Złuda*

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: środa, 19 luty 2020

Irmina Kosmala

I

Zabiłam człowieka. Czy mogę się wyspowiadać, ojcze duchowny?

Szpakowaty mężczyzna o szlachetnych rysach twarzy i przenikliwym spojrzeniu ciemnobrązowych oczu rozejrzał się niepewnie po wnętrzu kościoła, nikogo nie dostrzegając. Potrząsnął nerwowo głową, jakby zaprzeczając pytaniu, które zdawało mu się niezwykłym słuchowym omamem. Pomyślał, że przesłyszenie było wynikiem zmęczenia. Wstał więc z klęcznika, zostawiając na nim otwartą księgę, by udać się w kierunku klasztoru.

Czy nie jest za późno? Oni mogą w każdej chwili nadejść…

Niski kobiecy głos zabrzmiał teraz nieco głośniej i jakby bliżej, tuż za jego plecami. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie. W półmroku wypełniającym skrzętnie wnętrze drewnianej świątyni dostrzegł szczupłą postać. Dziewczyna, kobieta, staruszka? Trudno było określić wiek nieznajomej, ponieważ jej głowa była okolona ciemnoniebieską chustą. Poza tym jej twarz była usytuowana jakby poza czasem i ludzką myślą. Pochodziła z matrycy tych, których w zasadzie nigdy się nie pamięta. Jednak uwagę duchownego przykuły oczy stojącej przy nim zjawy. Odczytał w nich strach pomieszany ze wstydem. „Tak musiała wyglądać uciekająca Maryja” – pomyślał i twarz rozpromienił mu na chwilę tajemniczy uśmiech.

– Zapraszam bliżej, siądźmy przed ołtarzem. Jest tu jaśniej i cieplej od świec, których nie… – zawahał się, by skłamać, ale jakoś nie godziło się – …wyłączyłem – dokończył szybko.

Prezbiterium było jasne od silnego światła, okalającego sakralne miejsce. Jednak nawy boczne oświetlone były skąpymi refleksami elektrycznych świec, które po zmroku pogłębiały poczucie osamotnienia, obcości i pustki.

Jak można oszukiwać w takim miejscu? Czy zastanawiał się ojciec kiedyś nad tym?

Trzecie pytanie Uciekającej Maryi wybiło go z chwilowego odrętwienia.

Jak można wstawiać pozór świecy zamiast prawdy? To dość ryzykowne postępowanie, zwłaszcza tutaj – doprecyzowywała zarzut.

Zgadzał się z nią, ale tego nie okazywał. Spojrzał w bok, skupiając wzrok na przedmiocie jej oskarżenia. Nie raz patrzył na ten migający fałszywy płomyk z obrzydzeniem. Jednak nowe muzy dwudziestego pierwszego wieku – Praktyczność i Oszczędność – zawłaszczyły również obecnie i te święte przestrzenie.

Usiedli obok siebie w pierwszym rzędzie chłodnego kościoła. Oboje wciągnęli głęboko w płuca powietrze, jakby zaraz mieli zanurzyć się na dłuższy czas w chłodnej wodzie pobliskiego stawu. Złe wrażania estetyczne zrekompensowały zapach starego drewna oraz piękna polichromia okalająca prezbiterium. Bez względu na porę dnia, po wejściu do kościoła oko jakiś czas musiało się przyzwyczaić do półmroku wypełniającego wnętrze świątyni. Jednak po chwili można było swobodnie oglądać ornamenty, zdobiące kościół. Szczególną uwagę przykuwała ściana tęczowa, na którą składały się dwie spore kolorowe belki, od strony nawy osłonięte ozdobnie wyciętymi deskami. Nie zakłócały w żaden sposób sakralnego miejsca. Przeciwnie, doskonale harmonizowały z ciepłym wnętrzem.

Drewniana ława zaskrzypiała pod ciężarem ich ciał. Spojrzeli przed siebie na oświetlony ołtarz i stojący na nim srebrny krucyfiks. Nieco dalej mogli podziwiać postać Chrystusa rozpiętą na ogromnym rozwidlającym się krzyżu, symbolizującym „Drzewo Życia”. Kobieta zdjęła długi czarny płaszcz, jakby nagle zasiadła przy kominku w przytulnym pokoju. Kątem oka dostrzegł, że ubrana była również w czarną prostą suknię z długimi dopasowanymi do sylwetki rękawami. Chusta nadal okalała jej twarz i włosy. Siedząc teraz przy niej, nie widział jej oczu. Cały czas patrzyła przed siebie.

Wybór ojca jako mojego spowiednika nie był przypadkowy. Długo przygotowywałam się do tej rozmowy. Wybitny filozof i psycholog, autor bestsellerowej „Złudy”…

– Wiem, kim jestem – przerwał jej nagle, a jego twarz spąsowiała od szykujących się do ataku natarczywych jak giez komplementów. W swym życiu usłyszał ich tysiące. Podobnie jak zniewag. Zaszył się tu, by od nich uciec. Od języków, które łechtały i kąsały. Od wrzenia słów. Bardzo chciał wiedzieć, jak go odnalazła. Zmienił przecież zawód na – jak to się mówi – powołanie, przyjął nowe imię, ukrył się przed światem…

Szczęściarz – uśmiechnęła się. – Ja natomiast, choć tyle lat już szwendam się po tym świecie, nadal nie mam o tym bladego pojęcia.

– Zacznijmy więc od początku. Zabiłaś człowieka?

Tak. Prawdę mówiąc dwóch. A dokładniej, w zasadzie trzech – dodała po namyśle.

– To może wrócimy do tej rozmowy, gdy się zastanowisz, ilu? – pochylił się do przodu, jakby chciał powstać, zniecierpliwiony dziwnym pogrywaniem nieznajomej.

Jeśli ojciec chce, możemy nie rozmawiać. Jutro mnie już tu nie będzie.

Odwróciła ku niemu głowę, rozwiązując jednocześnie chustę. Wcześniejszy strach i wstyd ustąpiły miejsca pewności siebie. Zauważył to od razu. Długie falujące blond włosy nadawały jasności nieodgadnionej twarzy, która mogła mieć zarówno trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. W niebieskich zimnych oczach odbijało się jego zdumienie. Znał to oblicze, ale nie potrafił przywołać wspomnienia związanego z jego rozpoznaniem. Być może kiedyś już spowiadał kobietę o podobnych rysach twarzy. To możliwe. Ta myśl go uspokoiła.

To będzie spowiedź życia. Jednak, by ojciec mógł zrozumieć moje czyny, musi poznać ich motywy – spuściła na chwilę głowę i dodała szeptem:

– Cholerne przeznaczenie.

– Dlaczego?

– Bo nic nie dzieje się bez przypadku. Zawiniłaś, musisz zostać ukarana. Jednak ja moich czynów jedynie doświadczyłam, nie popełniłam ich, mogę powiedzieć za słynnym królem Edypem. Jestem tu nie dla samej kary, pokuty, bo tę odpracowuję całym swoim życiem, lecz dla zrozumienia. Potrzebuję ojca głowy i serca, aby to, co za chwilę opowiem – obejrzała się ponownie z obawą za siebie – jeśli oczywiście zdążę, ojciec rozpoznał, rozwikłał i spróbował mi wyjaśnić.

– Tu nikt nas nie znajdzie. Cokolwiek się stało, tu jesteś bezpieczna – na potwierdzenie swych słów próbował ścisnąć jej dłoń. Czynił tak wcześniej niekiedy ze swoimi pacjentami lub studentami, by dodać im odwagi. Kobieta jednak była szybsza; chwyciła chustę z kolan, nie dopuszczając tym samym do zbliżenia rąk.

To straszne. Ty nic nie pojmujesz! – jej szept przemienił się nagle w nienaturalny syk. Natychmiast zrozumiała swój nietakt, więc dodała pospiesznie: – Proszę na zawsze zapamiętać: ukryć się, to nie znaczy wcale ocalić się – wzięła głęboki oddech jak poprzednio. – Ojciec powinien wiedzieć to najlepiej.

W tym momencie poczuł, że pali go twarz. Po raz pierwszy w życiu nie potrafił nazwać uczucia, które rozlało się gorącem w jego wnętrzu. Był oszołomiony, przytłoczony, nieco zagubiony. Ostatniego z uczuć nigdy dotąd nie zaznał. Kręciło mu się od niego teraz w głowie. Przez chwilę nawet nie wiedział, kim jest i co robi w tym dziwnie mrocznym i zimnym miejscu z jeszcze dziwniejszą tajemniczą nieznajomą. Czego ona tak naprawdę od niego chce?

A co do mojej historii – kontynuowała, nie zważając na niepokojący wyraz twarzy duchownego – to wszystko zaczęło się tak, jak dziś. Tamtej listopadowej nocy.

 

II

Zdezorientowana, mokra i zagubiona. Stała chwilę bez ruchu, wpatrzona w oddalające się sylwetki. Pomyślała nawet, że może od razu wymknie się stąd i uda z powrotem do domu, jednak w tym samym momencie ktoś krzyknął: „– Andrzej!” i niezwykły rodzaj dreszczu przebiegł po jej ciele, a dziwne ciepło wtargnęło do wnętrza, przygniatając niebywałym ciężarem żołądek. Serce nagle zaczęło bić tak mocno, że można było dostrzec, jak mokra koszulka próbuje gwałtownie oderwać się na moment od lepkiego ciała, by za ułamek sekundy ponownie z nim się zespolić. Bardzo wyraźnie czuła teraz każde uderzenie dotąd tak normalnym trybem pracującego najważniejszego mięśnia. Zastanawiała się, co się z nią dzieje, czym została sprowokowana ta niespodziewana wyrywność serca i reakcja całego ciała na jedno zwyczajne, bądź co bądź, słowo. Czego mógł być dowodem ten zaskakujący dygot i ścisk żołądka? Może tamtego zauważenia jej podczas wykładu przez Apejrona, pomyślała. Nie, to niemożliwe. Przecież jej wygląd jest tak przeciętny. Zwrócił uwagę na Rudą. Ona posłużyła w tym wszystkim jedynie za tło. I ten straszny przytyk… Weredyczka.

Z zamyślenia wyrwał Ewę Tom, który niespodziewanie podszedł do niej z drinkami.

– Jeszcze nie zdjęłaś płaszcza? – zapytał zdziwiony.

– Zimno mi – wymamrotała, wpatrzona w bajecznie kolorowy płyn w kieliszkach.

– To oczywiste. Jesteś cała mokra, dziecino. Wypij to, rozgrzejesz się.

Nie lubiła wódki, ale wręczony przez męża drink smakował pysznie. Tom z uśmiechem podał jej swój kieliszek.

– Chodź – pociągnął ją do drugiej sali. – Zostawię cię tu z tym arcydziełem sam na sam. Moim skromnym zdaniem Kasia jest geniuszem fotografii. A nazwa, jaką nadała wystawie, jest tego najlepszym dowodem. Daj się ponieść jej zdjęciom. Widzimy się przy barze.

Mówił to w taki sposób, jakby sam tę wystawę tworzył albo pomagał przy jej realizacji. Nie mógł przecież zobaczyć wszystkich tych zdjęć rozwieszonych na biało–czarnych ścianach galerii w pięć minut. I jeszcze zdążyć pójść po drinki.

Ewa podeszła do pierwszego ze zdjęć. Zobaczyła na nim twarz starszej kobiety w pełnym, jakby scenicznym, wręcz nachalnym i nienaturalnym makijażu. Widać było, że za wszelką cenę pragnęła przed zrobieniem zdjęcia zakryć swoje niedoskonałości. Bruzdy, bo już nie zmarszczki, przykryła grubą warstwą ciemnobrzoskwiniowego pudru, na cienie pod oczami oraz opadające powieki nałożyła z kolei jasny barwnik. Cienkie brwi, jakie ofiarowała jej natura, zakryła śmiałym pociągnięciem czarnej kredki. Rzęsy podkręciła zalotką i nałożyła na nie grubą warstwę tuszu, który rozmazał delikatnie jej lewe oko. Na usta nałożyła wściekle czerwoną szminkę. I jeszcze włosy – liche, pofarbowane na czarno, zbyt mocno utapirowane, by sprawiały wrażenie gęstych…

Przechodziła w coraz większym zdziwieniu od zdjęcia do zdjęcia, od fizys starych kobiet i mężczyzn do całkiem młodych. Na pierwszy rzut oka wszystkie oblicza wyglądały normalnie, jednak gdy się im przyjrzało z bliska, można było dostrzec efekt żmudnej pracy makijażysty, wizażysty, stylisty, czy tatuażysty. Uderzała wówczas nieprawda rozwieszonych wokół twarzy; nieprawda, na jaką bohaterowie tej wystawy się godzili. Doczepiane sztuczne włosy, naklejane rzęsy, nienaturalnie wydęte usta przywodzące na myśl niewielką rybkę lubiącą odżywiać się wodorostami, twarze piercingowane, tatuowane czy wypełnione botoksem… Gość galerii mógł być tej nocy świadkiem współczesnego pędu ku byciu innym. W tym wyścigu nie chodziło nawet o zatrzymanie młodości czy bycie piękniejszym, a o swoistą przemianę.

Wystawa obnażała współczesny trend. Ukazywała niezgodę na to, kim się jest oraz efekt mniej lub bardziej udanych kroków, by zamaskować swoją wstydliwą tożsamość.

Ostatnia ramka obrazu była pusta. Ewa podeszła bliżej i wtedy zobaczyła w niej swoje odbicie. Przeraziła się, bo ujrzała prawdę. Szybko zamknęła oczy. Ekspozycja ludzkich nieautentycznych twarzy ze swoją w tle przygnębiła dziewczynę. Jednak kolejny wypity drink, podany przez czujnego kelnera sprawił, że alkohol w jej głowie mile teraz szumiał.

– Maska to nasz amulet – szepnął zza jej pleców Apejron, a Ewa zmrużyła oczy. – To nasza najlepsza zbroja, hełm, przyłbica. Codziennie skrzętnie zakrywa prawdę o nas, o naszych uczuciach i intencjach. A więc makijaż czy tatuaż jako niezgoda na prawdę. Dzięki tym zabiegom, a w zasadzie taktycznym wybiegom, możemy przez chwilę zrzucić naszą skórę i wcielić się w kogoś, kim nigdy nie byliśmy. Te sztuczne uśmiechy rozmaitych gęb! To oczywiście maska, która myli, a zatem kłamie. Jest pozorem prawdy. Zwodzi nas, oszukuje, ale i obiecuje. Knuje przeciwko nam, ale i kusi…

Stała nieruchomo z kieliszkiem w ręce. Pozwoliła, by szept czyichś słów wpływał do jej głowy niczym jej własny namysł. Nagle jednak zdecydowała się obrócić w jego stronę, bo bała się, że za moment zniknie, pozostawiając gdzieś w bębenkach jej uszu zaledwie swoje imię, jak brzęk monety uderzonej o bruk. Zobaczyła Toma.

– … Kusi… Tak pewnie powiedziałby filozof – kontynuował niezrażony jej zdumieniem. – W znaczeniu psychologicznym maska to mimikra, społeczna gra konformisty, pragnącego upodobnić się do swego otoczenia. Nas, maskolubców – podniósł teraz głos i zatoczył ręką okrąg wokół, skupiając na sobie ciekawskie spojrzenia zebranych – co dzień zżera nowotwór kłamstwa, obłudy, zatajania, maskowania. Maskowanie to jednak nie tylko łudzenie innych, a kara dla oglądających ów spektakl pozoru: „Oto stoję tu przed wami takim, jakim chcecie mnie widzieć”. Drodzy państwo! – podniósł niespodziewanie głos. – Jesteśmy tego wieczoru świadkami utraty prawdy…, utraty jednostkowego autentyzmu. Witamy w galerii pozoru! – Uniósł do góry swój kieliszek, jakby chciał wznieść za to toast. Mówił już teraz do wszystkich skupionych wokół jego osoby. – Problemem nie jest to, że zakładamy każdego dnia maski, lecz to, że przestaliśmy je w ogóle zdejmować, by móc odetchnąć naszej autentyczności. Zdjęcie masek sprawia nam ból, więc pozwalamy im się zrosnąć z naszym wnętrzem i tym samym stać się jądrem naszej chybotliwej tożsamości.

Niektórzy goście, nieco wstawieni, a może zniecierpliwieni spontaniczną i przydługawą przemową Tomasza, zaczęli krzyczeć: „Wow” i bić brawo. Mężczyzna spojrzał w ich kierunku.

– Już kończę. Pozwólcie, jeszcze ostatnie zdanie. Maska zawsze nam kłamie. Wymusza odgrywanie ról, choć kurtyna jest już dawno opuszczona. Kasiu – spojrzał teraz w kierunku ślicznej drobnej brunetki. – Dziękuję ci za tę szczerą wystawę o naszych słabościach. ZDEMASKOWAŁAŚ NAS. Jesteś wielka! – krzyknął w jej stronę i wszyscy zebrani goście zaczęli oklaskiwać artystkę.

Dziewczyna oparta o framugę drzwi szeroko uśmiechała się w stronę Tomasza. To był jej wieczór. I jego. Stali wpatrzeni w siebie i byli tacy prawdziwi. Piękni… To było jak okrutne déjà vu. Ewa zwymiotowała.

 

III

Spójrz. To ta chwila, która dotąd lśniła jak lustro, a dziś pojawia się na niej rysa, niewielkie pęknięcie, skaza, która będzie zniekształcać już do końca rzeczywisty obraz. Dotąd, dopóki sięgać będzie pamięć tego wydarzenia. Teraz myślę, że dużo wcześniej zaczęła się we mnie ta niepokojąca przemiana. Już po pierwszym nieudanym związku inaczej krążyła krew w żyłach na widok ważnych dla mnie ludzi. Inaczej serce wybijało rytm na ich widok…

Kapłan odetchnął głęboko, ale nie odezwał się słowem. Nie chciał zakłócać toku przywoływanej opowieści. Nawet nie zauważył, gdy zaczęła się do niego zwracać w drugiej osobie.

Z pierwszym mężczyzną chciałam się związać na zawsze, gdy miałam raptem osiemnaście lat. Nie miałam jeszcze określonego planu dla siebie na przyszłość. Ukończyłam właśnie liceum i zdałam maturę. Widywaliśmy się rzadko, bo pochodził z Czech. Zafascynował mnie podczas spotkania na jednym z poetyckich wieczorów. Czytał Hrabala i pił czystą wódkę. Chciał „spić cały nektar życia i wypaść z okna w odpowiednim momencie”. Słowem i gestem przykuwał uwagę wszystkich i zawsze był w centrum uwagi. Uwielbiał to. Gdy zakochujesz się w kimś takim, relacja, w jakiej się znajdujesz, nie może być równa. Jeśli on błyszczy i jest wysoko, ty musisz być matowa i zadzierać w podziwie głowę do góry. Jeśli zawiedziesz, wszystko się posypie.

Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile razy chciałam odwrócić role. Być nim. Mieć przewagę. Dominować. Tymczasem przez dwa lata naszego burzliwego związku byłam jedynie Ewą – potomkinią grzesznej pramatki. Zawstydzoną dziewczyną, której wmówiono winę.

A`propos – spojrzała na duchownego z ciekawością – skąd właściwie wziął się wąż w raju?

Zaskoczony niespodziewanym pytaniem chrząknął i przełknął głośno ślinę.

– Ze źle zinterpretowanej wolności, myślę.

Duchowny odetchnął teraz głęboko, jakby chciał zyskać jeszcze trochę czasu na zastanowienie. Spojrzał przed siebie. W blasku ołtarzowych świec połyskiwał krzyż – drugie „Drzewo Życia”, na którym spoczywało martwe ciało Chrystusa.

– Zło najczęściej bierze się z nieposłuszeństwa, czyli niewierności – dodał po dłuższej chwili. – Jednak według mnie, nie tyle absorbujący jest sam motyw „ukąszenia”, lecz to, co stało się później.

Nie rozumiem.

– Chodzi mi o to, że jeśli jest się prawym człowiekiem, grzech kompromituje i zawstydza. Dlatego pierwsi rodzice kryją się przed Stwórcą, bo dostrzegają, jak bardzo są nadzy. Niewierność doprowadza do fundamentalnego kryzysu w relacji Boga i człowieka. Zdradzony Stwórca, jak Diogenes, szuka człowieka i rozpaczliwie zapytuje: „– Gdzie jesteś?”.

Po co szuka? Przecież On doskonale wie, gdzie jest!

– Otóż to. Jak więc się domyślasz, Stwórca nie stawia pytania w sensie fizycznym. Słynne zawołanie Boga, to próba uzyskania odpowiedzi: „- Jak daleko ode mnie odszedłeś, człowieku”.

A nam się wydaje, że to my Go poszukujemy, zadając zza krzaków to samo pytanie.

Nastała chwila, w której słowa były zbyteczne. Wpatrzeni w prawdziwe ogniki grubych ołtarzowych świec, pogrążyli się we własnych myślach dotyczących przeszłości.

– A ten Czech? Co z nim się stało? – padło niespodziewane pytanie zza ich pleców.

Oboje gwałtownie się odwrócili. Jednak oprócz nich nie było w świątyni żywej duszy. Spojrzeli na siebie zdezorientowani. Gdyby byli fikcyjnymi postaciami wpisanymi w role, pytanie to z pewnością padłoby z ust narratora.

Był Polakiem, nie Czechem. – kobieta postanowiła pociągnąć temat. – I uwielbiał Hrabala, uznając go za największego czeskiego pisarza. Tak, jak on, studiował prawo i filozofię, a latem kąpał się nago w rzece. Gdy już wiedziałam, że jestem stracona i że każdy dzień jego nieobecności staje się niebytem, w którym po prostu znikam, nagle – targana dziwnym obezwładniającym przeczuciem – uklęknęłam przed oknem, wpatrzona w ciemną płachtę nocy, i modliłam się do Boga, by mi go nie zabierał. Nigdy tego nie zapomnę. Żarliwości modlitwy i łez, by Stwórca mi go zwrócił. Następnego dnia niespodziewanie zjawił się. Moje uzależnienie od jego osoby sięgało wówczas zenitu. Nieświadoma nadciągającego kataklizmu, przytuliłam go mocno i pociągnęłam za rękę do samochodu. Chciałam go zabrać na tańce, których nienawidził i rozmowy o ludziach pióra, które uwielbiał. Wsiadając do jego pojazdu od razu zauważyłam siedzącą z tyłu dziewczynę. Speszona blondynka uśmiechała się nienaturalnie. Nie spodziewała się mnie tutaj. Przedstawił mi Lucie jako koleżankę z uczelni. Była Czeszką i była nim odurzona. Dostrzegłam to od razu. Musieli spotykać się już jakiś czas, bo tak bardzo się od niego uzależniła, że zaczęła nawet ubierać się tak, jak on. Biała koszula, ciemne sztruksy, skórkowa kurtka. Pamiętam, że było strasznie zimno, a jej bluzka z przodu zawiązana była w supeł, by uwydatnić zgrabną sylwetkę i odsłonić pępek, w którym tkwił kolczyk ze szlachetnym kamieniem. Postanowiłam udać, że nie zauważyłam tego stylizacyjnego podobieństwa i mimo wszystko pojechać z nimi na tę imprezę. Wiem, trzeba było wysiąść i odpuścić. Dać sobie spokój. Zapomnieć. Ale miałam dwadzieścia lat i właśnie go wymodliłam. W tamtym czasie mój raj był zewnętrzny, nie wewnątrz mnie.

Cały pamiętny wieczór ignorowali mnie. Jakbym nie istniała. Młody Bohumil podnosił kieliszek za kieliszkiem do góry w stronę seksownej Lucie, pijąc nieustannie jej zdrowie. A ona patrzyła wielkimi, załzawionymi od wzruszenia czy dymu oczami – bo przywołuję z pamięci zmierzch czasów, w których jeszcze można było palić w knajpie – i śmiała się do swojego niewyobrażalnego szczęścia.

Patrząc na ten spektakl ułudy, zastanawiałam się nad genealogią zdrady. W którym momencie możemy mówić o jej początku? Czy w chwili pójścia z pożądaną osobą do łóżka, czy w momencie wzniesienia do góry tego cholernego kieliszka?
A może jeszcze wcześniej, w myślach, w których nieustannie przywołuje się obraz upragnionej osoby? Czy też gdy pielęgnuje się każde najdrobniejsze wspomnienie z nią związane?

– Zdrada to fałsz – stwierdził po namyśle duchowny. – To okłamywanie siebie, że jestem sobie wierny, bo podążam za swym spełnieniem. Za chwiejnym libido, które mną powozi. A żyjąc dla ciała, żyje się jedynie dla tego, co jest skazane na śmierć.

Z oczu Ewy popłynęły łzy.

Tej nocy po raz pierwszy chciałam nie żyć – postanowiła pomimo utrudniającego wypowiedź wzruszenia dokończyć swoją opowieść. – Zrobić coś, by zniknąć. Ale mieszkałam z babcią cierpiącą na alzheimera i wiedziałam, że muszę wrócić do domu. Jestem za nią odpowiedzialna. Ma tylko mnie. Tak to sobie wówczas tłumaczyłam – ów brak odwagi, by skoczyć, który przywarł do mnie niczym cień na całe życie. Musiałam spać z nią, bo w nocy wstawała i potrafiła się zgubić albo o coś przewrócić. Miałam nadzieję, że opiekując się nią odtąd jeszcze bardziej, zarażę się jej nieistnieniem i zapomnę.
I kiedy już prawie zapominałam i zaczęłam powoli przypominać sobie siebie, młody Hrabal niespodziewanie znów pojawił się w drzwiach, tym razem z naręczem krwistoczerwonych róż, przepraszając za zbyt długą i głośną samotność, za Lucie, Adelę, Natalię czy Terezę. Otworzyłam szeroko to samo okno, przy którym się modliłam o jego powrót i kazałam mu spieprzać. Nie spotkałam go nigdy więcej.

– To dlatego zwymiotowałaś w galerii masek… – wtrącił niespodziewanie duchowny. – Bo tamtego wieczoru Kasia była Lucie, a Tomasz wznosił toast za ich wspólną, powiedzmy eufemistycznie – artystyczną – przyszłość.

Ewa przytaknęła.

Następnego dnia wyprowadziłam się od Tomasza. Nie miałam dokąd pójść, nie pracowałam. Do tej pory żyłam opiekując się babcią, która teraz była w hospicjum. W miarę postępującego mentalnego spustoszenia, całodobowa opieka nad nią przerastała mnie oraz opiekunki przychodzące do niej na zmianę. Choroba tak nią zawładnęła, że babcia zaczęła niszczyć wszystko wokół, przy okazji robiąc sobie krzywdę.
Nie mogłam wrócić do jej domu, bo w nim bez tej cudownej kobiety, która przez całe życie zastępowała mi mamę, czułam się winna. Ja też zdradziłam. Przestałam być wierna. Oddałam ją niczym niechcianego psa do klatki z innymi chorymi, samotnikami bez wyboru. W jej domu wszystko wokół o tym do mnie krzyczało. Nie, nie mogłam tam wrócić. Na parę dni przygarnęła mnie Maja.

Irmina Kosmala

 

------------------------------------------
*Fragment powieści „Złuda” – przygotowywanej do druku