alfred Nos wiedział lepiej, więc się upierał:
- Osioł jest postacią wyrazistą. Co tam jakiś stoik! Ten twój Sofista, gdy kopnął niewolnicę Cyntię za ukrycie amfory z winem, to wpadła do Acherontu, zmoczyła sobie dupę, a woda tej rzeki spowodowała, że nosiła bez ustanku na twarzy smutek, bo to rzeka smutku, nie umiała się uśmiechać tak jak my teraz… I było jej źle, chciała się go pozbyć smutku, nie dała rady. A ja się śmieję, mimo że nie mam kulasa.
- Cyntia nie była niewolnicą, została wyzwolona, miała status metrojki. I jak mogła wpaść do Acherontu, skoro to rzeka mityczna, nie istniała w rzeczywistości, a Cyntia była kobietą z krwi i kości, Chryzyp chętnie szczypał ją w tyłek…
- Mów w dupę, lepiej brzmi, kwieciście…
- Przepraszam, panowie – rzekła stanowczo Narcyza Kwik. – Jedzmy, na nierzeczywiste dyskusje nadejdzie czas. Schaboszczak stygnie, ziemniaki dębieją… Spróbujcie sałatki warzywnej, Fruzia robi świetną. Oczywiście zgodnie z urzędową recepturą.
Alfred Nos nie zamierzał  zamilknąć – był w stanie jeść schaboszczaka z kapustą i ziemniakami  i wieść uczone dysputy.
- To znakomita scena, nazwałem ją: „Służąca Cyntia w chmurach”. Nie dziwię się, że zaproponowano ci nagrodę.
- Czyżbyś przeczytał książkę? –  powątpiewał Fryz.
- Bez przesady, coś ty – obruszył się. - Ta scena mnie zafrapowała, grała forte z moją wyobraźnią malarską - opowiadano mi: dziewczyna kopnięta przez osła leci między obłoki, a ten beczy przerażony swym czynem niecnym, bo gdy Cyntia nie utrzyma się pod chmurami i spadnie, więc będzie po niej, straci swą przyjaciółkę i powiernicę; któż mu przyniesie wina i ostu?... Naprężył więc swe ośle  mięśnie nóg i skoczył pod chmury, złapał dziewczynę pyskiem za chiton, zarzucił na grzbiet, zjechali na ateńską agorę, a przechodnie klaskali.
- A na rynku zdwoił się tłum gapiów – przerwał mu opowieść Igor. - Wołali, brawo Sofisto, brawo ośle… - i Plum zarechotał mało subtelnie.
- Przestań, Igor – upomniała go pani domu, a jej słowa brzmiały miłośnie, jakby sprzeciwiała się penetracji dłoni Pluma w jej miejscach intymnych, a w istocie zachęcały do śmielszych i głębszych poczynań.
- Namalowałbym wyczyny osła – mówił malarz - ale zajmuję się barwami i kształtem cumulusów, które tak obficie nawiedzają nasze niebo. Kiedyś malowałem cudactwa w stylu Marca Chagalla, najchętniej unoszące się nad lasem, wodą, nad zbożem, mówiąc Mickiewiczowską frazą, rozmaitem, wyzłacanym pszenicą, posrebrzanym żytem… – Alfred Nos przełknął naraz kilka  kęsów schabowego i mówił dalej: - Ale nie maluję już tych cudactw, śniły mi się po nocach, waliły do drzwi, spijały mi wódkę, przerażały, zająłem się więc niebem, też poniekąd Mickiewiczowskimi obłokami zachęcony… Jestem romantykiem, mój drogi Jerski – spointował swą opowieść, ale jeszcze dodał: - Kiedyś lubiłem dać komuś w mordę, teraz już nie, romantykowi nie uchodzi walić kompanów po pyskach.
Alfred Nos w międzyczasie spałaszował schabowego, wymiótł z talerza do czysta ziemniaki i kapustę, rozejrzał się wokół, czegoś szukał. Narcyza Kwik uspokoiła go:
- Na sznapsa przejdziemy do salonu.
Fryz się ucieszył, ale zastanowił, czyżby rzeczywiście częstowali Schnappsem, być może austriackiej produkcji albo amerykańską półsłodką wódką ziołowo korzenną Old Style Root Beer Schnapps? – podniecił się tym przypuszczeniem. Dyskretnie zapytał Igora Pluma.
- Muszę cię rozczarować, chodzi o porcję cytrynówki, niestety, czyli  czterdzieści gramów. Narcyza jest patriotką, nie dopuszcza innego alkoholu, jedynie cytrynówkę
Alfred Nos przesiadł się na swój fotel, czekał na popchanie go do salonu, ale Narcyza Kwik wyszła, a za nią podążył Igor Plum.
- No i popatrz, pisarzu, zostawili mnie, będziesz musiał ty mnie popchnąć albo zawołam Fruzię, ale ona pewnie zmywa gary.
- Nie ma sprawy, popchnę. – I Fryz złapał za tylne rączki wózka. – Musisz mi tylko wskazać dokąd pchać.
- Fajnie, najpierw na korytarz, a potem otwórz drzwi, które codziennie można oglądać w reklamie telewizyjnej.
Fryz ufał, że je rozpozna, więc się nie dopytywał. I rzeczywiście, pchnął je i znaleźli się w gustownie urządzonym saloniku, wyposażonym w fotele, sofy, stoliki… Weszła Fruzia, pchając barek na kółkach, na którego wierzchniej płycie drżały i pobrzękiwały flaszki z cytrynówką.
- To po jednym. Za nim przyjdą – rzekł Alfred Nos, gdy Fruzia postawiwszy barek na środku salonu, wyszła, ale zaraz wróciła z  sałatką warzywną, co Fryza zdziwiło – nie jadał sałatek po obiedzie.
- Z piciem u mnie krucho, nie mogę, jestem w podróży.
- I czym ty się przejmujesz? Masz opiekunów aż nadto, czyż nie? Gdy się urżniesz, to cię  rozbiorą, położą w  łóżku, popilnują…
- Niby tak – złamał się Jerski i napełnił kieliszki dla siebie i dla Nosa. Podniósł, markując toast, zacytował: Widzi mi się, jestem w lesie; uciekają drzewa precz… Co ci się przydarzyło, żeś przykuty do wózka i na nim śmigasz, podglądając chmury?
- Popytaj innych, Igor Plum zna moją historię, Narcyza też, ja do opowiadania o sobie nie mam ani siły, ani weny, nie lubię, wkurwia mnie własna opowieść, sporo w miej użalania, a to mnie zawstydza.
- Zgasł ci uśmiech… Odczuwasz boleści, widzę, nie masz prawej nogi, lecz protezę, amputowali?
- Nie udało się w niej przywrócić życia, więc obcięli. I ona boli najbardziej, jakby się gdzieś schowała. A boląc, daje świadectwo swego istnienia, oczekuje na zmartwychwstanie. Przecież przed sądem ostatecznym nie stanę bez nogi, jakby to wyglądało? Jak myślisz, to będzie sprawiedliwy sąd, ogarnie wszystkie nasze bezeceństwa?
Całkiem frywolny i śmiały wybuchł chichot za drzwiami, które Fruzia wychodząc, starannie zamknęła, jakby nie chciała usłyszeć o czym panowie będą rozmawiać. Miała wpojone, co niesłychanie dziwne było, żeby nie podsłuchiwać gości. Za drzwiami więc rozległ się chichot kobiecy. Skomentował go Alfred Nos i zaczął też z cicha rechotać:
 – Oho, Igor klepnął Narcysię w tyłek, by zaczęła się śmiać. Często na jej ustach zamiera, a nie powinien, bo to ona wymyśliła śmiech i  upowszechniła u krajan jako przejaw spajający nas w radosną wspólnotę, więc wszyscy w kraju się uśmiechają, chichoczą, rechoczą.
- Co ty mówisz, Nosie? Ona? Nie uwierzę.
- Zapytaj Narcyzy, zaraz tu wejdą. Zapytaj, ona lubi opowiadać o swym pobycie u Archikratora w pałacu zwanym Empireum.
Weszli, zaśmiewając się obficie, trochę bezwstydnie.
Narcyza zobaczywszy, że panowie Fryz i Nos skorzystali z barku, nie była zadowolona, rzekła:
- To nieładnie, że panowie tak bez nas. Mogliście poczekać.
- To moja inicjatywa, Jerski jest niewinny. Wypił nawet z wyraźnym oporem. Nie wiedziałem, jak długo potrwa śmiech za drzwiami. Mógł się przemienić w czułości bardziej dosadne i przenieść w inne miejsce.
- Zaraz po obiedzie? Fred, nie bądź niegrzeczny.
- Z literatury, od Zoli, wiem, że takie tete-á-tete można potraktować jako zapowiedź deseru. A tego dzisiaj zabrakło. Sałatka warzywna na deser, to dziwaczny zwyczaj.
Fryz raptem włączył się do rozmowy, jakby się obawiał, że się rozwinie w niepożądanym kierunku:
- Wybierzmy się w plener, nad jezioro… Chciałbym posłuchać szumu fal. I zerknąć na wyspę pełną olszyn; ponoć drzemie w nich pokusa.
- To dziecięce kuszenia – zauważyła Narcyza.
- Znakomity pomysł ten spacer. Możemy zainscenizować obraz Maneta Śniadanie na trawie – zapalił się malarz Nos. - Rozważałem kiedyś ożywienie tego obrazu, lecz nie miałem statystów.
- Śniadanie? Przecież jesteśmy po obiedzie – zauważył trzeźwo Igor Plum. – Na obrazie, o ile pamiętam, jest dwóch mężczyzn, a nas jest trzech. I dwie kobiety, a mamy jedną. I czy zechce się rozebrać?
-  Nazwiemy „Podwieczorek na trawie”. To nawet ciekawszy tytuł. I jest przecież Fruzia, weźmiemy ją z sobą, wystąpi w roli żony Maneta, Suzanne, stanie w wodzie cała w bieli – rozwijał pomysł Nos. - Nadprogramowy mężczyzna to ja. Pozostanę w ukryciu jak ten, który obraz namalował, czyli Manet. Ja też to uczynię, na mnie będziesz spoglądać, Narcysiu, przybrawszy minę prowokacyjną, niczym na obrazie naga modelka i malarka Vihtorine Meunent. Zarzekałem się, że nie będę malował scen rodzajowych, ale się przełamię. Rozbierzesz się, Narcysiu?
- Oczywiście. Lubię się rozbierać. Bo to raz ściągałam z siebie kieckę i resztę? Nagusieńka pląsałam po apartamentach  Empireum… I nie tylko. Nie ma sprawy, mogę się rozebrać, jeśli panowie macie ochotę oglądać mnie bez szmatek. Ostrzegam, że jako naguska nie prezentuję się najlepiej, w strojach wyglądam korzystniej, co zaznaczam na wszelki wypadek – ostatnie zdanie zabrzmiało enigmatycznie.
Widocznie pomysł podwieczorku na trawie spodobał się Narcyzie, gdyż przywołała Fruzię i wydała jej polecenia – miała migiem do plastykowego  pojemnika nakłaść sałatki warzywnej, włożyć do koszyka, tego z wikliny – zaznaczyła - upchniesz też talerzyki, szklaneczki, dla każdego widelec do sałatki i butelki z wodą mineralną Krainianka. Koszyk postaw na  wózku Alfreda Nosa, niech trzyma, siedząc,  między nogami, żeby się szkło nie potłukło, sałatka warzywna nie wysypała, bo nie będzie czym zakąszać... I przepchaj wózek z panem Nosem i zakąskami nad jezioro z boku pomostu. I koc weź, włóż Alfredowi pod tyłek.
Pani Kwik butelkę z cytrynówką wetknęła pod pachę, rzekła:
- Chodźmy, panowie – poszła przodem, ale zawróciła, wyciągnęła z barku kolejną flaszkę cytrynówki i podając ją Plumowi, poleciła: - Schowaj za pazuchą.
Ten wetknął butelkę pod połę tweedowej marynarki, zauważył:
- Na tyle gardeł dwie połówki to przymało, daj jeszcze jedną.
Jerski chciał uprzedzić, że w spożywaniu cytrynówki nie weźmie czynnego udziału z powodów zasadniczych, ale uznał, że często przedwczesne deklaracje kończą się blamażem. Milczał więc, trochę wyniośle, zastanawiając się, jak zagaić rozmowę z panią Kwik na temat jej pobytu w Empireum. Wchodząc na pomost, który unosił się nad wodą jeziora, Fryz odważył  się zapytać:
- Jakim cudem znalazła się pani u Niego, w Empireum?
- Rzeczywiście, to cud – mówiąc to, pani Kwik przystanęła i opierając tyłek o barierę pomostu, zachichotała. – Mówmy sobie na ty, zaraz będziemy pić cytrynówkę.
- Zgoda, chociaż ja za cytrynówkę dziękuję – powiedział ostrożnie, ale kobieta zignorowała to zastrzeżenie, mówiła:
- Masz rację, to cud… - powtórzyła. - Pragnę jednak zauważyć, że to, co się staje w sposób niespodziewany, prawie cudowny, o czym mówi się chętnie, często przemienia się w mękę, koszmar albo jest oszustwem… Chcesz wiedzieć, jak to było ze mną, by wykorzystać moją przygodę w nowej powieści? Dobra, niech będzie. Nie mogłam dłużej usiedzieć w domu, w tej miejscowości, bo pojawił się Alfred Nos jako niepełnosprawny, z uszkodzonym kręgosłupem, z protezą zamiast nogi. Uciekłam, nie mogłam znieść widoku jego kalectwa, a to poniekąd była moja wina. Znalazłam fuchę jako konferansjerka w półzawodowym zespole rockowym. Zarobki marne, ale jakoś żyłam, chętnie korzystałam z fundowanych mi kolacji przez dzianych facetów… I kiedyś poderwał mnie dyrektor stacji telewizyjnej, dodam, mało ważnej stacji. Zaangażował mnie, oczywiście niebezinteresownie, jako prezenterkę prognozy pogody. Właśnie w kraju zaczęła się zaraza i ten dyrektor wymyślił, żeby prognozę pogody prezentować na wesoło, z uśmiechem, a raczej ze śmiechem, ubarwiać gadkę o pogodzie żartem,  dowcipem, żeby ludzie oglądając, poczuli się lepiej, żeby chociaż na krótko stracili ponurość i strach, patrzyli w przyszłość z nadzieją. No więc zostałam prezenterką prognozy pogody, dobrze mi szło, podobno oglądalność stacji dzięki moim występom wzrosła… I zobaczył moją prognozę On, Prezes, dzisiaj nazywany Archikratorem…
- Protestuję – usłyszeli głos Alfreda Nosa. – Miał być podwieczorek na trawie, a weszliście na pomost, chcesz na dechach prezentować swą nagość? To mi nie pasuje do koncepcji, gwałci moje poczucie estetyki…
- Nie marudź, Fred. Zaraz przyjdziemy, rozłóżcie koc, zakąski. Igor, pomóż im… My zaraz przyjdziemy…
Igor Plum stał na końcu pomostu i gwizdał Military march Franza Schuberta, przytupując do taktu. Trochę się zdenerwował, nie lubił bowiem, gdy mu przerywano w wygwizdywaniu tego utworu, który nie podobał się Narcyzie, zwykle, gdy zaczynał gwizdać, strofowała go, przestań z tym Schubertem,  gwiżdż jakiś nowszy  kawałek, on proponował, znam fragment Musique funébre Witolda Lutosławskiego, zagwizdać? Ona odpowiadała, odczep się, palancie, wymyślił dupek, muzykę żałobną, cmentarną, co to, już chcesz zwiać z tego świata? Teraz darowali sobie podobną wymianę zdań pewnie ze względu na Jerskiego, pisarz ich krępował, nie chcieli przy nim tak idiotycznie się przekomarzać. Plum posłusznie poszedł, pomógł Fruzi dopchnąć wózek z Nosem i zakąskami na trawiastą polanę przy brzegu jeziora. Fruzia rozścieliła koc, na nim ustawiła talerzyki, a na środku plastykowy pojemnik z sałatką warzywną.
A Narcyza Kwik opowiadała Jerskiemu:`
- I gdy mnie zobaczył On, to się zachwycił, oszalał z zachwytu, zawołał: - O, kogoś takiego mi tu trzeba. Ściągnijcie ją do pałacu – nakazał. Podobno biegał po swym obszernym gabinecie i powtarzał, chcę tę dziewczynę, muszę ją mieć, bez niej nie dam rady dalej przewodzić masom, wymyślać nowe tricki, by trzymać wszystkich w kupie, powiększać socjał, przekupywać masy, by podążały za mną hurmem, by wywiały im z głów buntownicze myśli, znikły  niezadowolone miny…  Dziewczyna nas rozweseli, natchnie wiarą, dzięki niej zwalczymy zarazę, bo zarazę można zwalczyć tylko wiarą, nie modłami, nie, nie! Klechy nic nie wskórają. Wiara w zwycięstwo, ona tkwi w tej dziewczynie, ujrzałem to w jej oczach, jej uśmiechu – tak mi opowiadali. – Złapał On za obszewki najważniejszego swego urzędnika, Kanclerza mianowicie, nieprzeciętny dupek, potrząsnął nim, jedź, Józiu, przywieź dziewczynę tutaj, muszę ją mieć u boku, ona nas uratuje. Wyślę mejla z nakazem, powiada Kanclerz, żeby przyjechała, nie wypada, żebym ja się fatygował. Wyślij i jedź, e-mail sprawy nie załatwi, musisz osobiście, to polecenie, kurwa! – krzyknął, aż się wszystko zatrzęsło. On mały, ale krzyczeć potrafi. I przyjechał Kanclerz blady, wystraszony, ale nie musiał mnie przekonywać, a szefostwo telewizji nie śmiało protestować, byli wniebowzięci, że ich pracownica ma pracować dla Prezesa. Zgodziłam się z mety. Oczywiście, nie wierzyłam w swą moc, ale…  - opowieść Narcyzy przerwał Nos, wołając:
- Co masz pod suknią, Fruziu?
- A bo to pan nie wie? Taki stary i nie wie! – ripostowała z  filuternym uśmiechem Fruzia.
- O bieliznę pytam. Jakiego koloru masz halkę?
- A co panu do mojej halki? Wcale jej nie mam…
- Przestańcie! – zawołała ostro pani Kwik. - Nie będzie żadnej rozbierani. Po co ci to, Fred? Malujesz obłoki, odcienie błękitu nieba, wschodzące gwiazdy, raptem chcesz malować tyłek Fruzi?
- Zamierzałem przywołać dawne klimaty…
- Mnie w jakiej roli chcesz obsadzić? – zaciekawił się Fryz. – Gustave Maneta, brata malarza czy jego przyszłego szwagra, rzeźbiarza Ferdynanda Leenhoffa? Obydwaj byli młodymi facetami, a ja już nieco spierniczałem. Podobnie Igor Plum, gdyby miał objąć rolę któregoś z tych panów, też już mocno spleśniał.
- Porzuć ten pomysł. wątpię, czy odrodziłbyś się jako malarz scen rodzajowych, ty przecież swoją wyobraźnią wędrujesz między chmurami, łudząc się, że coś tam dostrzeżesz, jakąś doniosłą myśl, wiekopomną. Siadajmy, pijmy, jedzmy. Fruzia robi znakomitą sałatkę warzywną, Plumku, polewaj. A ty, Fred, złaź z tego wózka,  umieść swoje dupsko na łonie natury, lubisz łono, wszelkie łono.
Jerski trochę się dziwił – tak wytworna pani, a pełno w jej ustach słów mało wykwintnych, nieco zboczonych. Jednakże w skrytości usprawiedliwił ją, przecież ja też uwielbiam bluznąć ciężkim słowem, zachwyca mnie język potoczny, co tam potoczny, łobuzerski, świński, wszelkie obscena, w nich kipi życie...
Usiedli, wszyscy zmieścili się na kocach, bo Fruzia przezornie zamiast jednego, wzięła dwa. Igor rozlewał cytrynówkę, a Fruzia każdemu nakładała na talerzyk sałatkę warzywną, jedli plastykowymi widelczykami. Pili bez toastów, Jerski trzy pierwsze kolejki opuścił, do czwartej się przymierzał, ale wtedy zjawił się leśniczy Pająk Bronek. Rowerem przyjechał, leśniczym zalecano jazdę rowerami, by warkotem motorów nie nękać zwierzyny, przydzielono im rowery, które zarekwirowano innym, nieposłusznym. Zlazł z niego i podszedł na skraj rozścielonego koca, patrząc na siedzących z góry.
- Pijecie, zakąszając na moim terenie - powiedział. - Jestem więc odpowiedzialny za prawidłowe picie i jedzenie. Najpierw cytrynówka, czy zgodna z normą. Dajcie  czysty kieliszek, nieużywany.
- Proszę – Jerski podał mu swój. – Ja nie korzystałem, bo nie piję.
- Dziękuję. – Wziął kieliszek, trzymając go delikatnie w sękatych paluchach, wyciągnął rękę w kierunku Pluma, który opiekował się butelką cytrynówki. – Nalej! – polecił.
Igor zerknął pytająco na Narcyzę. Ta przyzwalająco skłoniła głowę.  Zabulgotało delikatnie. Napełniony kieliszek leśniczy podniósł do ust i jednym haustem opróżnił. I zaraz wyciągnął rękę po następną porcję. Igor wlał. Leśniczy wypił bezzwłocznie. Chwilę ze skrzywionymi ustami zastanawiał się nad smakiem napitku, sięgnął po wodę mineralną.
- Jest chyba oryginalna. Nie mam jednak całkowitej pewności. Muszę jeszcze jedną porcję.
Plum nalał czubaty kieliszek, ten wypił bez zwłoki i sięgnął po wodę mineralną.
- Cytrynówka jest w porządku, ale żeby się upewnić, poproszę o jeszcze jeden...
Wszyscy patrzyli na leśniczego z ufnym napięciem, oczekując na jego werdykt co do jakości cytrynówki, tylko Jerski chichotał w duchu, jednak starał się swego rozbawienia nie objawiać zbyt dosadnie.
- Jest w porządku, zawartość alkoholu i składników smakowych zgodna z normą. Teraz sałatka.
Fruzia była przygotowana – zawczasu nałożyła na nadmiarowy talerzyk, podała wraz z nadliczbowym widelcem, jakby się spodziewała, że zjawi się nieoczekiwany gość. Leśniczy Pająk przyglądał się sałatce, rozganiał ją widelcem, powąchał, niewielką ilość wrzucił do ust, badał smak.
- Dobra, ekstra, zgodna z recepturą. Życzę powodzenia.
Chciał odejść, ale Plum zawołał, potrząsając butelką:
- To może strzemiennego?
- Jasne – zatrzymał się. – Jak się chłopacy rozchodzili, to po jednym wypili – powiedział z bujną intonacją, wychylił kieliszek i wziąwszy rower, począł się oddalać.
 - Całe flaszkę bestia schloł  - powiedział Nos, cytując.
- Nie całą, zostało trochę na dnie. Cóż, leśniczy, ważna figura w dzisiejszych czasach. O, rower ma. Nie mogłem go nie poczęstować strzemiennym – powiedział Plum z powagą. – Dobrze nas zapamięta.
- Jakim prawem sprawdzał zarówno  cytrynówkę jak sałatkę warzywną, czy są zgodne z normą? – pytał Jerski.
- To oczywiste, przecież jesteśmy w lesie, miał prawo. Leśnicy to teraz, ho! ho! Są ważni, nie podskoczysz, przywileje zapewnia im specjalny dekret. A jak pięknie tną lasy, najpiękniejsze drzewa, całe puszcze zwalane są pokotem -  mówił Plum.
Gdy wracali do willi, Jerski zrównał  się z Narcyzą Kwik.
- Kiedy mi opowiesz dalszy ciąg pobytu w pałacu Archikratora?
- W Empireum… Wpierw powinieneś się dowiedzieć, co się wydarzyło, nim wyjechałam z domu nad jeziorem, gdy byłam dziewczynką, nawet nie podfruwajką, dzieckiem jeszcze, ale ja ci tego nie opowiem. To musi Alfred Nos.
Po drodze natknęli się na śpiącego w krzewach leśniczego. Obok przewrócony leżał rower. Jerski chciał go zbudzić, bo leżąc na gołej ziemi, złapie wilka, ale Alfred Nos sprzeciwił się, niech chłop śpi, nic mu nie będzie, to twardy zawodnik, wiadomo, należy do elity, oni są odporni na wszelkie niedogodności. Zaraza ich się też nie imała.
Jerski wyciągnął z krzaków rower, obejrzał - był to męski  rower z tych nowszych, już z różnymi bajerami. Takim nigdy nie jeździł leśnymi ścieżkami, lecz gruchotem poskładanym z części starych rowerów. Ile wtedy miałem lat, czternaście? Od tamtej pory nie dosiadał roweru. Gdy  szukał Jurka Karniewskiego, wuj zaproponował, żeby do leśniczówki Rosochy pojechał jego rowerem. Odmówił, wolał iść piechotą. Teraz miał ochotę wsiąść na siodełko, kręcąc pedałami, pojechać leśnym duktem. Igor Plum nawet go zachęcił, mówiąc;
- Przejedź się, jeśli masz ochotę, on się tak szybko nie przebudzi.
Jerski jednak zrezygnował, odstawił rower, oparł o sosnę.

Jerzy Żelazny

 

Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)