Janusz Termer - Książka nigdy nie jest nieświeża jak pietruszka

Kategoria: rozmowa latarni Opublikowano: czwartek, 05 listopad 2015

Z Januszem Termerem, krytykiem literackim, goszczącym „u wód” w Kołobrzegu, rozmawia Halina Szczepańska

 

KSIĄŻKA NIGDY NIE JEST NIEŚWIEŻA JAK PIETRUSZKA

 

– Jak to się stało, że spotykamy się w Kołobrzegu?

– Jesteśmy na wczasach w kołobrzeskich lasach, sanatoryjnych... wywczasach. Czekaliśmy z żoną dwa lata aż zlituje się nad nami dobroczyńca, czyli NFZ. Padło na Kołobrzeg. Jestem zadowolony, bo nie byłem tu już kilkanaście lat i bardzo ciekawił mnie ten nowy kurort, ludzie, zmiany...

– I jak wypada miasto w pana oczach? No i ludzie?

– Zmiany odbieram bardzo pozytywnie. Zrobił się tu taki prawdziwy kurort europejski, można śmiało powiedzieć. Sama Mewa III, gdzie zamieszkaliśmy, ustępuje tym najlepszym hotelom. Budynek przedwojenny, na drugie piętro wchodzi się schodami stromymi jak trap okrętowy, co mnie specjalnie nie przeszkadza, ale są ludzie którzy marzą o windzie. Uzdrowisko dzisiejsze, zwłaszcza duże, to też pewne stadne obyczaje. Przez środek ciągnie się wielokilometrowy d(r)eptak wypełniony tłumem od rana do nocy. Wolę miejsca mniej zatłoczone. Ale cóż, te wszystkie solanki, te gimnastyki i hydromasaże bardzo nam odpowiadają i pomagają...  Uważam, że człowiek w „słusznym wieku” powinien od czasu do czasu zająć się sobą...

– Zaskoczenia?

– Sanatorium nasze znajduje się przy ulicy Rodziewiczówny, zaraz za rogiem jest ulica Konopnickiej, a i w pobliżu nie brakuje pisarzy – patronów ulic kołobrzeskich: Mickiewicza, Fredry, Norwida, Conrada, Kasprowicza... To cieszy, ale brakuje mi tutaj – jak i w Warszawie zresztą – ulicy Jarosława Iwaszkiewicza. Zaskoczeniem też jednym z pierwszych była biblioteka. W tym zespole sanatoryjnym, w którym mieszkamy, w recepcji miła pani powiedziała, że owszem, jest biblioteka i... wręczyła klucz do „piątki”. W małej salce konferencyjnej stoi kilka szafek z książkami – z lat bardzo dawnych, są może nieliczne z lat dziewięćdziesiątych. W ogóle księgozbiór malutki, nieodnawiany, czyli signum temporis – znak czasów; nikt tu chyba dawno nie zaglądał... Szkoda. Książka dzisiaj u nas, jak cała kultura, nie jest „modna”. Skończyły się chyba czasy, gdy kultura polska, jak cała europejska zresztą, miała przede wszystkim charakter literacki. Ciekawe, co by na to rzekł Zygmunt Krasiński, którego Listy do Konstantego Gaszyńskiego, wydane przez PIW  w 1971 roku w słynnej serii Biblioteka Poezji i Prozy, znalazłem tutaj, pośród rzeczy zupełnie błahych, w stanie, by tak rzec „czytelniczo dziewiczym”?

– Życie kurortu dzisiaj przypomina choć trochę atmosferę Czarodziejskiej góry Tomasza Manna? Takich powieści było na pewno więcej, co jako autor Leksykonu dzieł i tematów literatury polskiej czy 155 najważniejszych książek świata może pan z łatwością przypomnieć.

– Można wymienić choćby takie utwory, jak Choucas (z 1927 r.) Zofii Nałkowskiej z lat jeszcze dwudziestych, ubiegłego wieku czy młodszą o parę ładnych dziesiątek lat, wyraźnie postmannowską powieść „sanatoryjną” Mariana Promińskiego Sezon w Górach Jowiszowych (1962), pisarza zmarłego przed 40 laty. Zapomnianego dziś niestety, nawiązującego tutaj wyraźnie do atmosfery z powieści Manna. Jest też „sanatoryjna” powieść autora młodszego znacznie pokolenia – Jana Wołka pt. Po z końca lat 80., znanego raczej z innych działań artystycznych, m. in. wykonawcy własnych piosenek. Jest tych książek o podobnej tematyce więcej. Jedno jest pewne, takiego życia sanatoryjnego, jakie Mann opisuje w Czarodziejskiej górze (czy jeszcze Zofia Nałkowska), dzisiaj już dawno nie ma. Z wielu oczywiście powodów. Nie ma na przykład bliskiego kontaktu lekarza z pacjentem, ani pacjentów między sobą, bo nie powstają tak znaczące więzi i dzisiaj już rozmowy istotne między ludźmi nie toczą się na głośnych dyskotekach czy nawet w kawiarniach... Raczej są to dzisiaj tylko ploteczki, rozmówki o pogodzie, no i pewnie jakieś towarzyskie ad hoc nawiązywane kontakty czy okazjonalne komeraże, romansiki itp. No, ale czy przy tej dzisiejszej sanatoryjnej masówce może być inaczej? Tego nie wiem, mogę tylko podejrzewać...

– Widziałam jak pan spaceruje, przygląda się światu, przyrodzie, ludziom...

– Teraz tutaj dobrą stroną jest owa, wynikająca z masowości, anonimowość w tłumie, to że ludzie się wzajem nie znają. Daje to jednak możliwość otwartego spojrzenia i spokojnej obserwacji rzeczywistości.

– Ale ja z mojej perspektywy kołobrzeskiej ciągle zastanawiam się czy nie przydałby się i dzisiaj kronikarz obyczajów na miarę Bolesława Prusa w Nałęczowie?

– Pewnie tak, ale to też minęło. Bo czasy są nieporównywalne. Prus, jak sam wspomina, podróżował z Warszawy do Nałęczowa trzy dni żydowską furką. Dziś byłby tam po dwóch godzinach jazdy samochodem... Wiek dziewiętnasty, klasowość, warstwy społeczne,  kulturalne i inne nierówności... Same sanatoria, jak i wszelkie inne „wywczasy”, były tylko dla mogących sobie na nie pozwolić. W tamtym czasie do kurortu wyjeżdżały elity finansowe i kulturalne. Toczyło się tam jakieś życie towarzyskie i kulturalne, wszyscy się na ogół znali, to byli bywalcy mieszczańskich salonów warszawskich, lubelskich czy krakowskich, przedstawiciele pewnych kręgów społecznych, zawodowych i towarzyskich, bardzo zresztą wąska grupa.

– No tak, przecież te jego kroniki miały właściwie charakter kroniki towarzyskiej. Nałęczowa tam było niewiele, sami ludzie „ze sfery”...

– Elitarność się skończyła. Kurorty były dla elit społecznych, tak jak dla elit kulturalnych była literatura. Narzeka się, że literatura jest dziś w odwrocie, mało czytana i w stanie upadku, chociaż – to swoisty paradoks – ukazuje się teraz u nas w ciągu roku drukiem (nie mówiąc o wersjach „niepapierowych”) kilkanaście tysięcy nowych książek prozą i wierszem... Każdy może wydać książkę sam, własnym sumptem, albo korzysta z dotacji prywatnej lub instytucjonalnej, bo wiele co ambitniejszych miast czy gmin lubi się pochwalić swoim pisarzem...

– Ale co to za książki...

– Tak, kiedyś sito wydawnicze było dość szczelne. Wydawnictwo takie jak PIW, Czytelnik, WL czy Iskry zanim wydało książkę zamawiało recenzję u dwóch, trzech recenzentów, zatrudniało redaktorów i – co wydawało się oczywiste – nawet i korektorów. A dzisiaj wielu prywatnych wydawców oszczędza na wszystkim, na recenzentach, na redakcji, na korekcie. Literatura w ogóle staje się wyłącznie towarem na sprzedaż. Mało jednak na ogół oczekiwanym i poszukiwanym. Ilość nie zawsze, jak widać, musi przechodzić w jakość, a przeważnie w bylejakość... Tworzy się niezdrowa sytuacja wielkiej podaży przy braku popytu...

– Książek jest za dużo i kto je czyta?

– No właśnie, dzisiaj pojedynczy czytelnik czy krytyk najbardziej nawet pracowity nie jest w stanie „przerobić” tej ilości książek jaka jest wydawana. Kiedyś każdy rok przynosił na przykład dziesięć, dwanaście debiutów literackich. Te książki były czytane przez recenzentów i wszystkie były odnotowywane i oceniane. A dzisiaj tych setek i tysięcy nowych książek, nikt nie jest w stanie przeczytać. Książki wychodzą, ale są niezauważane, pomijane nawet nie ze złej woli czasopism czy recenzentów. Uważam, że często niesłusznie, bo zdarzają się pozytywne niespodzianki – rodzynki, ale przy inflacji wydawniczej nie sposób się w tym połapać. Najbardziej traci czytelnik, ten mało zorientowany w literackich sprawach. Spójrzmy na stosy książek w księgarniach. O każdej na okładce pisze się tak wspaniałe reklamowo rzeczy jakby to byli sami Nobliści. I skąd tu biedny czytelnik ma wiedzieć co warto czytać. W tym gąszczu znajdują się też owe literackie samorodki, rodzynki, ale jak je znaleźć?

– Czy w tych ciemnościach widzi pan jakieś drzwi z podświetlonym na zielono napisem „wyjście”?

– Nie bardzo widzę, ale wiem, musi zaistnieć kiedyś owo „wyjście”, mimo tego zamulającego widoczność obecnego kulturowego zamętu oraz postępującej dominacji nowych środków wyrazu, tej wielkiej dokonującej się na naszych oczach zmiany, jak mówią uczeni socjologowie, „parametrów kulturowych”, preferencji odbiorczych kierowanych w stronę pop-kulturową. Nie bez znaczenia są tu też m. in. zaniedbania  polityczne liberalno-kapitalistycznego państwa umywającego ręce od aktywnego działania w sferze kultury symbolicznej. Pewne procesy społeczne i rynkowe zaszły u nas tak daleko, że nie będzie łatwo o odwrócenie złych tendencji (np. prywatyzacja solidnych wydawnictw państwowych czy spółdzielczych). Nie tylko my w Europie środkowej przecież mieliśmy transformację, zmianę ustroju, i to wszystko co się stało, choćby z czasopismami literackimi, które upadły albo wegetują gdzieś na obrzeżach. Weźmy przykład Czech, Słowacji czy Węgier. Tam o ile wiem dobra literatura i książka oraz czasopiśmiennictwo fachowe się jakoś trzyma. Nie popełnili takich likwidatorskich błędów jak my. We Francji, Anglii czy Skandynawii książka i czytanie książek mają się dobrze, ale tam jest ciągłość kulturowa nie zerwana tak gwałtownie. Ja nie mam gotowej recepty, gdyby pani o to zapytała. Ale widzimy wszyscy, że w Europie dobre przykłady i wzorce są. Rzecz nawet nie w ilości pieniędzy, czyli rzekomym braku u nas przeznaczanej na kulturę „kasy”. A w tym tylko, jak są one u nas dystrybuowane przez urzędników „od kultury”. Wydaje się choćby wiele milionów na jedno wydarzenie, na przykład okazjonalny rocznicowy koncert, który trwa jeden wieczór, a za te pieniądze  można by przez rok wydawać na przykład wszystkie polskie czasopisma literackie i masę książek...

– Jest wiele książek, których się nie wznawia a powinno… Są zapomniane, nieczytane, niedostępne. Gdy miał pan taką moc, kogo by pan przypomniał dzisiejszemu czytelnikowi, czyjej nieobecności panu żal?

– To trudne i złożone pytanie. Gdybym miał taką moc, na pewno wielu wprowadzałbym do obiegu, wielu pisarzy. Z przełomu wieków i wcześniejszych, jak i tych z dwudziestego pierwszego wieku, a już zapominanych. Dotyczy to przede wszystkim tych, co odeszli, bo najczęściej nie ma kto się o nich upomnieć. Los pisarza nigdy nie był do pozazdroszczenia. Na przykład z dwudziestolecia międzywojennego nawet nieprzeciętny inteligent pamięta kilkunastu może pisarzy, a tworzyło wtedy kilkanaście razy więcej autorów... Ilu pisarzy polskich z naszej epoki przetrwa tę próbę czasu. Tego oczywiście nie wiemy. Gdyby to ode mnie zależało, to na tę listę zapomnianych i powoli zapominanych wpisałbym przynajmniej kilkudziesięciu prozaików (nie mówiąc o poetach), o których warto nie tylko pamiętać, ale i czytać. Proszę wybaczyć, ale nie będę nikogo wymieniał z imienia i nazwiska, bo to byłoby nazbyt arbitralne, ale kto naprawdę jest ciekaw niech zajrzy do mojej książki pt. Z przełomu wieków, czyli literatury dzień powszedni (1990-2005), wydanej parę lat temu przez toruńskie Wydawnictwo Adam Marszałek.

– Czy pisarz – jak pyta pan w jednym z felietonów na portalu pisarze.pl, w którym cytuje pan swój tekst z 1992 roku, gdzie pierwszy raz stawia pan to pytanie – jest jeszcze komuś potrzebny?

– Pisarz jest dziś czymś w rodzaju samotnego Don Kichota, a potrzebny jest przede wszystkim samemu sobie, okazjonalnie też jurorom literackich nagród (bo komuś trzeba je przyznawać!). I czasami drugiemu pisarzowi, bo w kupie raźniej. Najmniej chyba potrzebny jest dziś czytelnikom – tym odwracającym się od co ambitniejszej literatury. Nawet częstokroć nie wiedzą, że coś takiego istnieje, no bo skąd; przecież nie z zainteresowanych zupełnie czymś innym tabloidów (chyba, że pisarz sprokuruje jakiś skandal obyczajowy). Jedyny właściwie rodzaj prozy, który cieszy się obecnie na nowo powodzeniem (bo był taki czas w latach 90. gdy wydawcy nie chcieli wydawać książek tego gatunku), to współczesny kryminał, gdzie – o dziwo – zdarzają się jednak  rzeczy naprawdę interesujące, jak książki Marka Krajewskiego (cykl „wrocławski”) czy Zygmunta Miłoszewskiego (Ziarno prawdy). Jest tu też zarazem dużo minoderyjnego chłamu, książek zwłaszcza pisanych, nie wypominając, przez panie, najczęściej pod pseudonimami. Jest to w znacznej części naśladowanie „klasyka” gatunku – kryminałów Joanny Chmielewskiej, czy nowej prozy skandynawskiej, która zresztą ufundowała u nas ten boom na ten gatunek literacki. Natomiast prozy sięgającej głębiej w tkankę naszego obecnego życia społecznego, obyczajowego czy rodzącą się nową mentalność człowieka „naszych czasów” jak na lekarstwo. Mimo to literatura jest. Żyje. Tylko powieść taka jak Lalka Prusa jest chyba zbyt trudna do napisania dzisiaj: świat stał się nazbyt skomplikowany, a pisarz nie czuje jak kiedyś owego czytelniczego wsparcia...

– Ja się będę sprzeczać...

– Proszę bardzo. Ale kiedyś widziało się powszechnie ludzie czytających, chociażby nawet w takich sanatoriach czy na wczasach FWP. Były biblioteki. Był snobizm na czytanie dobrej literatury. Zdrowy snobizm. Kiedyś inteligent musiał mieć bibliotekę i każdy jego kolega czy gość musiał to zobaczyć. Książki się czytało, a dzisiaj człowiek wykształcony potrafi bez wstydu i żadnego „poprawnościowego” skrępowania powiedzieć, że książek literackich nie czyta, że nie jest mu to do niczego potrzebne. Dawny „masowy” czytelnik znalazł sobie inne rozrywki, inne rodzaje snobizmów. Los literatury nie jest wyjątkowy. Podziela los filmu, sztuk plastycznych, teatru. Rozrywka musi być dziś łatwa, lekka i przyjemna. Owe „masowe” gusty artystyczne, literackie czy teatralne nie mogą być pomijane przez twórców, bo nie będą mieli odbiorcy, czyli źródła dopingu intelektualnego i zarazem utrzymania. Muszą brać te gusty pod uwagę...

– Muszą?

– Owszem muszą, jeśli chcą zaistnieć w szerszym odbiorze i mieć własnych naturalnych sponsorów, no bo kto ich wesprze, skoro instytucje państwowe umywają na ogół ręce, prowadzą działalność pozorowaną, albo przeszkadzają wręcz tym, którym się jeszcze chce, jak głośna ostatnio sprawa likwidacji ostatniego państwowego wydawnictwa w Polsce – Państwowego Instytutu Wydawniczego, słynnego PIW-u, tłumacząc się brakiem środków finansowych, podczas gdy na samo wewnętrzne  utrzymywanie instytucjonalnych placówek (gmachów, urzędników, dyrektorów i ich zastępców, samochodów i sekretarek...), mających się zajmować sprawami twórców kultury i ich dzieł, idzie gros wszystkich wydatków!

Czy dużego europejskiego państwa naprawdę nie stać – na niewielką w sumie – pomoc dla jednego bodaj państwowego wydawnictwa o takich wielkich tradycjach i dorobku?

Weźmy choćby jako przykład pierwszą z brzegu książkę z tych czasów, kiedy jeszcze miała się dobrze, Listy Zygmunta Krasińskiego do Konstantego Gaszyńskiego, wydane przez PIW w 1971 roku, tę książkę którą mam tu przy sobie, wypożyczoną, jak wspomniałem wcześniej z sanatoryjnej „biblioteki”. Nieocenione źródło wiedzy o samym Zygmuncie Krasińskim i jego żywocie oraz poglądach, jak i całej tej polskiej romantycznej epoce. A jakaż to wspaniała proza, ta korespondencja autora Nieboskiej komedii! Ilu specjalistów wybitnych znawców pracowało nad tym (z prof. Sudolskim na czele), żeby wydobyć ją z epistolarnego niebytu, nadać jej krytycznie- naukowy, bezbłędny edytorsko kształt. Toż to jeden z największych  pomników XIX-wiecznej kultury polskiej, który przepadłby w ciemnych zakamarkach archiwów bibliotecznych i zbiorów prywatnych! Dzisiaj taka edycja by się chyba nie mogła ukazać, bo żadnego wydawnictwa komercyjnego nie stać na ich zamówienie, opracowanie i wydanie. PIW zarabiał na innych książkach, bardziej popularnych seriach wydawniczych (np. Ceramowska czy Współczesna Proza Światowa), a dokładał do tych „trudnych”. Czy prywatny wydawca zdobędzie się na rezygnację z zysków?

– Książka ma prawie siedemset stron i ukazała się w słynnej serii PIW Biblioteka Poezji i Prozy wydawanej od 1959 roku i pójdę dalej drogą dzisiejszych internautów, czyli do Wikipedii, gdzie jest lista kilkudziesięciu pozycji... Dzisiaj czytelnik już nie szuka takiej książki?

– Owszem, szukałby gdyby wiedział, że istnieje, i że warto do niej sięgnąć...PIW to była wielka instytucja. Nad wydaniem każdej książki pracowały zastępy historyków literatury, językoznawców, grafików, edytorów. Każda niemal nowa książka PIW była tak oczekiwana, tak pożądana, że przed jego księgarnią ustawiały się długie kolejki (sam je pamiętam, np. tę po Ulissesa Joyce'a). To był ten dobry rodzaj snobizmu kulturalnego. A dzisiaj, gdyby ktoś stworzył modę na czytanie, byłby cudotwórcą.

– Wiem! Może nasz kraj powinien zwrócić się o pomoc do króla mody właśnie, Karla Lagerfelda. Otacza się ogromną ilością książek, które czyta. Są zawsze w tle fotografowanych sukienek i żakiecików Chanel, a przecież ten właśnie człowiek, przyciąga całe rzesze snobów... Żartowałam. Ale tak obserwuję, że niektórzy sięgają po narzędzia kultury masowej, żeby na książkę czy autora zwrócić uwagę. To chyba ślepy zaułek?

– Proszę bardzo. Każda metoda jest dobra, gdy prowadzi do celu.... Taka „moda”, pod wpływem różnych okoliczności politycznych i społecznych, pojawiła się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, po przełomowym październiku 1956.  A teraz kiedy, wydawało się, nasze społeczeństwo ma swoją jeszcze większą szansę, wolność, kiedy mogło wydarzyć się wszystko, ta „moda” zaniknęła. Większość ludzi książek nie szuka bo nie zna wartości, które niesie literatura i sztuka, kultura w ogóle; a jeśli czegoś szuka to – wzorem mediów tabloidowych, przeniesionych małpiarsko z Zachodu – rozrywki i sensacji... Dlaczego teraz z Zachodu bierzemy, to co tandetne i najgorsze z tamtej kultury masowej!

Ale, powiedzmy przy okazji jeszcze o jednym; wylewamy tyle kubłów zimnej wody na czasy dzisiejsze, acz pamiętajmy, że nigdy sztuka nie była czymś masowym. Kiedy Mickiewicz napisał i wydał Pana Tadeusza pierwszy nakład – tysiąc egzemplarzy – rozchodził się przez dwadzieścia lat! Dopiero od końca dziewiętnastego wieku, wraz z rozwojem i upowszechnieniem wykształcenia, to się zaczęło zmieniać. Książka mogła docierać nie tylko do wybranych, jak kiedyś, bo tylko nieliczni umieli czytać. To była bardzo wąska grupa, elity. Zaczął powstawać powszechny rynek, rodziła się nowa kultura, w tym i oczywiście kultura masowa – traktowana jednak dość protekcjonalnie jako rzecz mocno wstydliwa, margines.

– I ten margines właśnie wygrał, wybił się na pierwsze miejsce i nie jest wstydliwy…

– Dlaczego dzisiaj – w przeciwieństwie do przeszłości – następuje równanie do wzorców najgorszych, równanie w dół... Może i tu działa słynne kopernikańskie prawo ekonomiczne mówiące o tym, że gorsza moneta wypiera lepszą...

Dzisiaj nawet nasze księgarstwo przypomina handel pietruszką. Książka jest jak towar, który się ponoć szybko „starzeje” i „więdnie”; trochę postoi, parę miesięcy i już jest wypierana, bo na jej miejsce wchodzą nowe. Dzisiaj mamy po prostu taką paradoksalną sytuację, że książka wydana rok czy dwa lata temu już nie istnieje w obiegu księgarsko-czytelniczym, a nawet i bibliotecznym, bo jest wypierana przez książki nowe... A książka nigdy przecież nie jest „nieświeża” jak ta pietruszka, która musi być bardzo szybko sprzedana. Książka, ta sprzed trzystu, a nawet tysiąca lat może być bardziej aktualna niż niejedna powstała ostatnio...

– Być jak dobra książka… marzy – pewnie nieświadomie – każdy przybywający tutaj… „do wód”.

Dziękuję za rozmowę.

 

portal LM, listopad 2015

 

 

Przeczytaj też na naszym portalu cztery mikroeseje J. Termera z cyklu „Remanenty pamięci” w dziale „eseje i szkice”