Jerzy Ściesiński - Elementarne poczucie smaku

Kategoria: rozmowa latarni Opublikowano: czwartek, 05 listopad 2009

Z Jerzym Ściesińskim, kołobrzeskim nestorem sztuk pięknych, rozmawia Lech M. Jakób


ELEMENTARNE POCZUCIE SMAKU

- Zacznijmy od zabawnej w wydźwięku anegdoty, która przeszła do środowiskowej legendy. Termin otwarcia Twojej ostatniej przeglądowej wystawy indywidualnej, jak obwieszczały zaproszenia, wytyczył los 13 grudnia 1981 roku, w dniu obwieszczenia stanu wojennego...

- Każdy termin mojej wystawy wydawał się za wczesny. Zawsze brakowało czasu na przygotowanie. Dlatego w telegramie-zaproszeniu nazwałem dzień otwarcia – 13 grudnia 81 - feralnym, a uroczystość „smutną”, bo kończącą pewien etap życia. Jednak tego typu interpretacja nikomu wtedy nie przyszła do głowy. Wszyscy pytali: „s k ą d  w i e d z i a ł e ś ?”

- Chciałbym Cię spytać o znaczenie grupy. Czym jest? Mówię o Twojej przeszłości. O akcentowanej swego czasu przynależności do grupy „Kołobrzeg”, obecności w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w grupie poetycko-plastycznej „Reda”. Czy Tobie, artyście, dawała ona świadomość zbiorowej tożsamości? A może szło tylko o towarzyską konfigurację?
- Ani jedno, ani drugie. Współtworzenie grup związane było raczej z działalnością kulturalną, porządkowało organizacyjnie. Na przykład ułatwiając pozyskiwanie środków na organizację wystaw, wydawanie katalogów. To samo dotyczyło „Redy”. W końcu wszystkie te grupy w sensie formalnym nie miały określonego programu artystycznego. I łączyła nas raczej wspólnota rejonu zamieszkania...

 - Twój związek z Kołobrzegiem zaowocował zepchnięciem w marynistykę? Co to w ogóle jest malarstwo marynistyczne? Czy umowność takich określeń nie deprecjonuje konkretnych reakcji twórczych? Nie czujesz się więźniem niejasnego w gruncie rzeczy kodu?
- Bywają różne podziały. Z historycznego punktu widzenia, formalnego, tematycznego. Ten ostatni jest najprostszy dla odbiorcy. Dostrzeże na obrazie kilka przedmiotów i powie - widziałem martwą naturę; ujrzy skały lub drzewa, krzyknie - pejzaż; zobaczy morze, stwierdzi - marynistyka. Pojmuję ją szerzej, o czym pisałem w almanachu „Redy”. Nie czuję się więc zniewolony tematycznie. Jeśli już, to prędzej uwiedziony. Lub okresowo zafascynowany.

- Uwiedziony, powiadasz. Pozwól, że przytoczę opinię poety Zbigniewa Jankowskiego, inicjatora oraz jednego ze współtwórców „Redy”. Swego czasu o twojej twórczości napisał: Gdybym miał najkrócej określić główny nurt malarstwa Jerzego Ściesińskiego, pomijając jego interesujące akwarele, rysunki oraz prace użytkowe, powiedziałbym w pierwszym odruchu, że są to liryczne pola ciszy (...). Już więc po krótkim zastanowieniu przywołałbym dla tej twórczości formułę bardziej aktywną: To malarstwo jest gaszeniem wewnętrznego ognia morzem (...). Być może to właśnie ono, konkretnie doznawane morze z jego zagrożeniami, obowiązkiem nieustannej czujności – nauczyło malarza szacunku dla realistycznego szczegółu, ale zarazem selekcji i artystycznej równowagi, męskiego panowania nad swoim wewnętrznym żywiołem...
- Tak, trzeba poetyckiej wrażliwości, by umieć to tak określić. Zbyszek Jankowski trafnie ujął istotę mojego malarstwa. Morze zawsze budziło we mnie szczególne doznania. Zdarzały się takie momenty podczas żeglarskich rejsów,  że przeżywałem uniesienia zbliżone do sakralnych. Morze fizyczne, gdy się z nim dłużej obcuje, potrafi niepostrzeżenie przeorać duszę... Twoja hardość znika, pojawia się refleksja i pokora. W tym sensie, w wymiarze metaforycznym, a też chyba metafizycznym, zaczynasz postrzegać morze jako wartość wyższą.

- Próbuję to zrozumieć. Bo przecież urodziłeś się w głębi lądu, w Tryszczynie pod Bydgoszczą. Pierwsze lata Twojego życia też odcisnęły piętno na Twojej twórczości. Chciałbym, żebyś o tym trochę opowiedział. Twój ojciec był, o ile wiem, właścicielem tartaku?
- Współwłaścicielem. Prowadził też warsztaty: ślusarski, kowalski i kołodziejski. Miał także gospodarstwo rolne w Morzewcu pod Bydgoszczą, które otrzymał od państwa za udział w Powstaniu Wielkopolskim.

- Jak przeżyłeś wojnę?
- W 1939 roku ojciec został zmobilizowany na front. W czasie walk nabawił się kontuzji kręgosłupa, co skończyło się postępującym paraliżem. W pierwszych dniach okupacji aresztowali nas Niemcy. Mama, ze mną i moją półroczną siostrą, uciekła z konwoju. Ukrywaliśmy się u dalszej rodziny. Następnie przedostaliśmy się pod Toruń. Zamieszkaliśmy w fortach, gdzie ukrywał się ojciec. Pomieszkiwaliśmy u różnych życzliwych ludzi do końca okupacji. Do Tryszczyna wróciliśmy po wojnie. Ojcu przyznano status inwalidy wojennego pierwszej kategorii oraz 10 hektarów ziemi w Gogolinku koło Bydgoszczy – jako rekompensatę za utracony tartak i warsztaty usługowe.

- A edukacja?
- Szkołę podstawową ukończyłem we wsi Wtelno. Byłem już świadom dramatycznej sytuacji mojej rodziny. Zdecydowałem się na naukę w Małym Seminarium Misyjnym w Górnej Grupie koło Grudziądza. Ze skromną „wyprawką” rozpocząłem naukę jesienią 1949 roku. Umarł mój ojciec. Mama poszukiwała pracy i lokum w Bydgoszczy. Zamieszkaliśmy w pokoiku – komórce na poddaszu oficyny przy ulicy Chrobrego 21. W maju 1951 roku zostałem relegowany z seminarium za czytanie niedozwolonych lektur...

- Lecz to chyba nie zniechęciło Cię do dalszej nauki?
- Nie. Ale moje usilne poszukiwania możliwości podjęcia nauki w jakiejkolwiek szkole nie dały rezultatu. Takie były czasy. Aby pomóc matce w utrzymaniu rodziny, podjąłem pracę na budowie fabryki amunicji w Łęgnowie koło Bydgoszczy. Jako „młodociany” latem 1953 roku wyjechałem na zorganizowany przez OHP obóz – na akcję żniwną pod Kołobrzegiem: do Budzistowa.

- I dopiero wtedy po raz pierwszy ujrzałeś morze?
- Tak. Miałem osiemnaście lat. Zauroczyło mnie, a jednocześnie przeraził widok zrujnowanego Kołobrzegu.

- Potem podjąłeś kształcenie plastyczne.
- To trochę złożona historia. Do plastyki zawsze mnie ciągnęło. W wyniku usilnych starań matki otrzymałem zgodę Ministra Kultury i Sztuki na egzamin eksternistyczny w Państwowym Liceum Technik Plastycznych w Bydgoszczy. We wrześniu 1953 roku zdałem egzamin z rysunku i malarstwa do III klasy PLTP. Zostały zaliczone dwa lata nauki w Seminarium Misyjnym – z innych przedmiotów. Jednocześnie pomagałem mamie w jej ciężkiej pracy – furmanieniu – opiekując się końmi. To był nadzwyczaj ubogi i trudny czas dla mojej rodziny.
Ale los się do mnie uśmiechnął. W liceum, w tej samej klasie, poznałem moją przyszłą żonę – Adelę Fidyk. Do dziś jest moim światłem.

- W 1956 roku ukończyłeś Państwowe Liceum Technik Plastycznych. Co dalej? Pociągnęła tęsknota za mitycznym morzem? Bo trafiłeś do Kołobrzegu już na inne żniwa...
- W pewnym sensie los tak chciał. Jeszcze w czerwcu 1956 roku pojechałem do Koszalina i zgłosiłem się do Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej. Tam otrzymałem skierowanie do pracy w Powiatowym Domu Kultury w Kołobrzegu. Do Domu Kultury, którego – jak się później okazało – jeszcze nie było...

- I zostałeś tu...
- Na zawsze. Już nie potrafiłem „odkleić się” od morza. W tym samym roku wzięliśmy z Adelą ślub. Potem urodziły się nasze córki: w 1958 roku Hanna, w 1969 roku Dobromiła. Te piękne, choć momentami niełatwe lata biegły piekielnie szybko. Nawet nie wiem kiedy to wszystko minęło!

- Zaraz, zaraz! Za duży przeskok! Bo jak to wszystko? Przecież między tym „wszystko” a zakotwiczeniem w Kołobrzegu mamy szmat czasu i twojej ogromnej aktywności! Nic nie wspomniałeś o twojej przygodzie jako studenta Wydziału Filozoficzno-Historycznego UAM, o późniejszym zakładaniu Klubu Myśli Twórczej, o inicjatywie Przeglądów Polskich Filmów Przedwojennych, Filmów Krajów Nadbałtyckich i Krótkometrażowych Filmów Marynistycznych, też Wielkich Dni Filmu Szwedzkiego, a także Kołobrzeskich Spotkań z Filmem o Sztuce. Pominąłeś również działalność w upowszechnianiu kultury teatralnej, w Stworzyszeniu Marynistów Polskich. Ani słowo nie padło o pełnieniu roli komisarza wielu wystaw – w tym Grupy Kołobrzeg...
- Nie padło i nie padnie. Bo dużo tego było i nie zawsze tak, jak powinno. Poza tym lata minęły i nie bardzo chce mi się o tym gadać. Wiesz, wszystko ma swój czas. Życie upływa i pewne rzeczy zaczynamy postrzegać inaczej. Zmęczył ten ustawiczny pęd i zgiełk.

- Stąd Nowogardek? Kupiliście z Adelą kawałek ziemi i ruinę gospodarstwa w Nowogardku. Po mozolnym, wieloletnim remoncie wasza sadyba wygląda niesamowicie! I ten hektar cudnego starego sadu. Wiem, bo widziałem. To ucieczka od zgiełku świata? W hodowlę kóz?
- Sad nadal jest, kóz już nie ma. Nie dawaliśmy rady. Ale starczy o tym. Mówienie o przeszłości, choć ma swój urok, nie zawsze jest przyjemne. Ważne jest wynikanie, jakie wnioski z tego wyciągamy. Czy to, co przeżyliśmy, da się obrócić na dobre. Bo, wbrew pozorom, życiorys to nie tylko suma zdarzeń i nibyobiektywnych faktów.

- Nibyobiektywnych?
- Fakty nie zawsze są obiektywne. To znaczy – wypreparowane z ludzkiego oglądu, tak. Mogą być, są. Lecz nasze postrzeganie je zmienia, w zależności od kontekstu. Decyduje nasz subiektywizm. Że tak powiem – uposażenie duchowe.

- Idąc dalej tym tropem, ale trochę skręcając. Ciekawią mnie Twoje relacje i postrzeganie rzeczywistości. Choćby relacja: twórca – świat zewnętrzny. Czy mocno odczuwasz presję świata zewnętrznego? Jest dla Ciebie czymś budującym? Lub destabilizującym?
- Raczej przytłaczającym. Zwłaszcza, że nie umiem żyć bez dopływu informacji mediów. Z jednej strony pociągają, z drugiej – odpychają. Czasami ogarnia trwoga. Wtedy w pierwszym odruchu reaguję ucieczką. W naturę.
Oczywiście, bywa, że spiętrza się coś we mnie i protestuję. Na przykład obrazem „Refleksja” z 1981 r., który powstał w atmosferze stanu wojennego. Lub obrazem „Dąb morski”, wyrażając sprzeciw systematycznemu niszczeniu planety. Lecz z upływem czasu wątpię coraz bardziej w skuteczność tych prac. O wiele lepsi artyści wyrażali dziełami swoje protesty przeciwko różnym przejawom barbarzyństwa - z miernym skutkiem.
W sumie jednak presja świata zewnętrznego w jakiś sposób mobilizuje.

- Czy sztuka może być moralna lub niemoralna? Jakie mogą mieć znaczenie lub mają kategorie etyczne w sztuce?
- Trudne pytanie... Myślę, że sztuka sama w sobie jest bardziej niemoralna niż amoralna. Jednocześnie może (choć nie musi) być nośnikiem wartości etycznych. Jej niemoralność polega na zwodzeniu, pewnej manipulacji. Artysta bowiem kreuje rzeczywistość przeinaczoną. W sporym uproszczeniu można powiedzieć, że  twórca otrzymuje chleb za produkowanie fikcji, za złudę. I to też jest w pewnym sensie  niemoralne.
Chciałbym jednak dodać, że oczekiwania etyczne w wymiarze społecznym wobec sztuki się zmieniają, zaś ja moralistą się nie czuję...

- No dobrze, ale chyba są jakieś granice etyczne w sztuce? Są czy  ich nie ma?
- Pewnie, że są. Zawsze były. Ale, jak wspomniałem, zmienne. Każda epoka miała swoje miary etyczne i estetyczne. Swoje kanony. Jednak zawsze wyskakuje problem wtedy, gdy galop poszukiwań estetycznych wyprzedza, bo musi, epokę. Etyka wydaje się stabilniejsza, co wynika z uwarunkowań kulturowych. Jak również tego, co niesie filozofia: kamień węgielny ludzkiego jestestwa. Filozofia i religia – w pewnym sensie magiczne siostry.

- Nie unikniemy pytania o Twój stosunek do komercji w sztuce. Także o sacrum i profanum. Z jednej strony mamy dziś konwulsyjny pęd młodych artystów do zaistnienia na rynku sztuki, nawet kosztem „brudnych” prowokacji – czego przykładem może być dzieło pani Kozyry w postaci piramidy wypchanych zwierząt (albo „dzieła” innych artystów: szczątki ludzkich zwłok w formalinie czy genitalia przybite do krzyża), zaś z drugiej strony...
- Proszę cię, nie kończ. Wiem, o co chodzi. Coś w rodzaju komercji na rynku sztuki istniało zawsze. Zatem malowanie, rzeźbienie pod publikę i dla pieniędzy nowością nie będzie. Mamy z tym do czynienia również i w muzyce, i w literaturze. Każda dziedzina sztuki jest tym skażona. Możemy się z tym godzić lub nie. Ale komercja karmi wyłącznie kulturę niską. Zaspokaja gusty, jeśli nie prymitywów, to odbiorców niewyrobionych.
Rozumiemy: artysta powinien zarabiać. Bo żyć z czegoś musi. Jednak każdy z nich – malarz, pisarz czy kompozytor – musi coś jeszcze. Już nie mówię o etyce. Każdy z nich wiedzieć powinien czym jest smak. Elementarne poczucie smaku. Bo właśnie jego niedostatek jest jedną z większych tragedii naszych czasów.

- Walisz z Grubej Berty.
- Bo o pewnych sprawach trzeba mówić jasno i wyraźnie. Chyba inaczej nie potrafię.

- Przejdźmy do malarstwa, głównego nurtu Twojej twórczości. Czym dla Ciebie jest kształt, barwa, światło, cień? Który z tych elementów ma dla Twoje malarstwa znaczenie najistotniejsze?
- Wszystkie, z wyjątkiem może cienia. Jednak najważniejsza jest kompozycja, dzięki której – zależnie od docelowego efektu – rozmieszczam akcenty walorowe czy kolorystyczne.

- Dobrze. Sztaluga stoi. Blejtram gotowy. Tkwisz sam na sam z białą płaszczyzną. To chwila dla artysty szczególna. Powiadasz „teraz sobie coś namaluję”, poddając się wewnętrznemu głosowi? Czy też cały ten proces wyprzedza wcześniejsza koncepcja, już obmyślana kompozycja?
- Sądzę, że bez koncepcji mogli malować tylko taszyści, głoszący spontaniczność aktu twórczego. Nie zaczynam pracy bez dającej się określić wizji. Jednak w późniejszym procesie malowania następują częste zmiany. I to nieraz radykalne. Może nie zawsze w kierunku zwiększenia ekspresji. Często wręcz odwrotnie – w zależności od ostatecznego zamierzonego celu, ku któremu zmierzam, a który jest do końca nieosiągalny.

- Twórcy często identyfikują się z jakimś kierunkiem. Lub sympatyzują. Czy widzisz siebie, dajmy na to, w nurcie naturalizmu klasycznego, by użyć niegdysiejszej formuły Leona Chwistka?
- Osobiście podziwiam twórców, których trudno jednocześnie utożsamić z określonym kierunkiem. Do nich należą Modigliani, Utrillo, Buffet, ale też surrealiści – Chirico, Margritte, Tanguy. Nie przekonuje mnie linearyzm, konstruktywizm i pochodne. Nie lubię również wrzasku kolorystycznego – za wyjątkiem dzieł niektórych ekspresjonistów.
Mimo szacunku dla teoretyka L. Chwistka uważam, że jego podziały w sztuce mocno się już zdezaktualizowały. Obecnie różne odmiany sztuki przedmiotowej funkcjonują na równych prawach z tak zwaną sztuką abstrakcyjną lub nieprzedstawiającą – jak kto woli.

- W jednym z wywiadów prasowych Pablo Picasso stwierdził: „Nie, malarstwo nie jest po to, aby zdobić mieszkania. Jest narzędziem wojny, natarcia, obrony przed wrogim”. A czymże dla Ciebie, Jerzego Ściesińskiego, w przeszło pół wieku po zacytowanej wypowiedzi, jest malarstwo?
- Przynajmniej na podstawie niektórych jego dzieł można powiedzieć, że sam sobie zaprzeczył. Malarstwo jest między innymi po to, by zdobić siedliska ludzkie. Choć nie jest to oczywiście celem najważniejszym. Winno budzić emocje natury estetycznej, wywoływać zastanowienie. Może być także protestem czy atakiem, o czym wspominaliśmy. Dla mnie osobiście jest nastrojem i refleksją... Chętnie oglądam obrazy o szeleszczących barwach i kontrastach, dyskretnie sygnalizujące jakiś stan ducha lub problem natury formalnej. Oczywiście zdarza się, że akceptuję „mocne uderzenie”, lecz uzasadnione. Nie znoszę deformacji dla samej deformacji, hałasu dla hałasu, także w kolorach.

- Czy dzieło sztuki może zbawić świat? Czy warte jest tego, by na przykład oddać za nie życie? Czy znaczy  w i ę c e j, niźli w nim dostrzegamy? Lub posiada moc sprawczą?
- Nie! Podobnie jak „nie” mówił bohater Twojej książki „Obrona”.

- Także malarz. Ale bohater mojej noweli, Wandolin, mówił „nie” z trochę innego powodu. Szło bardziej o zdemaskowanie hucpiarskiej strony sztuki. Lecz skoro jesteśmy przy literaturze. Rozmawialiśmy kiedyś o „Portrecie Doriana Greya”. Oscar Wilde kazał tam starzeć się portretowi w „zastępstwie” artysty. Artysta nieustannie zachowywał młodość. Czy taka zamiana, choćby czasowa, nie byłaby Twoim marzeniem?
- Wciąż nas dręczy mit Fausta, co? Nieraz zastanawiałem się nad tym. Możesz uwierzyć człowiekowi po siedemdziesiątce. I nadal mówię „nie”! Choć pokusa, co tu ukrywać, byłaby silna...

- Zatem idźmy dalej. Nie należysz do twórców obficie mnożących dzieła. Długo pochłaniała Cię też działalność wystawiennicza. Lecz chyba ten rodzaj aktywności nie powinien przysłaniać głównego powołania artysty. Wszak trudno się skupić, rozpraszając energię.
- Nie przesłaniała, ale – istotnie – pożerała czas i mocno rozpraszała. Widzę to szczególnie mocno teraz, z perspektywy czasu. Gdyby czas dawał się cofać, zmieniłbym proporcje mojej aktywności: z korzyścią dla dzieł własnych. W tej mierze mam spory niedosyt.

- Do 2001 roku prowadziłeś Galerię Sztuki Współczesnej. Twoje oraz Twojej żony, Adeli Fidyk-Ściesińskiej, zasługi w upowszechnianiu kultury plastycznej są niepodważalne. Jeszcze kilka lat temu mieszkańcom Kołobrzegu trudno było sobie wyobrazić jakąkolwiek akcję plastyczną bez Waszego animatorskiego udziału. Gdybyś więc chciał dokonać bilansu, stawiając satysfakcję i zadowolenie z dokonań obok stresów i uciążliwości temu towarzyszących – co przeważy? Satysfakcja?
- Poza stresami i sporadyczną satysfakcją jest jeszcze ciekawość tego, co robią inni i to przeważa. Zawsze pędziła mnie ta ciekawość różnorodności świata, jego bogactw, przemian, ewolucji – zwłaszcza w sztuce. Bo byłem i jestem nie tylko dawcą, ale i biorcą.

- Czy jest coś, co chciałbyś jeszcze powiedzieć przy tej okazji, a czemu nie dałem sposobności?
- Chyba nic ponad to, że mnie trochę przycisnąłeś. Dzięki przeprowadzonej przez Ciebie „wiwisekcji” poznałem trochę bliżej swoje poglądy na sztukę. Jednak czasem trzeba coś głośno wyrazić, by samopoznanie uzyskało konkretny wyraz, wreszcie głębszy wymiar.*


Fot. Halina Szczepańska

*Skróconą wersję tej rozmowy opublikowano w katalogu Jerzy Ściesiński. Na styku lądu i morza. Retrospektywna wystawa malarstwa, Wydawnictwo KAMERA, Kołobrzeg 2008.

Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010