Zmiętoszona „Miazga” Andrzejewskiego

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: niedziela, 01 listopad 2020

Jerzy Agaton Żelazny                                                       
                                                                                                                          Żale Agatona

Moja domowa biblioteka, którą przewiozłem do nowego mieszkania, nie jest zbyt wielka. Nigdy nie udało mi się policzyć dokładnie, ile w niej książek. Tak na oko ponad półtora tysiąca. To teraz. Było więcej, ale z wielu musiałem zrezygnować,  niestety. W porównaniu z bibliotekami publicznymi, nawet w niewielkich miastach, to pestka. Jednakże w domu  potrzeba kilka regałów, a to sporo miejsca. Upychało się nowe nabytki gdzie bądź albo nowe książki na miejsce poczesne, a stare w kąt. I gdy nastaje przeprowadzka albo tylko remont mieszkania, to wtedy wyłaniają się jakby z niebytu, domagając się należnej uwagi, podjęcia decyzji, co zrobić z danym egzemplarzem. Wyrzucić szkoda. I choć książka ma niewielką wartość literacką lub poznawczą, to jednak żal się rozstać, wiążą się bowiem z nią bardzo często jakieś wspomnienia – było o niej kiedyś głośno, sprzeczali na temat jej wartości krytycy, ale po kilku latach, czasem już po roku, książka okazała się przereklamowana, pomyłką, czas obnażył jej słabości. Miałem takich książek sporo. Powstał więc dylemat – trzymać czy wyrzucić. Jeśli wyrzucić, to gdzie? Podarować, nikt nie zechce. Biblioteki publiczne też mają co niemiara książek, które nie budzą zainteresowania czytelników. Spalić? Trzeba mieć odpowiednie palenisko, o co teraz coraz trudniej. Poza tym palenie książek źle się kojarzy. Były czasy, gdy ich palenie należało do rytuału fanatyków określonych ruchów społecznych lub religijnych. Źle się te czasy zapisały w pamięci ludzkiej.

 Swego czasu, w peerelu, punktów skupu makulatury było mnóstwo, niemalże każdy miał taki skład pod ręką. Opłacało się zbierać, nagradzano za zbiórki dzieci szkolne, bywały akcje zbiórek, wielu zbieraczy zarabiało na piwo lub coś mocniejszego. Teraz punktów skupu prawie nie widać. A te, które są, przyjmują papierzyska  posortowane, więc  oddawanie książek do punktów skupu stało się uciążliwe. To, co musiałem wyrzucić, powierzyłem lokalnemu zakładowi komunalnemu, a co z tym zrobili, nie wiem albo wolę nie wiedzieć. Być może zawieźli do składu makulatury. I to najlepsze wyjście.

Jakie książki poszły na przemiał – długo by wymieniać. Najwięcej czasopism -  gromadziłem niektóre miesięczniki, te mające format książki lub broszury. I oczywiście literackie czasopisma. Najcenniejszy zbiór, którego się pozbyłem z żalem, to „Literatura na Świecie”, miesięcznik, którego każdy numer to całkiem spora książką, liczył bowiem od 300 do 400 stron, wprawdzie niewielkiego formatu B5, ale na półce zajmował dużo miejsca. Prenumerowałem ten miesięcznik od roku 1972, czyli prawie od początku ( pierwszy numer ukazał się rok wcześniej) do połowy lat dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku. Pismo to było cenne, zwłaszcza w czasach peerelowskich, gdyż dość szeroko uchylało okno na literaturę światową.
Numery bywały poświęcone poszczególnym twórcom, cenne były te numery, w których prezentowano pisarzy, których dzieł na rynku polskim jeszcze nie było. Pamiętam, że obszerne fragmenty Blaszanego bębenka  Güntera Grassa czytałem właśnie w tym miesięczniku. Poznawałem  twórczość innych pisarzy na świecie, zwłaszcza amerykańskich, również z pomocą tego pisma. Z bólem serca musiałem zrezygnować z tych kilkuset numerów. Były i inne miesięczniki w formie książki – „Miesięcznik Literacki”, wiele numerów „Twórczości” – zapakowałem do pojemników i pojechały. Pozbyłem się też „Miesięcznika” (to tytuł pisma ukazującego się w Koszalinie w formie ponad stu stronnicowej broszury), do którego  przez piętnaście lat pisałem felietony, publikowałem opowiadania. I z żalem wyrzuciłem.

Z lat licealnych trochę na pamiątkę, a trochę jako ciekawostkę, trzymałem książki wydane w czasach socrealizmu, czyli na początku lat pięćdziesiątych, tak zwane produkcyjniaki, jak Nr 16 produkuje Jana Wilczka, Na przykład Plewa Bogdana Hamery i Przy budowie Tadeusza Konwickiego oraz inne. Skąd miałem te książki? Kupowałem? Raczej nie było mnie stać na kupno książek. Pisałem w owym czasie notki do „Gazety Pomorskiej”, jej grudziądzkiej mutacji, jako tak zwany korespondent, o wydarzeniach w szkole, czasem redaktorzy wysyłali mnie do zakładów pracy, jeśli tam się coś działo  (jakaś masówka, podejmowanie czynu produkcyjnego, czyli zobowiązanie do zwiększenia produkcji, co było wtedy modne i zalecane przez władze). Za te artykuliki otrzymywałem wynagrodzenie w postaci bonów na zakup książek. Rzecz w tym, że w Domu Książki  za ten bon nie otrzymywało się każdej książki, tylko z zestawu właśnie takich produkcyjniaków można było sobie którąś wybrać. I z tymi książkami i innymi, były jeszcze jakieś tłumaczenia z rosyjskiego, czyli wydawnictwa  radzieckie, jak Burza Erenburga i inne - tym razem rozstałem się na zawsze.

 Przenosiny książek dały więc sposobność oczyszczenia zbioru, ale również przeglądu i przypomnienia sobie, co się znajduje w mojej biblioteczce. Pisząc  powieść (jej początkowe rozdziały były drukowane w „Latarni Morskiej”), chciałem przybliżyć sobie nieco Grecję czasów starożytnych. We własnym księgozbiorze znalazłem kilka pozycji Jana Parandowskiego,  znawcy antyku, Aleksandra Krawczuka, ale chciałem coś oryginalnego, co powstało w tamtych czasach. Wojna peloponeska Tukidydesa stojąca na półce na poczesnym miejscu okazała się mało przydatna.  Wpadłem na pomysł, żeby sięgnąć po Platona, z biblioteki miejskiej wypożyczyłem Obronę Sokratesa w broszurowym wydaniu dla młodzieży szkolnej. A teraz, porządkując swoją bibliotekę, natknąłem się książkę wydaną w 1982 roku przez PWN pt. Platon, a która zawiera pięć najważniejszych dialogów tego starożytnego filozofa w tłumaczeniu Władysława Witwickiego, z jego znakomitymi komentarzami. Szukałem w bibliotece miejskiej, mając pod ręką własną znakomitą książkę.

Podobnych odkryć, czasem nieoczekiwanych, znalazłem więcej. Nie pamiętałem, że mam wydanie debiutanckiej powieści Wiesława Myśliwskiego Nagi sad z 1967 roku. Jeśli wracałem do tej książki, to do wydania razem z następną jego powieścią pt Pałac w Czytelnikowskiej serii „Głowy wawelskie” z 1982 roku.  Fanem twórczości Myśliwskiego stałem się dopiero po ukazaniu się powieści Kamień na kamieniu w 1984 roku. Mam zresztą wszystkie powieści tego autora. Niewiele wydał, ale są to dzieła nieprzemijające.

Najwięcej mam książek wydanych w latach osiemdziesiątych poprzedniego wieku. Wówczas dużo kupowałem, inne wydatki miałem mniejsze, było za co kupować książki. W tamtych latach rynek wydawniczy przeżywał kryzys z powodu braku tak zwanych mocy przerobowych – brakowało przede wszystkim papieru, ale również farby, części zamiennych do maszyn drukarskich i drukarzy. Autorzy czekali na opuszczenie swej książki drukarni po kilka lat. Ja czekałem  na wydrukowanie jednej ze mych powieści sześć lat. Poczytne pozycje znikały z księgarń prawie natychmiast. Sprzedawano je spod lady. Na pólkach pozostawały tylko mało wartościowa, propagandowa literatura. Z kupnem po ukazaniu się książki trzeba było się śpieszyć.

Oczywiście książki ukazywały się z opóźnieniem nie tylko z powodu braków materiałowych – wstrzymywały druk władze z powodów politycznych, jak to było w wypadku dzieł Witolda Gombrowicza – po wielu zabiegach, bojach opuściły drukarnię pod koniec lat osiemdziesiątych. Udało mi się szczęśliwie je nabyć i są ozdobą mojej biblioteki. Bardzo długo  cenzura nie zezwalała na druk powieści Jerzego Andrzejewskiego Miazga. Jej wydanie po wielu latach i rozlicznych perypetiach obrosło legendą, więc gdy ukazała się w 1981 roku, czyli w czasie tak zwanego karnawału „Solidarności”, szybko znikła z księgarń. Udało mi się kupić, ale przed przeczytaniem pożyczyłem znajomemu, a ten pożyczył swemu koledze. I ta moja książka wędrowała wśród znajomych, powróciła do mnie zdaje się po pół roku mocno zmiętoszona, bez tytułowej okładki. Dzisiaj stanowi pamiątkę po czasach opresji i ani mi w głowie jej wyrzucenie, chociaż zewnętrznie prezentuje się marnie.
Mógłbym jeszcze dłużej opowiadać o swych książkach, gdyż z wieloma jest związana jakaś anegdota, czasem zabawna, a czasem ponura. Może nadarzy się okazja, by niektóre historyjki ujawnić w przyszłości.

Jerzy Agaton Żelazny

 


Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, w tym fragmenty nowej powieści Śmiech Chryzypa, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)