O zwilczeniu i zestryczeniu, czyli miłość w czasach zarazy

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: sobota, 14 marzec 2020

Maria Migda

Zbieramy żniwo co najmniej trzech dekad powolnego dryfowania w stronę konsumpcjonizmu, elitaryzmu, wygodnictwa i egoizmu. Rozpanoszyła się zasada „mnie się należy”, „mam prawo”, „znam swoje uprawnienia”, przy czym najważniejsza w tej regule jest pierwsza osoba liczby pojedynczej. Żadnej innej obecne społeczeństwo już nie uznaje. Nie istnieją zatem: ty, on, ona, ono, my, wy, oni, one. Chyba, że rozmawiamy o opozycjach i różnicach politycznych, światopoglądowych, religijnych, kulturowych i wszelkich innych. Wtedy w ruch idą wszystkie zaimki oprócz ja, mnie, mi. „Ty taki-owaki”, „ty buraku”, „ty nie masz racji”, „on jest ślepy”, „ona jest głupia”, „ono jest ograniczone”, „nie mów o mnie ‘my’, bo się nie utożsamiam z tobą i twoimi poglądami, ja to ja”, „wy nie macie prawa tu przebywać”, „oni są niebezpieczni”, „one mi zagrażają”. Ale gdy rozmawiamy o prawach, to wtedy istnieją tylko jedne: moje własne.

Sąsiad? A co on mnie obchodzi! Byle mnie było dobrze. Osoba w kolejce? Opluć ją, zepchnąć na sam koniec – „panie, pan tu nie stał” – bo jeszcze dla mnie zabraknie. Kolega/koleżanka w pracy? Podłożyć mu/jej świnię, byle wyszedł/wyszła na wariata/wariatkę, a moje interesy były przy okazji zabezpieczone, choćby na tę jedną, krótką chwilę! Potem się pomyśli, co dalej zrobić z zawadzającym mi człowiekiem, który umie i wie więcej niż ja (sic!), ale przecież nie ma prawa odbierać mi mojego słusznego miejsca na szczycie tej kociej górki. Zrobię więc wszystko, aby się pozbyć konkurenta.

Zbieramy żniwo, bo nie słuchaliśmy naszych poetów i za nic mieliśmy proroków. Co tam wołanie Stachury, by nie dać się zwilczyć i nie dać się zestryczyć!

Kto go dziś czyta? Co tam świadectwa Zagłady! To inni, oni, Niemcy, hitlerowcy, naziści, byli źli, ja bym tak nigdy nie zrobił. Moje ja jest doskonałe i wrażliwe, więc po co pamiętać o jakichś pamiętnikach, dziennikach, o jakichś wspomnieniach, listach z obozów, wierszach pisanych na ścianach cel. „Dymy nad Birkenau” już dawno rozwiały się. Teraz jest nowe pokolenie, teraz jestem JA. Co tam jakieś objawienia w Fatimie czy innej zapadłej wiosce wzywające do nawrócenia! Zabobony i ciemnogród! Dziś mamy nowoczesność, internet, iPhony, iPody, elektroniczną bankowość, sztuczną inteligencję i biotechnologię. Dziś JA jestem PANEM siebie samego i całego świata, poza MNĄ nie ma innych bogów.

Zbieramy żniwo, a raczej zbierają je ci, co nie siali żadnego fermentu ani kąkolu na polu. Ci niewinni stali się bowiem ofiarami choroby, która toczyła społeczeństwo dużo wcześniej nim pojawił się ten czy inny koronawirus, choroby skrajnego egoizmu.

Kto należy do tych niewinnych, którzy otrzymują rykoszetem za rozpasanie egoizmem społeczeństwa? Na przykład kobiety w ciąży.

Jestem w 5. miesiącu, ale nie dlatego że założyłam firmę „500 PLUS” i produkuję kolejne „dodatki wychowawcze”, ale dlatego że przez kilka lat bezskutecznie starałam się o poczęcie. Przez wiele lat modliłam się, prosiłam Niebiosa, by otwarły moje łono i nic. Głucha cisza. W końcu wyrok: bezpłodność. Po burzy emocji, po morzu wylanych łez wreszcie przyszło ukojenie i obojętność. Machnęłam ręką. Trudno. Trzeba żyć dalej. Kiedy więc podjęłam ponowną modlitwę, ale w zupełnie innej intencji, nie mogłam wyjść ze zdumienia, gdy jej skutkiem okazała się upragniona ciąża. I to kilka dni po moich 42. urodzinach. Cud! Radość nieopisana! Euforia.

Do czasu.

Początkowo nie korzystałam z żadnej ochrony przysługującej ciężarnym. Stałam w kolejkach jak inni – czy to w sklepie, czy w aptece, czy w poczekalni u lekarza. Póki nie było widać, musiałabym wszystkim zdradzać swój stan i legitymować się kartą ciąży. Ale w końcu brzuszek uwidocznił się. Pomyślałam, może teraz ludzie sami okażą zrozumienie i będą przepuszczać w kolejce? Zwłaszcza, że pojawiła się zaraza. Kogo, jak kogo, ale chyba kobiety w stanie błogosławionym ludzie obejmą szczególną ochroną i empatią? Wtedy dowiedziałam się, jak to jest być ciężarną dzisiaj. Zobaczyłam, jakie parszywe żniwo zbiera się, choć nie zasiało się ani jednego fałszywego nasionka. Poczułam, jak dostaję rykoszetem za panie z firmami „500 PLUS”.

Ludzie zobojętnieli na siebie nawzajem, zobojętnieli na starszych, na ciężarne, na małe dzieci, na niepełnosprawnych. Nic i nikt ich nie obchodzi poza czubkiem własnego nosa. A każdy to potencjalny wróg (a w czasach zarazy tym bardziej, wobec telefonicznych donosów do sanepidu wręcz powrócił jako znowu aktualny peerelowski plakat „Bądź czujny wobec wroga narodu”).

W oczach społeczeństwa jestem więc pasożytem, który czyha na dodatki, jestem nierobem, któremu przysługuje pełnopłatne L4, które notabene musiałam wyżebrać u lekarza prowadzącego, bo wyznaje on zasadę, że ciężarna powinna pracować do samego rozwiązania. Młódka 20-letnia może tak, ale kobieta po czterdziestce, która przez kilka lat nie umiała począć, to chyba jednak powinna być objęta jakąś ochroną? Figa z makiem! Zakasz rękawy i dalej w pole pełne bakcyli, huku, hałasu, tłoku (średnio 50 dzieci w jednym ciasnym pomieszczeniu, a w porywach szaleństwa 80-100)! No, może gdybym była właśnie taką dziewczynką, to wtedy z pocałowaniem ręki otrzymałabym L4, ale że już pracuję blisko 20 lat, to mogę tak siłą rozpędu dalej kręcić tym kieratem z łaskawą przerwą na sam tylko poród.

To była dopiero pierwsza kłoda rzucona mi pod nogi i pierwsze nieśmiałe otwarcie się moich oczu na „kochaną” rzeczywistość. Brak właściwego rozeznania sytuacji i zwyczajna sztywność myślenia. I to u kogo? Nie u osoby niewykształconej, ale u elity intelektualnej tego kraju.

Potem przyszły kolejne rozczarowania.

Kiedy brzuszek stał się widoczny i bardziej uciążliwy, a grypa i inne wirusy zaczęły szaleć wokół na dobre, postanowiłam po prostu zacząć zwracać uwagę aptekarzy i laborantów na mój stan błogosławiony, grzecznie się pytając, czy mam prawo być obsłużoną poza kolejką w takich miejscach jak apteka, poczekalnia do laboratorium czy lekarza. Oczywiście, tak. No, więc spróbowałam nieśmiało skorzystać z tego prawa.

I co usłyszałam? Syk, szemranie, pojękiwania, komentarze. Czyje? Nie zgadniecie, moi drodzy! Kobiet, kobiet, kobiet, panowie! Największy problem, by przepuścić ciężarną, miały, o zgrozo!, te, które same kiedyś doświadczyły zapewne tego stanu i same, gdyby w czasach zarazy czekały na dziecko, bez słowa wytłumaczenia ustawiałyby się jako pierwsze w kolejce. No, ale to nie dotyczyło tym razem ich, a więc działa im się dziejowa krzywda i niesprawiedliwość. Jakaś baba (tak uprzejmie nazwała mnie starsza pani w poczekalni u ortopedy, gdzie akurat cierpliwie czekałam w kolejce do rejestracji z moją babcią, by ją zapisać na wizytę), więc jakaś baba będzie mi tu stawiała się w pozycji uprzywilejowanej i domagała się ekstra traktowania. A do piachu z nią!

Gdy z kolei oświadczyłam w poczekalni do laboratorium, że jestem w ciąży i mam prawo wejść poza kolejką, zobaczyłam tak kwaśną i obrażoną minę, że niejeden aktor mógłby się uczyć od pani (o, zgrozo!, ponownie kobieta) pracy twarzą. Druga natomiast niewiasta oświadczyła, że śpieszy się do pracy (sic!). Gdy więc rozwarły się podwoja laboratorium, laborantka zapytała, kto z czym. Na moje krótkie stwierdzenie: „jestem w ciąży” jako jedyna zareagowała normalnie, z empatią i natychmiast wskazała mnie jako pierwszą do obsłużenia, podkreślając, że to jest naturalne i oczywiste. Pani śpiesząca się do pracy wepchnęła się oczywiście razem ze mną, by swoje i tak załatwić.

Zbieramy żniwo co najmniej trzech dekad powolnego dryfowania w stronę konsumpcjonizmu, elitaryzmu, wygodnictwa i egoizmu. Gdy była bieda i puste półki w sklepach, byliśmy bardziej skłonni dzielić się, a więc myśleć poza sobą także i o innych. Teraz jest wszystko, ale serca mamy z kamienia i widzimy tylko własny koszyczek, zresztą obecnie pełen SARS-CoV-2, więc odradzałabym takie namiętne i egoistyczne ściskanie go. Gdy nie było „500 PLUS”, ludzie byli bardziej skłonni traktować ciężarne z empatią i zwykłą życzliwością. Przecież chyba jest to zrozumiałe, dlaczego należy przepuszczać we wskazanych miejscach panie w stanie błogosławionym, chyba każdy wie, że chodzi o ochronę kobiety i dziecka przed wirusami i bakteriami, których gdzie jak gdzie, ale tam nie brakuje. Zamiast tego zrozumienia jest dzisiaj nienawiść – „o, kolejny bachor!”, „kolejna z brzuchem, co będzie brała pieniądze od nas!”, „kolejna baba w ciąży, już się niedobrze robi od ich widoku!”…

Nie mam na czole napisane, że moje dziecko jest owocem wielu lat starań i modlitw, a nie efektem zimnej, wręcz biznesowej kalkulacji. Zbieram więc parszywe żniwo, którego nie siałam i doświadczam, zwłaszcza od kobiet, zapewne głęboko wierzących, szczególnego rodzaju „miłości w czasach zarazy”.

Maria Migda