Miniantologia poetyckich wpadek

Kategoria: varia Opublikowano: środa, 03 luty 2010

Zbiór uciesznych tudzież pouczających wpadek uczestników edycji ogólnopolskiego konkursu poetyckiego im. Jana Śpiewaka i Anny Kamieńskiej w Świdwinie - lata 2005, 2006, 2009,2010


i ze śladami po sznytach rzucił amfetaminę
by spojrzeć po ludzku na kochaną dziewczynę

***
najbardziej lubię żonę jako zepsuty telewizor

***
gdy tylko życie mnie zdenerwuje
idę do piwnicy i tłukę butelki

***
niech gazety i romanse czyta
tak jest w porządku i kwita

***
Żyłeś cicho na płaszczyźnie książek okularów herbaty

***
niestety jej głowa jak pęknięty rurociąg

***
od uczt się wymów klęknij na aksamit

***
Kupiłam sobie te łzy sama,
Oglądam w lustrze lśniący dramat

***
Po kątach się ściele stuletni pająk

***
Posiwiałe serce drepcze starością

***
Martwy gołąb ugryzł mnie robakiem

***
Wietnam, Afganistan, Irak...
Oto Amerykański czyrak!!

***
Poruczniku Borewicz, ja przyszedłem kochać

***
Stworzenie i realizacja programu wpieprzania
młodych bezrobotnych w nielichy kanał

***
pogryzł szklankę i mówił, że najgorsze są denka

***
marszczy ziarenka piasku
bezduch kipieli dnia

***
ością skrzydła wybił myśli
wplątane w odważniki nóg

***
wyłamał gazrurkę
nietypowy behawioryzm
przy autodestrukcji

***
promienista infografika ognisk zapalnych oglądalności

***
Szedł ignorując lament mięśni

***
z rosą w oczach wspinam się konwulsją dolin
targanych biegunką wulkanu

***
Ktoś mnie przytula
Dławiąca gula

***
przeterminowane ziarno zgniło w ciemności

***
Połykam Drugą Stronę
tak, biorę ją za żonę

***
gdzieś pomiędzy
głazami emocjonalnego bezwładu
egotyczna samotność
w niewidzialnej osłonie dystansu

***
Wleciała tęsknota w moje ciało
I wybuchła petardą skowytu

***
prawdy szukam przyjaźni
więc spadnę
zeschłą gałęzią

***
Huragan porusza owocami drzew
rozsypując nasienie puszki Pandory

***
kobieta wbita w ciemny trzpień
peronu czekała na pierwsze
słowo mężczyzny kwitnącego w
niej szorstką różą
pożądania

***
odźwierza ciemność spadła na świata przerażone barki

***
wisielczy dowcip mi nie podjechał
wśród zdegenerowanych skrótów

***
czas nawet nie drgnął powieką
kiedy ciężar beznadziejności
zakołysał milczącym pożegnaniem

***
myślę że wyszedł mi zaskakująco dobry wiersz

***
człowiek człowiekowi
nieodwołalny
jak wystrzelona z pistoletu kula

***
Wracają zbłąkane owieczki,
W te hale wysiane
Dywanem miłości kwiecia

***
Ze strachem stoczyć walkę muszę
I nabijam nadzieją kuszę.

***
Moja ojczyzna
zraniony żagiel nad potarganym dnem

***
Lepiej jeździć na rowerze
niż wciąż grzebać w komputerze.

***
Leżą razem pod płotem -
sołtys z kacem, kowal z młotem.

***
Lśnić jak księżyc baśniowy
co wiecznie tkwi w swej dzikości

***
politycy powinni pracować mózgami
najczęściej jednak zamiast mózgów mają
kalafiory

promieniuje z nich ciemność

***
potrafią przegryźć betonową gwiazdę
i ssać do bólu owoce sąsiadów

***
napuchnięte spodenki sodowych lamp
rozdrażnione ciała zimnych deszczów
które nie chcą się zmieścić w małej torebce
które będą raniły zawsze

***
pajęczyna zadrżała w miękkich łapkach śliny
na kamiennym tapczanie wylizany ptak

***
wymyślił zapasy w łóżku z dziwkami
często zamykał się w swoich pokojach
by całymi dniami nadziewać muchy
na ostry rylec do pisania kiedyś

***
Kordon adresów odwróciły się i gdy podniosłem
Palce na próżni paznokci cicho skrzypnęły kajdanki

***
pod podłogami zatrzymał się żal
i w otoczkach brodawek, w ukąszeniach źrenic
którym wabienie diabła na nic się zdało

piersi sterczące z futer czarnych świń
od dotykania nie byłeś już ty

***
jak to się stało
że znowu trafili pod zaporowy ogień artylerii
i to w momencie gdy wracali ranni
z manewrów o kryptonimie flaszka

***
Życie co jak pole minowe
Żaglami białymi ścieli nam posłania

***
moje uda stoją w gablocie
a przynajmniej mam to wrażenie
nie rozbijesz gabloty głupim wierszem
ani gorzkim żelazem spojrzeń
kolońskimi stojącymi wodami
ani gorzkimi żalami

***
niesiony miękką falą bezprzestrzeni życia
padam w każdym momencie na skały co
biją na alarm ludzkości która nie znalazła
albo już zgubiła drogowskazy zmurszałe

***
zapakuję siebie w celofan
i położę pod twoim oknem
w kolczastych krzewach
wśród gołych żarówek
i będę jedną z nich

***
poezja wesołego piasku
z miłosnymi przypływami
czekoladowych pocałunków

szumi jak muszla
bałwankowatym mlekiem fal

***
kiedyś krzyczałem wierszami
dziś
choćby nie wiem jak i z czym podane
nie mają zapachu ani smaku

***
załóż kaganiec na uśmiech
bo jeszcze go za bardzo rozpieszczasz

***
gdy zobaczył gnijące ciało
Nie musiał schylać głowy
by usłyszeć zgrzyt i szelest robaków śmierci

***
Skonał, by stać się Wędrowcem
Kosmicznej czasoprzestrzeni.

***
Nim spadnie świtem krwawy deszczu
nieujarzmionej głupoty
niemożliwej już do zatrzymania
zdążą unicestwić sami siebie
razem z ostatnim głosem rozsądku...


Latarnia Morska 2/2006 i 1 (5) 2007




Pierzchliwe słowa
nabrzmiałe krwią serdeczną z dna myśli.

***
w fuszerce rozmachu
próbuję się boczyć
na niecną maszkarę

***
Ludzie robią z ciałem bardzo dziwne rzeczy.
Wkładają je do wody, malują, ubierają
w rozmaite blaszki, szmatki, tatuaże, a nawet
w rękawiczki, buty i kapelusze.

***
przegląda się w zimnych soczewkach
metodycznie zarażając kiełkujące myśli
brudnymi piórami na grząskim gruncie bez dna

***
zastygł tylko w locie zamarzniętych nawiasów
wykonując taniec atlety na widok
brudnej z braku poglądów maski

***
twoje oczy
są dla wariactwa mojego
spokojną ostoją

***
wiązanka ślubna wisząca na ścianie,
zasuszona i martwa,
z twarzą nieboszczyka.

***
On siedział
Po tym jak zszedł
Spojrzał w moją stronę
Roześmiał się na wspak

***
przechadzająca się starsza ze zwisającym okiem
żółtymi jak dojrzała gruszka koralami
na piersi próbuje tuszować brak rozumu chyba

***
Środka i zewnętrza nie ma, jeśli nie ma nic,
w środku jest tak intymnie, że można się porzygać.

***
Niosę garb o nazwie poezja.
Nie muszę jechać w góry, aby głową sięgnąć chmur.
Mój zapał jest gasnącym petem leżącym na ziemi.

***
Nawet e-papierosa wymyślili dla ludzi
ludzie, więc pal na zdrowie, z twoich oczu niebieskich
wyziera radość serca, pal, o istoto rzeczy.

***
na wiatr śpiewam słowa jak rymy głuchego
słowa w pogoni za melodią która
odleciała na skrzydłach złotej zebry

***
Napisać jeden wiersz na turnieju
Przełożyć go na głoski
Zderzyć z brzmieniem podziwu
Po czym usiąść
W lamusie
Jak Horacy ze spiżu
I wezwać kelnera
Póki sława nie umiera

***
Potem zapalimy wielkie ognisko antygrawitacyjne
i popędzimy w kosmos wolni od nakazów obcych
na własny rachunek prawdopodobieństwa
początku bez końca.

***
mój podmiot liryczny
uznał że ma w dupie poezję
nie pozwoli żeby go zatłuc archetypem
i żeby za miliony zagryzał wargi
aż pocieknie farba drukarska lub ślina krytyka

***
W martwym ciele trzymać będę
martwą, ukochaną duszę.

***
Pewnego śmiertelnego razu zamieszkiwałem kobietę.
Wiłem gniazdo w jej ciele, kruchym bardziej niż klucze
jaskółczych plemion, poronione w pożodze wypłowiałych
godzin, gdy boję się zgasić światło pod skrzydłami ćmy.

***
wierszowi co jednego czeka czytelnika
czy starczy za spełnienie
gdy się sam przeczyta?

***
Każde przekonanie i zdarzenie z którejśtam
Warstwy rzeczywistości, żeby wszystko co było,
Choć komiczne, ukazało wreszcie to czym było.

***
sześć razy stawał się cud
a każdy cud był dobry
a każdy kolejny stawał się bardziej doskonały
zbliżając astralne ciała do bezgranicznego absolutu

***
W poczuciu wyznania wiary
skręcam się
jak wrzeciono
puszczone wprawnym
ruchem świata.

***
anioły odpadły od ściany
jak farba
nie chcę ich sprzątać
patrzę jak zadymione duszą się z braku wiary

***
moralistyka sierściucha wyrasta z baśni
o strachu i lęku ze wstydu wszy i droczeń
przed wszechogarniającą niemocą idioty
z odoru bezsennych nocy pikiet bezradności
z wytartej oskubanej z dobrego czynu siły
wyrasta grzybem nieodporności sprzeciwem strzępka
z gniewu wobec niemożebnych zamroczeń

*** 
czy wiersz który traci sens
staje się prozą

czy uzbrojony jedynie w cierpliwość
wygra z trzeźwiejącym porankiem

***
uniesione z dna duszy
akordy płyną
po klawiaturze wątłymi dłońmi

***
podłoga trzeszczy pod pustym spojrzeniem
niczyja noga potyka się o mydło

***
ciało lekkomyślnie bez paktu
zgrane z wariactwem duszy

***
rozczulać się swoim
ciężkim kawałkiem nieba
zwięźle szybującym
na karnawale  n a w a ł n i c

***
siła spokoju w oczach takich jak moje
kwokczenie nad własnym potomstwem

***
niewiasta włożyła morze
brzegi morza okiełznane przez ciało
wstrzymują oddech

***
jak malarz między deseniami khaki z pędzlem w pół drogi
w obłędnym pędzie pośród ciszy
ku zarżnięciu makrogospodarczych mocy przerobowych wciąż głodnego umysłu

***
mnożymy byty, a te
plączą się nam pomiędzy nogami

***
pada deszcz z gwiazdy do
czyjejś łzy i wszystko staje się
słonym namaszczeniem

***
pod twoimi placami
głucha klawiatura dźwięczy jak cymbały

***
patrząc jak anioł wśród nagich prętów
wyrywa pióra z wyłysiałych skrzydeł

***
w warunkach ograniczenia dostępności
tlenu który supłał wspólne ich marzenia
w środowisku mocno wodnym stała się
skamieniałą osobliwością geologiczną

***
w labiryncie niedowidzenia
można się potknąć o kawałek skulonego życia

***
wargi omiatają myśli w czasie gdy
głos głaszcze komórki czuciowe

***
pasma muzyki
zaczepiają o włosy
osadzają się w nich
zaczajone czekają
na przyzwolenie starości

***
Do dna wysączam melancholię jej suchych łez
(...) Rozebrałem ją z mrocznego odzienia
ciasnej historii, teraz całuję każdy skrawek pękniętego
lustra (...)
Zapleć smutek na moich biodrach, a wejdę
weń najpieściwszym dotykiem lekkiej formy

***
Hałas
pod kopułą
wygolonej głowy
kopuluje z chuciami

***
z koralowych ust ciąg przekleństw
wyłania się cichaczem na obolały świat

***
w spojrzeniu o właściwościach dźwiękoszczelnych
kryje się milczenie z palcem na ustach
pozwalając wyławiać jedynie pojedyncze tony

***
przedostał się do filozofii
jako hipostaza na drodze do prawdy pokazywał rogi
mimo że Eriugena stawiał ontologiczne zasieki

***
twoim wrzaskiem zarośnie każda czarna dziura
i nawet każdy rozbłysk gamma, kwazar i Bóg
wie co jeszcze

***
albowiem w cierpieniu prochu
stopa twoje grzęźnie

***
Pan delirium
Co skrył się w rurociągu
Na ósmym piętrze
Wyjąc jak wilk

***
Myśl zroszna mieszanką potu i czystą ochotą na życie.

***
Huśtam się na klamce nad otchłanią niewiedzy

***
Cisza przedarła się przez chwiejną szczelinę świadomości

***
wymuszonym ruchem jednostajnie posuwistym
pomiędzy nogami innych mężczyzn, gdy chodnik
jest zbyt gęsty od dwuznacznych twarzy

***
Po nich tylko mięsokostny koń
Pegaz, z podciętymi skrzydłami

***
osobowość gubi się w wyrazach
przecinki i kropki zjadają charakter

***
choć to malaryczny krzyk mokrego ułamka sekundy zwierzęcego smaku łóżek zza firany smaków i tortur
choć to jakiś regent rozsypał kometę na chorej głowie suchej karmy pogaszonych latarek

***
zdechłych kwików zapijanie
neolitycznych pragnień bekanie

***
w drodze rozszerzającej wykładni
egzegezy tez Chrzciciela narodził się
reakcjonista Jechaszua - dyktator
równości popularno-religijnej

***
są wreszcie i tacy
co nie muszą płakać
i noszą białe zęby
pod krawatem i boso

***
Tak, jestem darmozjadem życia (...)
w ekstremum toni denaturatu
dojadam resztki swojej wyobraźni
marząc o chwili wytchnienia od myśli

***
Teraz czasem napiszę wiersz - który o kant tyłka
potłuc

***
albo udowodnisz że masz sumienie i przestaniesz pisać
albo twoje wiersze zgniją w internecie


Latarnia Morska 2 (14) 2010 / 1 (15) 2011

z konkursowych zestawów (dzięki uprzejmości organizatorów) wydłubał
Jan Chrzan