Śmierć nadleciała z Bagicza*

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: sobota, 29 luty 2020

Eugeniusz Toman

Do żelaznej bramy pokrytej szarą blachą z dwiema czerwonymi gwiazdami, odgradzającej od świata lotnicze osiedle w Bagiczu zastukałem latem 1988 roku. Zrobiłem to spontanicznie, na dziennikarski nos, jak zwykle bez porozumienia z redakcją. To lotnisko zaciekawiało mnie już od połowy lat siedemdziesiątych, gdy mieszkałem jeszcze w Świdwinie i czasem wylegiwałem się na kołobrzeskiej plaży z rodziną w pobliżu betonowego pomnika zaślubin z morzem. Obserwowałem pod słońce startujące wprost na mnie samoloty MiG-23. Ryk silników na niebie burzył co chwila nadmorską sielankę plażowiczów.

Wcześniej zwiedziłem cmentarz wojenny i miejscowe Muzeum Oręża Polskiego, gdzie wyczytałem, że lotnisko we wsi Bagicz w latach trzydziestych zbudowali Niemcy. Stamtąd 1 września 1939 roku startowały nad Westerplatte samoloty bombowe Luftwaffe: Junkersy 86 i 87. Po zdobyciu Kołobrzegu przez 1. Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki w 1945 roku lotnisko przejęła Armia Czerwona i zbudowała tam koszary, szpital, szkołę i sklepy. Pod koniec lat sześćdziesiątych pas startowy lotniska, leżący równolegle do linii brzegowej trzy kilometry na wschód od miasta, przedłużony został dwukrotnie, dla potrzeb przyszłych samolotów transportowych i bombowców strategicznych. Stacjonowały tam głównie migi, ale bombowce nigdy tam się nie pojawiły.

Drzwi boczne bramy nie były zamknięte. Otworzyłem je, niepewny co mnie za nimi czeka. Wszedłem do innego świata. Na początku obszernego placu stał parterowy budynek dyżurki. Przez okienko pokazałem dyżurującemu oficerowi swoją legitymację prasy wojskowej, a ten bez zbędnych ceregieli, choć nie miałem na sobie munduru, od razu zatelefonował do dowódcy pułku. W tym czasie trwały loty. Podał mi słuchawkę. Usłyszałem w niej przyjazny głos. Przedstawiłem się i powiedziałem po rosyjsku, skąd jestem i po co tu przybyłem. Moja nauka języka rosyjskiego zaczęła się już od piątej klasy szkoły podstawowej. Była obowiązkowa także w liceum i na studiach. Będąc uczniem, nie za bardzo przywiązywałem do niej uwagi. Jak dotąd nigdy nie prowadziłem w nim żadnej konwersacji. O dziwo, porozumiałem się dość gładko. Dowódca wyraził zgodę na rozmowę z oficerem politycznym, który, jak się wkrótce okazało, doskonale znał język polski.

Idąc do koszar, spoglądałem na pustą przestrzeń otoczoną dwupiętrowymi blokami. Droga asfaltowa skończyła się przed bramą, przed którą zaparkowałem samochód, tylko dyżurka okolona była chodnikiem, za nią ciągnął się nierówny teren, porośnięty gdzieniegdzie trawą wysuszoną przez upał. Taki widok był nie do pomyślenia w polskich jednostkach wojskowych, gdzie wszędzie wiodły drogi asfaltowe, chodniki i dbano o trawniki. Widocznie nowi właściciele nie czuli się tu prawowitymi gospodarzami. Zaskoczyły mnie okna bloków mieszkalnych. Nie widziałem w nich ani jednej firanki. Szyby do połowy zasłonięte były gazetami „Prawda”. Tak jawiła się cała prawda o komunistycznym dobrobycie. Minąłem piaskownicę. Rozejrzałem się. Dokoła ni żywej duszy. Dzieci wywiało na wakacje, czy co? A co się stało z dorosłymi? Od morza wiało bryzą. Wokół panowała cisza, przerywana co chwila głuchym hukiem startującego w oddali samolotu. Za piaskownicą, zamiast huśtawki, stał pomnik Włodzimierza Lenina. Zatrzymałem się przed wysokim postumentem. Włożyłem rękę w kieszeń i przez chwilę pozowałem jak sowiecki idol, patrząc w siną dal ponad blokami. Prowadzący mnie porucznik uśmiechnął się dobrotliwie. W czasach stalinizmu za taki żart powędrowałbym na Sybir.

Wchodzimy do pierwszego bloku koszar. Tutaj czysto i schludnie. W końcu korytarza stoi sołdat z długą bronią na pasie, trzyma wartę przy ołtarzyku jakiegoś bohatera z II wojny światowej. To samo na pierwszym piętrze i na drugim. Nie pytam, kogo tu się czci. Wchodzimy do jednego z pomieszczeń, gdzie możemy usiąść i swobodnie porozmawiać. Jestem w pewnym kłopocie. Sądziłem, że spotkam się z pilotami, a tu do dyspozycji tylko oficer polityczny, Anton Jachacz. O szkoleniu lotniczym niczego specjalnego się nie dowiem, ale muszę zadać jakieś pytania, by nie stracić fasonu. Jak wam się tu żyje, jak wygląda współpraca z miejscowymi władzami, czy kontaktujecie się z polskim wojskiem, gdzie zaopatrujecie się w żywność, czy bierzecie udział w życiu kulturalnym miasta itd., itp. Po półgodzinnej jałowej rozmowie pożegnałem się, nie wynosząc za bramę niczego szczególnego, prócz smutnego widoku ołtarzyków, okien z gazetami, pustej piaskownicy i wyniosłego pomnika Lenina. Nie sądziłem, że o Bagiczu kiedykolwiek jeszcze wspomnę.

W lipcu 1989 roku, miesiąc po pierwszych wolnych po wojnie wyborach do polskiego Parlamentu, światowe media doniosły, że w Belgii spadł sowiecki MiG-23, który wystartował z naszego Wybrzeża. Nie podawały jednak, że ten samolot pochodził z Bagicza. W naszej prasie przeszło to bez specjalnego rozgłosu. W sierpniu ponownie zawitałem do Kołobrzegu. Przywiozłem żonę z synem i córką, aby mogły nacieszyć się morzem. Zaparkowałem auto na pustym placu przed amfiteatrem, w którym co roku odbywały się Festiwale Piosenki Żołnierskiej (rok później ten festiwal zamilkł). Rozlokowaliśmy się na plaży przy molo. Wygrzewając się błogo w słońcu, nie myślałem o Bagiczu, nie dochodził stamtąd żaden huk. Cieszyłem się nadmorską ciszą i zasłużonym lenistwem. W ostatnich latach napisałem sporo artykułów o lotniczych katastrofach i chciałem się od nich uwolnić. Upał wypalał we mnie nagromadzone emocje. Co pół godziny chłodziłem się, aż syczała morska woda, i wracałem na leżak. Jaka ulga: pływać w morzu, słuchać na brzegu szumu fal, przyciągać ciałem słońce, obserwować latające mewy i patrzeć na bawiące się w piasku dzieci.

W pewnej chwili spojrzałem na molo. Wśród spacerujących po nim wczasowiczów rozpoznałem kogoś, kogo wcześniej widziałem. A pamięć mam wzrokową. To był Anton Jachacz. Choć nie miał na sobie munduru, wyróżniały go krótko ostrzyżone rudawe włosy. Nie namyślając się długo, powierzyłem dzieci opiece żony i poszedłem się przywitać. Co pan tu porabia, spytał nieco zaskoczony. Odpoczywam na urlopie z rodziną, a pan? Dziś sobota, mam wolne od służby, wyjaśnił mój były rozmówca, loty pułkowe zostały zawieszone z powodu lotniczego wypadku i chcę pożegnać się Kołobrzegiem. Niczego nie ukrywał. Rozmawiał ze mną o wiele swobodniej niż ponad rok wcześniej. Miał do mnie zaufanie, jego przodkowie byli Sybirakami z czasów powstania styczniowego. Poza tym nie naruszał tajemnicy wojskowej, cały świat o tym wszystkim już pisał.

To dość dziwny przypadek, powiedział porucznik. 4 lipca na samolocie MiG-23 wystartował pułkownik Nikołaj Skuridin, jego przełożony, szef wydziału politycznego. Było kilka minut po dziewiątej. Znad Kołobrzegu pilot miał udać się w kierunku Wielkiej Brytanii, by nad Morzem Północnym obserwować, jak odbywają się ćwiczenia NATO. Jego misja tak szybko się skończyła, jak się zaczęła. Na wysokości 150 metrów z prędkością 400 kilometrów na godzinę Skuridin wyłączył dopalacz i wtedy samoczynnie zmniejszyły się obroty silnika. Pilot uznał, że silnik zgasł, skierował więc samolot w kierunku morza, zameldował o tym przez radio i uruchomił katapultę. Opadając na spadochronie, widział, jak jego MiG-23 przecina linię brzegową i leci nad wodę. Kierownik lotów wysłał zaraz dwa myśliwce, żeby go zlokalizować. Piloci niczego nie spostrzegli. Maszyna musiała spaść do morza, stwierdzili. Dowództwo pułku uspokoiło się; ofiar wśród cywilów nie było.

Gdy już się zdawało, że MiG-23 runie do Bałtyku, jego silnik ponownie podjął pracę i zaczął się wznosić. Zadziałał system stabilizacji parametrów lotu. Samolot ze średnią prędkością 700 kilometrów na godzinę skierował się na zachód, jak był zaprogramowany. Bez przeszkód przeleciał nad terytorium NRD. Po przekroczeniu granicy między państwami niemieckimi, z amerykańskiej bazy lotniczej w RFN wystartowały dwa myśliwce F-15. Ich załogi były zaskoczone. W odkrytej kabinie nikogo nie było! Lecącego obiektu nie zdołali jednak powstrzymać. Po kilku minutach w powietrze wzbiła się para francuskich mirage'ów, tym razem z rozkazem bezwzględnego zestrzelenia intruza, jeśli tylko przekroczy granicę Francji. Do tego jednak nie doszło. MiG-23 przeszedł do lotu szybowego, a północny wiatr cały czas kierował go nad Belgię. W ten sposób dotarł w okolice miasta Kortrijk. Przyziemił na polu jakiegoś rolnika i w końcowej fazie szorowania kadłubem po ziemi, zahaczył o jego dom. Uległ częściowemu uszkodzeniu, ale prawym płatem skrzydła... zabił przebywającego na werandzie osiemnastolatka.
Śmiercionośne skrzydło skosiło życie niewinnego chłopca. Nadleciało z polskiego Wybrzeża, ze strefy sowieckich wojsk okupacyjnych.

Techniczną przyczyną wypadku była korozja posrebrzanych styków automatycznego układu sterowania silnikiem. One zakłócały jego działanie. Z zapisu rejestratora lotu wynikało, że po wykatapultowaniu się pilota, obroty silnika wzrosły, lecz po dwudziestu sekundach ponownie zmalały. Po dziesięciu sekundach silnik znów podjął pracę. I tak na przemian, do całkowitego zużycia paliwa w zbiornikach, do wysokości 13 000 metrów. Wtedy maszyna poczęła szybować, 2-3 metry na sekundę. Autopilot przez cały czas doprowadzał ją do lotu poziomego. Tuż przed zetknięciem z ziemią przyjęła pozycję jak do lądowania. Przeleciała 900 kilometrów, przeleciała bez przeszkód, bez najmniejszej próby przechwycenia jej nad terytorium RFN. Lot trwał półtorej godziny.

W tym czasie pułkownik Skuridin opadał ze spadochronem na piaszczystą wydmę. Trochę się poturbował na suchych gałęziach. Nikt go nie poszukiwał. O własnych siłach dotarł do swojego szpitala. Tam zrobiono mu prześwietlenie. Potem na piechotę wrócił do sztabu.

Więcej porucznika Jachacza w Kołobrzegu nie spotkałem. Wkrótce dowiedziałem się, że myśliwski pułk lotniczy w Bagiczu został przebazowany na lotnisko w Brzegu. Żeby zatrzeć punkt start samolotu. Na jego miejsce sprowadzono pułk śmigłowców Mi-24. Na szczęście, nie na długo.

Taki był początek końca pobytu Armii Radzieckiej w Europie Środkowej. W listopadzie tego samego roku ludność niemiecka obu części Berlina, Wschodniego i Zachodniego, rozebrała dzielący ją mur z czasów zimnej wojny. Rok później Niemiecka Republika Demokratyczna przestała istnieć, jej obszar przyłączono do Niemieckiej Republiki Federalnej. Rozpoczęło się wycofywanie stamtąd pięciu sowieckich armii – ponad 330 000 okupacyjnych żołnierzy, nie licząc ich rodzin, i 200 000 pracowników cywilnych. Na platformach pociągów wyjechało ponad 4000 czołgów, 8000 transporterów opancerzonych, 3500 dział i moździerzy oraz odleciało 600 samolotów i tyleż samo śmigłowców.

Natomiast z Polski jednostki sowieckie wyruszyły do siebie dopiero w 1991 roku. Wtedy przebywało u nas ponad 50 000 żołnierzy, 40 000 ich rodzin i 7500 pracowników. Mieszkali w 59. garnizonach na terenie 21. ówczesnych województw: od Bagicza, Białogardu po Borne Sulinowo, od Chojny, Kluczewa po Krzywą, od Legnicy, Szprotawy po Świdnicę, od Świętoszowa, Świnoujścia po Toruń, od Warszawy, Wrocławia po Żagań. Garnizon w Legnicy zwany Małą Moskwą był największą ich bazą operacyjną w Polsce. Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich na powrót przemienił się w Rosję.


--------------------------------------------------------------------------------------

*Fragment książki Boski Order, przygotowywanej do druku w Wydawnictwie WBPiCAK w Poznaniu; od tego roku funkcjonuje też w wersji elektronicznej, dopełniona zdjęciami samolotów jako Romantyka latania (Witanet). Tego samego autora ukazały się dotychczas Podniebni żołnierze (Wydawnictwo Rhytmos, Poznań 2015) i w poprawionej wersji internetowej Alarm pod gwiazdami (Witanet 2019). W przygotowaniu do wydania na portalu Ebooki znajdują się również Śmiercionośne skrzydła.

Eugeniusz Toman

 

Przeczytaj także w ‘porcie literackim’ recenzję książki E. Tomana Podniebni żołnierze (2015) – autorstwa Szymona Prowackiego („Wojskowe latanie za czasów PRL-u”), jak również opowiadanie „Zwykły zimowy lot”(w dziale „proza”)

 

Eugeniusz Toman (Tomsia) – pilot, dziennikarz, animator kultury. Urodził się w 1949 r. w Podegrodziu koło Drawna na Pomorzu Zachodnim, gdzie została przesiedlona rodzina jego matki. W 1967 r. ukończył Liceum Ogólnokształcące w Choszcznie, następnie Wyższą Oficerską Szkołę Lotniczą w Dęblinie (1971) i Uniwersytet Warszawski na wydziale dziennikarstwa (1988). Latał na szybowcach (Czapla, Bocian), samolotach śmigłowych (Junak-3, TS-8 Bies) i odrzutowych (Lim-2, Lim-6). W latach 1972-1974 służył w 8. pułku lotnictwa myśliwsko-szturmowego w Mirosławcu uzyskując drugą klasę pilota wojskowego, później pełnił funkcję oficera sztabowego w 3. Dywizji Lotnictwa Myśliwsko-Bombowego w Świdwinie. W 1980 r. został publicystą tygodnika lotniczego „Wiraże” w Poznaniu (w latach 1991-1995 pełnił funkcję zastępcy redaktora naczelnego). Zajmował się głównie problematyką bezpieczeństwa latania. Opublikował ponad 900 artykułów i reportaży. Pisał też opowiadania i wiersze.
W okresie transformacji ustrojowej jego starania o reaktywowanie przedwojennego poznańskiego pisma „Lotnik” nie uzyskały akceptacji nowych zwierzchników (w tym cywilnego ministra obrony, niby odnowiciela patriotycznych tradycji Wojska Polskiego, Bronisława K.), dlatego m.in. odszedł do rezerwy. Współpracował z wydawnictwami książkowymi, polonijnym portalem „Recogito” i Stowarzyszeniem Pisarzy Polskich. Opracował do druku kilkanaście zbiorów prozy i poezji autorów współczesnych, równocześnie wraz z żoną poetką zorganizował kilkadziesiąt wieczorów literacko-muzycznych w poznańskim Klubie Piosenki Literackiej „Szary Orfeusz” (1996-2001). Mieszka w Poznaniu.