Pogrzeb, Pisarz, Naukowiec, Filmoznawca, Wielopole, Dziennikarz

Kategoria: proza Opublikowano: sobota, 11 luty 2012


Wojciech Klęczar

POGRZEB

Podróż pospiesznym z Krakowa do Lublina trwa ponad pięć godzin. Dla tak niecierpliwego gościa jak ja to cholernie długo, dobrze więc, że nie jadę sam. Pociąg startuje punktualnie i punktualnie też dotrze do miejsca przeznaczenia. W drodze przeczytam kilkanaście stron ze wstępu do pism wybranych Junga i kilkadziesiąt stron Polityki, moja dziewczyna też będzie czytać – połknie jedną czwartą książki młodej litewskiej pisarki; zjemy czekoladę, wypijemy colę, a poza tym trochę podrzemiemy. W przedziale przez prawie całą podróż będziemy sami, ale nie wykorzystamy tego i nie oddamy się namiętności.
Ach! Kochać się w pociągu, kobieta siedząca na mnie, ja pod nią, a tasiemiec wagonów jedzie, gna, stu-puk, stuk-puk słychać, a potem tylko jęk jej rozkoszy, kiedy ja i ona, ona i ja - jednocześnie,  akurat do stacji jakiejś dojeżdżamy – tak mogło być, ech. Takie okazje nie trafiają się przecież za często, zdarzają się raz na kilka miesięcy, raz na kilka lat nawet, no przynajmniej jeśli idzie o mnie i moich przyjaciół. Pociągami obecnie jeżdżę rzadko, kiedyś poruszałem się nimi znacznie częściej, ale teraz już się ustatkowałem i nie muszę, zwyczajnie chyba mi się nie chce odbywać podróży koleją. Ani  po całym kraju, ani nawet tylko z Kraka do rodziców. I żeby jechać pociągiem wraz z dziewczyną, otrzymać taki gift od losu, że sam z nią siedzisz, pociąg pospieszny, więc między stacjami mnóstwo czasu, na jakąś nawet grę wstępną, może od siedmiu boleści, ale przynajmniej – jak można było takiej szansy nie wykorzystać?

Choć miałem ku temu wiele okazji, nigdy nie zaspokoiłem też innego pragnienia, zgadzam się, że dziecinnego i głupawego – żeby za tę czerwoną rączkę pociągnąć. I niech pasażerowie w każdym przedziale na siebie polecą, niechaj ich ciała się pokładają na sobie nawzajem, kotłowaniny potworzą. Na przykład - jeden facet na lasce, foczce czy tam dźadze ląduje, a potem wstaje i, niby przypadkiem, rękę na jej prawym udzie kładzie, a ona, też niby, nie zauważa, ale tak naprawdę to oczywiście widzi, widzi i czuje, odczuwa tę delikatność, subtelność dotyku nie do wyczucia prawie... a w innym przedziale dziadek wpada na babkę, ona jajko na twardo z rąk wypuszcza, które konsumowała z miną tak nabożną, jakby co najmniej kawior albo małże jakieś zażerała. A z nimi mieszają się zwolniony miesiąc temu z pracy zastępca kierownika w firmie sprzedającej  AGD oraz emerytowana prostytutka. Ta od jajka: co pan!, a staruszek po prostu spokojnie wstaje, siada na swoim miejscu.  Ekszastępca puszcza oko do byłej kurwy, ona do niego… jajko na podłodze śmierdzi przez resztę podróży.  A w jeszcze innym przedziale – na uczącego się studenta (przygotowuje się do egzaminu z prawa publicznego gospodarczego) wpada kobieta w średnim wieku. Tak dla przyszłego prawnika niefartownie, że okulary z nosa mu spadają, gdy kobieta, wstając, z niemałym wysiłkiem zresztą, obcasem bezlitośnie w te dziesięć dioptrii! Co pani najlepszego zrobiła?, pyta żak. Wszak ja bez nich jak bez kodeksu, gorzej nawet: to jakbym nagle pamięci został pozbawiony, jakby mnie Alzheimer i Korsakowa zespół równocześnie wzięli we władanie! Och, przepraszam najmocniej, postaram się to panu jakoś wynagrodzić: po dotarciu do stacji docelowej dokonam przelewu na pańskie konto w celu sfinansowania zakupu nowych szkieł. I proszę się nie martwić, że słowa nie dotrzymam, mam wystarczająco dostępnych środków, aby sfinansować tę operację. Albo dwa wagony dalej – spierdalaj, lamusie!, krzyczy młodzieniec do staruszka, który na nim się niezdarnie pokłada. A ten, ponieważ od lat amatorsko trenuje biegi bardzo krótkodystansowe (od drzwi tramwaju do wolnego siedzenia), wstaje z werwą, o jaką nikt by go nie posądzał – i szybko wybiega. Dresiarz zostaje.

Gdzie indziej aż sześcioro ludzi  się ze sobą miksuje. Trzy kobiety i trzech mężczyzn. Symetria, i to, można powiedzieć, symetria do kwadratu, bo dwie osoby mamy orientacji odmiennej. Ona pracuje w agencji reklamowej, zarabia w niej mnóstwo kasy, kreatywna i przebojowa jest; preferencji swoich nie ukrywa, a nawet przeciwnie – jest prezeską organizacji Ujawnij się! Nieraz można ją zobaczyć na wiecach, wykrzykuje hasła o równości, że tylko wykształcenie i zdolności, i zapał do pracy powinny się liczyć, a nie to, z kim się stukasz.  Dwudziestopięcioletni gej spod Chrzanowa o imieniu Adam swoje gejostwo trzyma, wciąż, w tajemnicy przed mamą i tatą; wiele razy chciał im powiedzieć, ale jak dotąd  brakło mu odwagi – podczas świąt jakoś tak nie wypadało, poza świętami też nie, bo na przykład przyjechała daleka ciotka albo ojciec miał problemy w pracy, albo młodsza siostra miała kiepskie oceny – po co rodziców dodatkowo denerwować? Adam ma tak naprawdę sporo szczęścia, bo studiuje w mieście postępowym i otwartym, w którym każdy może znaleźć coś i kogoś dla siebie, o ile tylko chce, a przynajmniej tak mówią w telewizorze i piszą w gazetach, i z tego miasta, a zwłaszcza z jego mroczniejszej - albo jaśniejszej, zależy jak na to spojrzeć -  strony, strony nieznanej kompletnie jego rodzicom, wujkom ani nawet kuzynom – korzysta ze sporymi sukcesami. Widywany co dzień niemal w Kitschu, Kokonie czy innym LaF-ie, wylansowany na maksa - koszula opinająca boskie prawie ciało: sylwetka pływaka, wzrost - metr osiemdziesiąt z kawałkiem; ta koszula najczęściej czarna, kołnierz postawiony, do tego dżinsy za dwie stówki przynajmniej - plejboj jednym słowem, który z powodzeniem wyrywa wielu – młodszych przeważnie, starszych tylko czasami, tych wyjątkowo interesujących jedynie. Gej o biblijnym imieniu ma teraz równocześnie trzech kochanków, do jednego z nich właśnie jedzie. Zresztą, jeżeli chodzi o ten przedział - a kto wie, może i jeśli idzie o wiele innych spraw, przykładowo: życie - moja wyobraźnia działa raczej schematycznie, o ile w ogóle można tak powiedzieć o wyobraźni. Bo poza tymi dwiema osobami widzę czterdziestoletnią matkę Krzysia i Joasi, która przez całe życie uczy dzieciaki, najpierw w podstawówce,  a potem w gimnazjum, i przez to jest znerwicowana. Jej o pięć lat starszy mąż ma od pewnego czasu młodszą od siebie o połowę kochankę – średnio ładną, średnio inteligentną,  wykształcenie również średnie - ale matka-nauczycielka o tym nie wie. W przedziale siedzi też świeżo upieczony absolwent-bezrobotny, po marketingu i zarządzaniu. Ten jedzie do rodziców mieszkających w jakiejś wiosce pod, dajmy na to, Puławami; jest smutny. Wesoły jest za to dwudziestoletni żołnierz służby zawodowej zasadniczej, który już za jakieś dwie godziny spotka się ze swoją dziewczyną. Widzę jeszcze inżyniera-chemika w podeszłym wieku, który rozwiązuje krzyżówkę i głowi się nad  hasłem: Utwór literacki Giuseppe T. di Lampedusy albo dziki kot; a kim jest szósty pasażer? Oczywiście młodym, balansującym na granicy chały i sztuki, pisarzem, któremu kiedyś udało się opublikować dawno już zapomniane opowiadanie. Inżynier wypuszcza długopis, z lewej ręki, ale w prawej nadal tkwi zestaw dużego krzyżówkowicza; przez głowę geja przelatuje myśl: o fak, spóźnię się, Tomek będzie wkurzony; nauczycielka krzyczy: Stefan, ratuj!; obrończyni pokrzywdzonych lesbijek tyle już w życiu przeszła, że takie rzeczy nie robią na niej wrażenia, więc jest spokojna; żołnierz za to wrzeszczy: Kurwa mać, ja pierdolę, co jest?; pisarz, wyrwany z zamyślenia, kompletnie nie pojmuje co się stało – kiedy pociąg gwałtownie się zatrzymuje. A niewiele później ci wszyscy ludzie, cała szóstka, staje się na chwilę jakby jednym ciałem, jednością – chyba  się zapędziłem, wystarczy tego dobrego.

Nie wspomniałem jeszcze, że do Lublina jechaliśmy dwa dni przed sylwestrem. Mojemu, dalekiemu raczej, krewnemu (stryj ciotki) zmarło się w pierwszy dzień świąt. Krewniak zszedł na skręt kiszek. To nie pierwszy podobny wypadek wśród tak zwanych moich bliższych. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku z tego samego powodu przekręcił się mój pradziadek, i to również w święta, tyle że w niedzielę wielkanocną. Obżarstwo od wielu lat jest jednym z głównych grzechów w mojej rodzinie. Nieważne, czy na stanowisku czy fizyczny pracownik – typowy mój krewny to osoba ze sporą nadwagą, niestroniąca od boczku, kiełbachy wiejskiej i miejskiej, golonki czy pasztetu domowego, z królika na przykład. Dlatego ja sam, przez długi czas, za wszelką cenę starałem się jeść umiarkowanie. Było to dość łatwe, bo: 1) na studiach  nigdzie nie pracowałem, 2) zapomoga, którą dostawałem  od ojca, nie była zbyt wysoka, ergo: niemal ciągle, tak co trzeci dzień mniej więcej, musiałem wybierać: najeść się do syta, czy pójść na imprezę? Jak łatwo się domyślić, prawie zawsze decydowałem się na to drugie, więc przez kilka lat byłem notorycznie niedożywiony i funkcjonowałem na granicy awitaminozy. Skutkowało to nie tylko, jak to mówią w reklamach leków i pseudoleków (farmaceutyki homeopatyczne zwalczają przeziębienie mniej więcej tak skutecznie jak komedie romantyczne samotność), obniżoną odpornością organizmu, ale też rozdrażnieniem. Jednego i drugiego nie leczyłem, bo żal mi było kasy, w związku z tym głupi katar trzymał mnie przez dwa tygodnie,  po czym dochodził jeszcze kaszel, kolejne dwa tygodnie. I tak ze trzy razy w roku. A nerwowość to właściwie była ciągle. Nastał jednak sądny dzień, dostałem pracę, szybko mój status materialny ostro wzrósł, no i zacząłem się obżerać różnymi pizzami, mudi, kebabami i stekami; spożywałem wszystkiego coraz więcej, wkrótce dobrze czułem się tylko po wszamaniu pizzy xxl, średnia pełnić mogła jedynie funkcję przekąski albo deseru, co też, notabene,  się zdarzało; nie wystarczał, zdecydowanie nie wystarczał, jeden kebab, musiały być dwa, jak wcześniej dwa kierunki studiów albo jak, ale tylko w myślach, dwie dziewczyny naraz; w związku z tym sporo przytyłem  –  podobnie bywa u mnie z prawie wszystkim.

Inna podróż koleją na wschód Polski. Pierwszy raz od jakichś dwóch lat ruszyłem się za miasto, więc się trochę wzruszam, wspominając częste pociągowe jazdy w czasach studenckich  –  i nawet gdy, w tych wspomnieniach, klnąc i kuląc się z zimna, stoję, raz, drugi, dziesiąty i więcej razy, na szarym jak ścierka do podłogi czechowickim dworcu, wdychając jego smród, który zawsze mu towarzyszy, tak jak i reszcie miasta, jako uboczny skutek działalności rafinerii – nawet taki depresyjny klimacik jakoś nie psuje mi nastroju. Jeszcze większe wzruszenie przeżywam, kiedy patrzę na sosny tonące w sierpniowym słońcu  –  to po lewej. Bo pociąg niedawno wjechał w ten właśnie region, w którym liście na dobre przegrywają z igłami - i tak będzie już do końca podróży. Łapie mnie nawet pewien zachwyt nad przyrodą, zapomniałem już, że można ją podziwiać, że można w myślach i w słowach ją opiewać, że można zachwycać się przyrodą jak niedawno przeczytaną ciekawą książką, i eksplorować ją niczym naturę stosunków międzyludzkich - a przecież, tak na dobrą sprawę, te sosny nie są niczym specjalnym. Po prawej pola uprawne, czasami pojedyncze domy, wszystkie podobne do siebie. Szare, dwupiętrowe sześciany, gdzieniegdzie odpadający tynk. PRL wiecznie żywy, wiadomo, wieś to zacofanie i wyjątkowa alergia na zmiany.

I kiedy o tym myślę, moje wzruszenie się kończy, świat staje się znowu płaski i raczej mało barwny. Naprzeciwko siedzi dziewczyna, ona mnie dosyć fascynuje, bo takich lasek nie spotykam zbyt często: blondynka, włosy prawie do pasa, tipsy różowo-srebrne (to srebro to gwiazdeczki), granatowa bluza od dresu adidasa, dżinsy indygo; czyta Bravo, śmieje się. Wcześniej, kiedy przeglądała informator dla kandydatów na studia, jej mina nie wyrażała niczego poza znudzeniem. Ale podobno w każdej kobiecie można znaleźć jakąś zaletę, toteż i ja to teraz czynię: piersi jej dostrzegam -  jędrne, kształtne, rozmiar C albo D, czyli – bardzo mi pasujące. I na tych piersiach skoncentrowany siedzę, spoglądam na nie co chwilę, a ona – nic. Czyta spokojnie. No to ja mocniej i mocniej patrzę, wgapiam się w te cycory bez krępacji żadnej, jak jakiś zbok stary. Cały czas się gapię, już książkę na półeczce położyłem, już o żadnej tam takosamości domków ani o drzewach, ani o studiach nie myślę. Tylko wpatruję się w to miejsce, gdzie rozpięty dresik początek dekoltu ukazuje, wyłącznie na tym jednym punkcie skoncentrowany wymyślam scenariusze, obmyślam plan – jak by tu zakombinować, żeby tych piersi móc dotknąć, przez ten dresik chociażby tylko i choćby jedynie przez sekundkę. Gadka? To raczej nie wchodzi w grę, no bo jak miałbym zacząć? cześć, co ciekawego czytasz? Widziałaś najnowszy film kogoś tam? Albo: widzę, że Bravo czytasz, kiedyś pisałem do gazety, tyle że innej… A może zwyczajnie, że też  o tym zapomniałem: dokąd jedziesz? Hm, choć chyba lepiej: gdzie jedziesz? – „dokąd” lamusostwem zalatuje… zresztą to i tak nieważne, bo bym się już na wstępie zająknął, gdyż te piersi mnie omamiły całkowicie - i rozum uleciał, i się stopił z tym nagrzanym blaszanym dachem nade mną. Więc na bezczelnego może? Atak przypuścić, szybko, jak krokodyl znienacka, zerwać się? Od razu do nich, z łapskami, chwycić, ścisnąć… A tymczasem ona już z półeczki plecaczek ściąga (różowy), dresik zapina, ostatni raz w lustro spogląda, tyłem do mnie stając – tyłeczek też ma  niczego sobie. To jakaś pipidówka pod Tarnowem, gdzie wysiada.

Kilka miesięcy temu, kiedy jadłem obiad w Polakowskim, siedziało ze mną przy stoliku małżeństwo w średnim wieku. Rozmowa tamtych dwojga wyglądała mniej więcej tak:  - Jan, i co - smakują ci te ruskie? Chyba dobre, prawda? Bo mi moje smakują, niezłe, dobre są, ładnie wyglądają też - Tak, mogą być, mogą być, tylko wiesz, jakoś tak mało skwarek mam w nich, wolałbym więcej, myślisz, że mogę poprosić o więcej? – Faktycznie, jakoś tak mało masz, a skwarki są dobre, ja mam przecież więcej niż ty, a tylko połowę twojej porcji. Może poproś o więcej. – Tak, widzę, że masz skwarek więcej niż ja, a przecież zamówiłaś tylko połowę porcji. A skwarki dobre, zresztą pierogi też. Może dasz mi trochę twoich? Przecież i tak wszystkich nie zjesz. – No, pierogi dobre są, trochę żałuję, że tylko połówkę zamówiłam, mogę wziąć trochę od ciebie? Jednego pieroga na przykład? – No, szkoda, że tylko pół… Soli może? – Nie, Janie, soli już mam dosyć, doprawiłam sobie, tak w sam raz. – Lubię ruskie, bardzo lubię, cholernie lubię zjeść sobie od czasu do czasu pierogi, a ruskie to już w ogóle… zwłaszcza z dużą ilością skwarek, trochę tu ich mało, w mojej porcji, myślisz, że mogę pójść poprosić o więcej? – Pieprzu też sobie dałam, patrz jaki fajny ten młynek, jak ładnie zmielony ten pieprz.  Tak, bez pieprzu i soli, to jednak nie do końca dobre są, trzeba przyprawiać jedzenie. –  Mają tu jeszcze coś takiego – co to może być? Hm…, a to pewnie oliwa do polania, ale do ruskich to raczej chyba nie pasuje… jak myślisz, pasuje czy nie? - Może jednak jeszcze trochę soli sobie wezmę. – Ruskie wyśmienite, przydałoby się jeszcze coś do popicia, może kompot, pewnie też dobry. – Szkoda że nie zamówiliśmy mineralnej, coli czy soku jakiegoś, Jan, weźmy jeszcze sok, pomarańczowy. – No, ja bym jednak jeszcze zamówił kompot, bo popiłbym te pierogi.   – Ooo, ale mało ci dali skwarek. Może pójdziesz poprosić o więcej? Chyba można… Bardzo podobnie rozmawiali ze sobą moja ciotka i jej mąż podczas kolacji, którą jedliśmy z nimi już po przyjeździe do Lublina. Z tym że potraw było dużo więcej, więc rozmowa zajęła im jakąś godzinę. Anka przez cały czas nie odezwała się ani razu, a ja wygłosiłem dwie sentencje: - Tak, szyneczka dobra, ciociu. – Dobre te jajka. Później był sen, a następnego dnia pogrzeb.

Mimo że stryj ciotki był księdzem, niełatwo było załatwić mu pochówek jeszcze przed nowym rokiem. Nie wiem, jak w innych miastach, ale w Lublinie i okolicach w tamte święta liczba zgonów osiągnęła poziom od dawna niespotykany, podobno głównie z powodu kilku samobójców, co ich zwolnili z pracy albo wkrótce mieli zwolnić. Do tego wielu księży, to już zawsze, w okresie poświątecznym chodzi na ciągłym kacu, no i jak tylko mogą bronią się przed pogrzebami albo żądają za nie więcej niż zazwyczaj. Ale ciotka, obrotna bestia,  powołując się na ogromne zasługi stryja w krzewieniu wiary pośród mieszkańców Polski południowo-wschodniej, wynegocjowała cenę przyzwoitą. Swoją drogą mój daleki krewny miał całkiem ciekawe losy. Kiedy wychodził z łona matki, zresztą podobno z niemałym trudem, trwała w najlepsze pierwsza wojna światowa. Święcenia przyjął w trakcie kolejnej wojny. Karierę rozpoczął jako zwykły ksiądz w Janowcu, potem wysłano go do parafii w Limanowej, skąd powrócił po kilku latach w rodzinne okolice, czyli do Puław. Potem były jakieś dwie wiochy w okolicach Lublina, a na końcu już sam Lublin, gdzie został proboszczem.  I tam, jak to mówią, ducha wyzionął, w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat. Ale zanim to się stało, w latach osiemdziesiątych pomagał działaczom Solidarności, inwigilowało go SB, próbowało nawet zrobić z niego alkoholika, kilka razy podrzucało mu też jakąś pannę, żeby potem opornego księdza zaszantażować. Ale ojciec Józef, choć czasem wypić lubił, to jednak w granicach rozsądku, po pijaku nie jeździł, bo nie miał prawa jazdy, a na kobiece wdzięki był wyjątkowo odporny – to akurat, tak na marginesie, nietypowe zjawisko wśród mężczyzn w mojej rodzinie. Esbecy skapitulowali dopiero po kilku latach, ostatecznie chyba w osiemdziesiątym siódmym zamknięto całą sprawę. Ksiądz Józef udzielał się też w hospicjum i organizował zbiórki na cele charytatywne, rozlewał zupę ubogim, a także, nawet już w mocno zaawansowanym wieku, organizował specjalne pogadanki dla młodzieży. - Wstrzemięźliwość, mówił na przykład, wstrzemięźliwość we wszystkim najważniejsza jest. Jako człowiek stary i doświadczony mówię wam, że Szatan czyha na najdrobniejsze potknięcie każdego z was, chłopcy i dziewczęta, że przebiegły jest jak akwizytor sprzedający filtry do wody. Gorzej – on jest jak …no ten oszust, którego bank niedawno zbankrutował… Mamy wolną Polskę, o którą tak długo walczyliśmy. Cieszmy się tą wolnością, ale nie zapominajmy: wolność to też pokusy! Rozprzężenie obyczajów, niebezpieczeństwa różne: narkotyki, wolne związki, seks przedmałżeński, a wkrótce pewnie i – stryjek czasem bywał profetą – wychwalanie pod niebiosa in vitro. Tak, moja droga młodzieży, trzeba być czujnym. I żyć zgodnie z wolą Bożą, przykazań przestrzegać, do kościoła co niedzielę chodzić – tylko tak człowiek może być naprawdę szczęśliwy. Czy super - jak wy to mówicie - bryka, przygodny seks, amfetamina na imprezie mogą dać więcej niż łaska przenajświętsza? – no okej, pedagogika była jedną z jego niewielu słabych stron. W każdym razie lublinianie bardzo go szanowali i cenili, więc na pogrzeb przyszło ich całkiem sporo. Kapliczka nabita była wiernymi bardziej chyba niż Piękny Pies artystami i nibyartystami w weekend. Mszę prowadziła jakaś kościelna szycha, wiceszef diecezji czy ktoś taki. Donośny głos księdza działał na wszystkich poza pilnującymi grobu stryjka żołnierzami miejscowej jednostki, którzy zapewne noc przed mszą ostro zabalowali. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem wojaka stojącego na baczność - z kałachem przewieszonym jak należy przez ramię, w mundurze starannie wyprasowanym, z guzikami wszystkimi zapiętymi – który nie może się powstrzymać, żeby co jakieś trzy minuty sobie nie ziewnąć. I to w czterech osobach. Mniej więcej w jednej trzeciej mszy sam ziewnąłem po raz pierwszy. Za chwilę moja dziewczyna. Potem ja drugi raz, chwilkę później Anka. I poszło, powiadam wam. Staruszek obok mnie podnosi rękę, by zakryć usta, ale nie zdąża z tym na czas, i ziewnięcie, dosyć okazałe, następuje. Jego żona także nie wytrzymuje. A po nich następni. Ale żeby to tylko w lewo szło! Na prawicy mej młody chłopak bez obciachu żadnego, akurat przy pierwszych słowach zdrowaśki, również ziewa – ale ten lekko, prawie niewidocznie. Jego matka ziewając wypowiada: Amen. I następni: kobieta w średnim wieku w kapeluszu, jej mąż, bez nakrycia głowy, za to z dużą łysiną, a dalej to już nie wiem.

Ksiądz prowadzący całą imprezę próbuje ją jakoś ciągnąć, mówi coś o tym, że w dzisiejszych niespokojnych czasach tylko Bóg, drodzy wierni, tylko on może dać nam nadzieję i spokój, i jedynie dla wiecznego szczęścia w Niebiesiech warto orać za marne tysiąc pięćset brutto, że każdy pokorny zbawiony będzie, a ten co molestuje (w pracy i poza nią) – z nim to może być oczywiście różnie. Ale nikt go nie słucha, bo każdy ziewaniem zajęty, a raczej hamowaniem się przed nim, bezskutecznym. Mnie właściwie to rybka, nigdy specjalnie pobożny nie byłem, nawet jako dziecko chadzałem do kościoła głównie po to, żeby sobie popatrzeć na  płaskorzeźby przedstawiające mękę Jezusa, podobała mi się jego cierpiąca twarz, chyba przypominała mi wtedy moje życie. Kiedy dorosłem, na msze przestałem chodzić, można powiedzieć, że zrobiłem sobie od wiary urlop. Moją dziewczynę rybka jeszcze większa, bo ona od kilku lat jest ateistką – swoją drogą byliście kiedyś na mszy z osobą całkowicie i otwarcie niewierzącą? Wszyscy śpiewają – ona nic, klęczą – ona stoi, modlą się – moja laska patrzy na w sufit (bo nie w niebo bynajmniej). „Przekażcie sobie znak pokoju”, a ona, jakże to tak!, nie przekazuje – tylko po ścianach się gapi. Teraz nadal dość mocno się izoluje od reszty stojących i siedzących w tym miejscu - bo w ziewaniu wspólnym wprawdzie uczestniczy, ale tylko trochę, z lekką taką nieśmiałością, podczas gdy inni, no, może nie wszyscy, ale większość z nich – oni na maksa ziewają. I, powiadam Wam, najprawdziwsza prawda to jest, że ksiądz prowadzący, ta ostoja, wzór dla wiernych, on też, jak zapewne już się domyśliliście, on także ziewać zaczyna. Całe szczęście dla niego, że chyba nikt poza mną tego faux pas nie widzi. Zresztą, może dlatego, że zawsze lubiłem obserwować świat albo z powodu tego, że do czegoś zostałem wybrany, nie mam pojęcia – jako jedyny dostrzegam teraz rzecz inną, znacznie ważniejszą. Oto Najświętsza Kobieta z Blizną schodzi z obrazu, atakuje z prawej flanki, przeciska się przez tłum, nie, zaraz, ona się nie przeciska przez tych ludzi, ona przez nich przenika, i podchodzi do mnie. W tym momencie moja dziewczyna krzyczy: o Jezu!, a ja dodaję, ale już półgłosem: Maria. Ona tylko patrzy przed siebie, ale patrzy tak, że strach na mnie blady pada, kolana mi miękną jak na rozmowie kwalifikacyjnej (tyle że wtedy jest ci łatwiej, bo siedzisz) albo kiedy wyskakuje przede mną trzech dresów i żąda komórki oraz kasy – a ja akurat ani jednego, ani drugiego przy sobie nie mam. Ale jednak nie padam, stoję twardo. Anka też jest przerażona, a Najświętsza Panienka spogląda w moje oczy, wzrok Jej już zmieniony, raczej znudzony, powiedziałbym – i otwiera usta. Co mówi? Ona nic nie mówi, ziewa tylko.

W drodze powrotnej o pogrzebie - który, tak przy okazji, został jednak doprowadzony do końca, bo ksiądz prowadzący się zmobilizował, powstrzymał ziewanie, przywołał wiernych do porządku i dokończył, co miał dokończyć – w ogóle nie rozmawiamy. Gadamy o sylwestrze i trochę też o mojej ciotce. Anka uważa, że trzyma się dobrze jak na swój wiek, ja jestem przeciwnego zdania. Z Lublina zdążyliśmy zobaczyć niewiele: sklep z dopalaczami – ale nic nie kupiliśmy; jedną knajpkę, z beznadziejną muzą, za to ze świetnym grzanym piwem, cena jak w Kraku; centrum handlowe niczym nieróżniące się od innych centrów handlowych. A po ulicach spacerowało zadziwiająco dużo kolesi w dresach i kangurkach, jakby to oni całym miastem rządzili - być może dlatego, że był środek tygodnia i pora tuż po południu. Bo sobie wtedy, pamiętam, pomyślałem, o rzeczy pewnie oczywistej: że, jak w każdym innym mieście, wieczorami, zwłaszcza w weekendy, zapewne także w sercu Lublina pojawiają się sensowni goście - tacy, z którymi możesz pogadać o książkach i filmach, od których możesz dowiedzieć się czegoś o życiu, ich własnym bądź ich przyjaciół, a przy okazji czasami i twoim; faceci, którzy uraczą cię fascynującą opowieścią o wyprawie do Mongolii czy Indii, opowiedzą o koncertach, które zaliczyli i o laskach, których zaliczyć im się nie udało; że w knajpach na tamtejszej starówce pewnie również siedzi trochę trzydziestolatków, z którymi sącząc, w lekkiej rozpaczy i sporym rozleniwieniu, browara, przetrwasz w jako takiej formie kolejny dzień - jeśli jesteś samotny i nieszczęśliwy albo z którymi, jeżeli jesteś z dziewczyną,  będziesz się po prostu dobrze bawił. Empirycznie tego jednak potwierdzić nie mogłem, bo czas naglił. Poza rozmawianiem czytamy i jemy, ale do czasu, bo niedługo za Kielcami wpada czterech kolesi. Wrzeszczą, że chcą kasę, wstaję i mówię do jednego z nich, żeby się odpierdolił, to znaczy, żeby oni wszyscy się odpierdolili, więc dostaję strzała, tak mocnego, że ląduję z powrotem na siedzeniu. Anka krzyczy: Zostawcie go!  - i na drugiego się rzuca, a wtedy trzeci wyciąga kosę, po czym ładuje ją w okolice brzucha Anki, a kolejny podobnie postępuje ze mną. Spierdalają. Przytulam się do Anki, nóż w niej dalej tkwi, moja dziewczyna mocno krwawi, ja chyba mniej, przynajmniej tak się wydaje. Chcę coś krzyknąć, ale nie mogę, wytaczam się z przedziału, idę po pomoc, w przedziale obok nikogo nie ma nikogo, w następnym też, kolejny również pusty – wkrótce już wiem, że byliśmy sami nie tylko w przedziale, ale i w całym wagonie. Pociąg nagle hamuje.


portal LM, luty 2012



PISARZ

Mimo że przestałem pisać, starałem się być na bieżąco, jeśli chodzi o literackie wydarzenia, targi, premiery czy debiuty. Wiedziałem na przykład, że jakiś twórca wyskoczył jak filip z konopi, że trzeba na niego zwrócić uwagę, więc zwracałem. Lubiłem czasem kupić taki dobrze zapowiadający się debiut, zazwyczaj okazywało się, że spotykało mnie potem jedynie rozczarowanie; nazwisk nie będę wymieniał, bo po pierwsze po co się komukolwiek narażać, a po drugie ze względu na ryzyko, że się w ocenach myliłem -  przecież sam nigdy nawet nie otarłem się o wydanie jakiejkolwiek książki. Poza tym być może źle trafiałem, książek kupowałem niewiele, z każdym miesiącem coraz mniej.

A czytywałem te książki głównie w tramwajach, im zawdzięczam to, że nie stałem się wtórnym analfabetą (gdybym potrafił, napisałbym odę do tramwaju [ów]). Oczywiście połykanie lektur w tramwajach ma jedną, przynajmniej, wadę – czyta się cholernie nieuważnie, mnie to jednak szybko przestało przeszkadzać; nie miałem nic przeciwko temu, że moje czytanie wygląda zupełnie inaczej niż kilka lat wcześniej, kiedy to do każdej niemal lektury podchodziłem z nabożną czcią, wypisywałem z niej cytaty, porównywałem te sentencje z innymi poznanymi wcześniej. Prowadziłem przez jakieś pięć lat zeszyt z takimi wypiskami, do chwili gdy zgubiłem go podczas jednej z przeprowadzek. Trochę czytywałem też utworów młodych, nieznanych twórców, którzy publikowali w różnych portalach. Chłonąłem niemal wyłącznie prozę, poezji za bardzo nie rozumiem, tych prozaików w Internecie jest zatrzęsienie, nie wiem, jak może ich być tylu w kraju, którego obywatele mało co czytają. Młodych prozaików w Polsce jest więcej nawet niż piłkarzy, mogę to stwierdzić z niemal stuprocentową pewnością.

Miałem więc o czym rozmawiać z pisarzem Julianem. On potrafił dużo i bardzo barwnie opowiadać o swojej twórczości, w ogromnej większości dopiero planowanej, a także o twórczości innych, analizując utwory niezwykle sprawnie, ze zwinnością górskiej kozicy przeskakując z tematów literackich  na filozoficzne i  na odwrót, nierzadko mieszając w to wszystko jeszcze socjologię. Tyle że w żaden sposób nie przybliżało go to do stworzenia opus magnum. Ani w ogóle do stworzenia czegokolwiek.

Tworzyć bowiem Julian zwyczajnie nie miałby kiedy, bo jeśli akurat czegoś nie czytał, to pił w Prokrastynacji. Podczas jednej z naszych rozmów Julian polecił mi Sebalda, o którym wcześniej zupełnie nie słyszałem. Bardzo mi się ten pisarz spodobał, urzekło mnie zwłaszcza to, w jak wspaniały sposób potrafił opisywać banalną w zasadzie wędrówkę przez brytyjskie zadupie, zachwyciły mnie jego  nobliwość i językowy konserwatyzm, nie wiem, czy to ostatnie jest  do końca dobrym określeniem, w każdym razie przywodził mi na myśl Manna, o którym dawno zdążyłem już zapomnieć. Ja za to dawałem Julianowi do czytania naszych młodych pisarzy, z nich wszystkich spodobał mu się jedynie Nahacz, zmartwił się bardzo, że już nie żyje.

Julianowi zdarzyło się w życiu coś opublikować, w pewnym, dość nawet popularnym, internetowym piśmie literackim. Przeczytałem, było to opowiadanie eksperymentalne i postmodernistyczne, z mnóstwem odniesień do filozofii, zwłaszcza do Derridy i Barthesa, o czym wiedziałem tylko dlatego, że sam autor mi o tym powiedział. Niewiele z tych wszystkich nawiązań zrozumiałem, to znaczy nie umiałem powiedzieć, w którym momencie Julian nawiązywał do jednego albo drugiego filozofa, albo do jakiegokolwiek innego filozofa. W ogóle mało co pojąłem z całego tekstu, wydał mi się jakiś niespójny i rozlazły, bez początku ani końca, ale kto wie, może taki miał być, być może trochę wstyd się przyznać, ale nigdy nie mogłem zczaić, o co tym postmodernistycznym twórcom chodzi. Julianowi szło chyba o zagubienie w świecie pozbawionym drogowskazów, czyli właściwie metoda postmodernistyczna posłużyła mu za krytykę postmodernizmu, ale głowy nie dam, czy tak rzeczywiście było. Nie potrafiłem więc tak naprawdę stwierdzić, czy opowiadanie mi się podobało, czy nie, ale powiedziałem, że tak. Pomyślałem, że dzięki temu jego autor lepiej się poczuje.

(tekst jest fragmentem większej całości pt. Wielopole)

 

portal LM, grudzień 2014




NAUKOWIEC

Należał do tego rodzaju osób, które codziennie dysponują kasą wystarczającą przynajmniej na kilka piw, choć nikt nie ma pojęcia, skąd ją biorą. Takich ludzi jest w tym mieście wcale niemało, egzystują od kaca do kaca, nie mając żadnych planów na przyszłość i desperacko starając się wyprzeć z siebie przeszłość. Z boku może to wyglądać na wspaniałe życie, zero zobowiązań, carpe diem i hulaj dusza - ale jeśli choć trochę kogoś takiego poznasz, dostrzeżesz, że w nim prawie wyłącznie pustka, z rzadka inkrustowana wspomnieniami, co do których prawdziwości można mieć zresztą spore zastrzeżenia.

Bo też taki człowiek często nie odróżnia snu od jawy, co jest dla niego zbawienne, prawda bowiem mogłaby go zabić. Czasem cię pozna, innym razem nie.

Nazwijmy go Radek, choć tak naprawdę miał na imię zupełnie inaczej. Radek już na studiach pił sporo, ale że był znacznie zdolniejszy niż przeciętny student, o wiele bardziej też niż typowy student oczytany - nauka nie sprawiała mu większych problemów. I kiedy obronił pracę magisterską, przestraszony widmem bezrobocia i nie mając lepszego pomysłu na życie, poszedł na studia doktoranckie. Do niedawna najczęściej przesiadywał w Rentgenie przy Placu Szczepańskim, ale po tym jak oddał mocz na środku sali do tańczenia, otrzymał oficjalny zakaz  wstępu do tego przybytku. Trochę tym zasmucony przeniósł się na ławkę w pobliżu instytutu, przy okazji przesuwając o kilka godzin porę rozpoczynania spożywania browara.

Pewnego razu, kiedy właśnie siedział sobie na ławce, chłonąc promienie późnowiosennego słońca i podziwiając zielone drzewa wokół, patrząc beznamiętnie na przemykających przed nim ludzi, w większości młodych, tak gdzieś około godziny piętnastej, podszedł do niego obcy człowiek. Lat miał na pewno więcej niż trzydzieści, być może nawet stuknęły mu już cztery dychy; miał na sobie niemodny płaszcz a la Columbo, głowę jednak wolną od kapelusza, i człowiek ten zapytał: - Przepraszam, orientuje się pan może, gdzie tutaj w okolicy jest Instytut Psychologii UJ? – A wiem – odpowiedział Radek. – A tam – po czym wskazał w odpowiednim kierunku, gestem, który nie pozostawiał wątpliwości co do jego wiedzy w tym temacie. – A to dziękuję. I już obcy człowiek miał odejść, i już Radek miał wrócić do spokojnej celebracji natury, kiedy coś go tknęło. Bezceremonialnie spytał: - A po co panu to wiedzieć? Obcy człowiek nie był przyzwyczajony do takiej bezpośredniości i pewnie zazwyczaj by się obruszył, ale tym razem miał wyjątkowo dobry humor, więc rzekł: - Szukam doktoranta do napisania pewnego artykułu naukowego. – No widzi pan. Tak się składa, że ja jestem doktorantem na psychologii. – Pan?

Artykuł miał dotyczyć aspektów psychologicznych w profesjonalnym wiertnictwie. Oczywiście Radek o wiertnictwie pojęcie miał takie jak o fizyce molekularnej, ale to nie przeszkodziło mu w tym, aby – konsultując techniczne aspekty wiercenia z fanem Columbo – machnąć całkiem zgrabny tekst, liczący dobre kilkadziesiąt tysięcy znaków ze spacjami. Artykuł dotyczył następującego zagadnienia:  w jaki sposób stan psychiczny wiercącego wpływa na siłę wiercenia, a co za tym idzie na czas, w jakim wiercący skończy z sukcesem postawione przed nim zadanie. Kompilując kilka psychologicznych teorii, Radek doszedł do wielce odkrywczego wniosku, że jeśli komuś jest smutno, to pracuje gorzej, co w efekcie może narazić jego pracodawcę na dodatkowe koszty, związane z tym, że nie dotrzyma terminów i będzie musiał zapłacić kary umowne. W podsumowaniu autorzy artykułu (bo pan w płaszczu był tekstu współautorem, czyli po prostu się pod nim podpisał) zalecali, w celu wyeliminowania ewentualnych opóźnień, regularne comiesięczne badania psychologiczne pracowników branży wiertniczej. Tekst odniósł niebywały światowy sukces, zapewne dlatego, że nikt tym tematem nigdy wcześniej się nie zajmował. Został przetłumaczony na angielski i francuski. W profesjonalnym brytyjskim piśmie o wiertnictwie artykuł błyskotliwego młodego naukowca z Polski wypełnił prawie cały numer.

Kilka miesięcy później Radek został zaproszony na naukową konferencję do Paryża, gdzie miał wygłosić odczyt. Wówczas przypomniał sobie o koledze z liceum, który w stolicy Francji od dłuższego już czasu mieszkał, zadzwonił do niego, umówili się, że przyjedzie. W autokarze naukowiec Radosław zdążył wchłonąć kilka win, tak że w owym Paryżu ledwo z autobusu się wytoczył. Starego kumpla rozpoznał  z trudem, bo miał jakieś trzydzieści kilo więcej niż w swoich najlepszych wagowo licealnych czasach. Poszli do mieszkania kumpla, a właściwie pojechali, bo mieszkał na przedmieściach, było jeszcze dosyć wcześnie, czekał ich miły wieczór, odczyt Radek miał wygłosić następnego dnia o szesnastej. Postanowił się trochę zdrzemnąć, kiedy się obudził, kumpel czekał już z flaszką wódki. Radek ocknął się tydzień później, siedząc w knajpie w centrum Paryża, bez kumpla i bez pieniędzy, wyszedł na ulicę, akurat padało, wbiegł do innej knajpy. Robiąc sobie jaja, spontanicznie łamaną francuszczyzną spytał, czy nie potrzeba kogoś do pracy, właściciel chyba żartu nie wyczuł, bo odparł: Oui, bien sur. I tak Radek został pracownikiem paryskiej małej gastronomii, zaczął jako pomywacz, pół roku później awansował na kelnera, nie obsługiwał wprawdzie nigdy angielskiej królowej, ale Depardieu - i owszem, zdarzyło mu się.

(tekst jest fragmentem większej całości pt. Wielopole)


portal LM, styczeń 2015




FILMOZNAWCA

Kolo był jednym z niewielu moich stałych klientów, których znałem na długo przed tym, zanim zostałem barmanem. I chyba jedynym niepijącym alkoholu. Zazwyczaj polewałem mu za friko kranówę z sokiem imbirowym. Był mistrzem ględzenia, gadał prawie non stop. Głównie o tym, jak był w wojsku.

Armia capnęła tego zaciekłego pacyfistę, kiedy właśnie, po raz kolejny, zaczynał nowe życie. Najpierw chciał spłacić długi. W pierwszej kolejności te wobec krakowskiego MPK – w ciągu kilku lat dorobił się dwudziestu pięciu mandatów za jazdę na gapę. Gdy już odda, co do oddania, planował, pójdzie do wieczorowego liceum, a później może i na studia. Tyle że Kolowi ekstremalnie trudno było cokolwiek zarobić, bo miał spory problem ze znalezieniem roboty. A jeśli już nawet jakąś znalazł, szybko mu się nudziła.

W trakcie swojego, niezbyt przecież długiego, żywota zdążył już być barmanem, sprzątaczem, potem znowu barmanem, a później parkingowym, sprzedawcą w księgarni, pakowaczem na poczcie, bileterem w kinie, roznosicielem ulotek, wolontariuszem w radiu, a także złodziejem. Zdecydowanie najdłużej parał się złodziejstwem. Jego dobrze zapowiadającą się karierę w tym zawodzie przerwał jednak brutalnie ochroniarz Empiku, przyłapując go na wynoszeniu ze sklepu kolekcji filmów Kurosawy. W efekcie kolekcja kosztowała Kola siedemset złotych i osiem miesięcy w zawiasach.

W radiu, po krótkotrwałym okresie próbnym, szefostwo pozwoliło mu prowadzić aż cztery audycje: dwie o muzyce, tak zwany poranek (czyli głupawe gadki między dziewiątą o jedenastą rano, przerywane oczywiście muzyką) oraz jedną o filmach. Najbardziej lubił dyżury nocne, zaczynał o dwudziestej drugiej, kończył nieraz o drugiej w nocy. W przerwach między puszczaniem kawałków zapodawał gadkę o tym, jak jest mu źle, że nie można się odnaleźć, że rodzice piją, siostra go denerwuje, a on sam czuje wewnętrzną pustkę i o innych podobnych sprawach; zamiast kumplom albo do lustra, wyżalał się na antenie. Led Zeppelin, Bono, The Doors, a w międzyczasie Kolo, który mówi, że będzie spał w studiu, bo nie chce wracać do domu. Audycje filmowe, które prowadził w soboty, były bardziej merytoryczne, bo na kinie naprawdę się zna, nawet dwa razy miał prezentacje przed dkf-ami.  Podobno dobrze wypadły.

Pierwszym poważnym problemem w wojsku było dla Kola wyczyszczenie karabinu. Polerował go i polerował, a ten w dalszym ciągu był nie tego, nie do końca czysty, matowy jakiś taki. Nie ma bola, pomyślał. I, jak mi opowiadał, rzekł wówczas do kaprala: -  Nie wyczyszczę go, bo ten brud jest permanentny. - Jaki kurwa? – odezwał się kapral – ja ci dam, kurwa, pernamemtny… Masz go wyczyścić i tyle. - Ale nie da się… - Jak się, kurwa, nie da, jak się da. Daj, jak go, kurwa, wyczyszczę będziesz miał pernamemtny.

Kapral wypolerował karabin tak, że błyszczał jak kolt Tackleberry’ego. Kara była typowa: Kolo musiał umyć  kible szczoteczką do zębów, a wcześniej zrobić pięćdziesiąt pompek (przy trzydziestej siódmej wymiękł, ale kapral widocznie miał w miarę dobry dzień, bo podarował mu resztę).

Innych sankcji nie doświadczył. Podobno w jego kompanii nie istniało coś takiego jak fala - dziadki były naprawdę w porządku.

Kiedy nadeszło to, co nadejść w końcu musiało, czyli obowiązkowe strzelanie, Kolo ponoć pomyślał: Nigdy nikogo nie będziesz zabijał, pamiętaj, że to tylko tarcza, nie człowiek, nikomu nie zrobisz krzywdy. Musisz strzelać i już, nie masz innego wyjścia, inaczej kolesie z jednostki cię zglanują, a to boli bardziej nie tylko niż egzystencja, ale nawet niż ropiejący ząb.

Cały wieczór i połowę nocy zajęło mu zrobienie autoprania mózgu, pogodzenie się z tym, że rozkaz to rozkaz. Tak, w armii nie ma miejsca na własne zdanie. Nie tolerują w niej buntowników i kolesi z własną wolą. Myśl, co chcesz, myśleć ci wolno, ale rób tylko to, co każą. W końcu, o drugiej w nocy, był do wszystkiego przygotowany, delikatne struny psychiki miał już odpowiednio nastrojone, po czym, wyczerpany wewnętrzną walką, zasnął.

Następnego dnia, bladym świtem, były tylko karabin, muszka i tarcza. Kolo swój ówczesny stan opisywał mniej więcej tak: W takich chwilach, jak tamta na strzelnicy, gdy nie możesz liczyć na niczyją pomoc, bo każdy myśli tylko o sobie, no i jeszcze ten strach, trzeba go zwalczyć, najpierw odepchnąć myśli w inne rejony, a potem próbować się skupić… zapomina się o udrękach wszelkiego rodzaju: miłosnych, bytowych, samotności itp., bo nie ma czasu  na myślenie o nich. I wtedy człowiek potrafi się  zmobilizować na maksa.

Wierzcie lub nie - został najlepszym strzelcem w całym oddziale. Co momentalnie wywołało w nim atak paniki.  Cholera, jeszcze będą chcieli zrobić ze mnie snajpera, przestraszył się, i jakby na potwierdzenie tych obaw podszedł do niego kapitan, spytał  o nazwisko, potem powiedział, że wspaniale, od dawna takiego wyniku nie było, 47 na 50 możliwych punktów, kurwa, facet, ty to masz oko. A Kolo na to, że to nic takiego, szczęście miał po prostu, jak to każdy głupi. Nie, to nie może być przypadek, ja sobie twoje nazwisko zapamiętam, brakuje nam w wojsku takich ludzi, jak wy, szeregowy.

Potem było już tylko gorzej. Monotonia. Dół. Z dnia na dzień coraz większa ucieczka w siebie, marzenia, albo w książki i filmy - jeśli akurat nie było nowych pornosów, pozwalano mu oglądać dzieła jego ulubionego szwedzkiego reżysera. A po przebudzeniu, przed obiadem i po nim, a zwłaszcza wieczorem, przed zaśnięciem – tylko jedna myśl: czas spieprzać, bo tu zginę. Ale jak? Dezercja odpada, bo i tak mnie w końcu znajdą, nawet jeśli uda mi się przeskoczyć przez ten mur okalający jednostkę. No i chwilowa załamka. Lecz dwa dni później olśnienie: pani psycholog, tak, ona jest wybawianiem, ratunkiem moim. W tych jebanych koszarach tylko ona mnie wysłucha i zrozumie.

Pozostało wykonać zamysł, a było to o wiele trudniejsze niż w cywilu. Przede wszystkim wszystko musiał zrobić w tajemnicy. Wiedział, że  jeśli się wygada, reszta wojaków zwyczajnie go udupi. Te niczego nierozumiejące półgłówki sądziły, zresztą może nie bez pewnej dozy racji, że do specjalisty od duszy idzie się tylko po to, żeby naściemniać, dostać odpowiednie papiery i wrócić do domu. Wywinąć się, ty pojedziesz w rodzinne strony, do mamusi i tatusia, a oni będą męczyć się dalej, na musztrach, capstrzykach, poligonach i symulacjach wojny. Ryzyko więc spore, ale jednak gra zdecydowanie warta świeczki. Kilka dnia zajęło mu zlokalizowanie telefonu, z którego mógłby zadzwonić do psychologa.  Znalazł taki w pokoju sierżanta. Potem musiał tylko trafić na chwilę, kiedy go nie będzie, za pierwszym razem klops, bo akurat, gdy ręka Kola była już o pół metra od upragnionego telefonu, jak na złość wybiła  piętnasta, i do swojego pokoju wpadł zdyszany sierżant (który – Kolo zarzekał się, że to prawda - miał zajoba na punkcie religii, modlił się trzy razy dziennie, nie bił bez powodu, nie oglądał pornoli, nie podrywał dziewczyn w barze, bo był wierny żonie; nie pozwalał też na sprośne żarty w jego obecności), aby wysłuchać  Koronki z Radiem Maryja. Kolo, zmieszany i lekko przerażony, przeprosił za wtargnięcie, po czym zaserwował bajeczkę, że też chciał wysłuchać, a te tępaki z pokoju to słuchają tylko disco w jakimś dziwnym radiu, więc nie ma gdzie. No i słuchali razem w milczeniu modlitwy, sierżant mocno się wczuwając - na jego twarzy radość bijąca z każdego pora zniszczonej przez warunki polowe skóry. Kolo wczuć się, choćby chciał, nie potrafił, bo ateistą był od pierwszej klasy liceum.

Za drugim podejściem się udało.

Pani psycholog była niewiele od Kola starsza, w dodatku dość atrakcyjna. Kolo nie potrafił powstrzymać wzwodu.

To wiem na pewno. No, prawie na pewno – mój kumpel mógł przecież ściemniać. Nie znam natomiast szczegółów rozmowy, jaka odbyła się między nim a panią psycholog. Nie mam pojęcia dlaczego, ale Kolo nigdy o tym nie mówił. Niech będzie więc, że ta rozmowa wyglądała następująco.

- Witam pana – powiedziała pani psycholog; Kolo starał się nie patrzeć na jej piersi.

- Dzień dobry.

- Co się dzieje?

-  Bardzo źle się czuję.

- Dlaczego? – pani psycholog cały czas miała taką samą, beznamiętną minę, jakby sama miała depresję. Patrzyła gdzieś w punkt nad głową Kola.

- Nie wiem, od czego zacząć… nigdy nie byłem u psychologa, choć wiele razy chciałem pójść.

- Brakowało panu odwagi?

- Tak – powiedział. Choć tak naprawdę chodziło o coś innego -  uważał, że rozmowa z kimś, kto przeczytał w życiu mniej książek niż on, nie może mu w niczym  pomóc.

- Może niech pan zacznie od początku.

- A ile mam czasu?

- Zdąży pan, proszę się nie martwić.

- Hm… opowiem w skrócie. Najpierw zakochałem się w Basi, ale okazało się, że to była poważna pomyłka z mojej strony. Choć wiedziałem, że nie była mnie warta i że moje wyobrażenia na jej temat nie miały nic wspólnego z prawdą, kiedy do niczego między nami nie doszło…

- Dlaczego do niczego nie doszło?

- Bo miała chłopaka.

- I co z tego?

- Jak to? Przecież nie mogłem ingerować w już istniejący związek. To byłoby nie w porządku, wobec niej, jej chłopaka… poza tym, to zdecydowanie nie była dziewczyna dla mnie, z początku mi się wydawało, że tak, ale po jedynej rozmowie, do jakiej doszło między nami, zobaczyłem, że się pomyliłem. W każdym razie przestałem wówczas wierzyć w miłość. Wpadłem w depresję, która trwała pół roku.

- Czemu wtedy nie poszedł pan do psychologa? Kiedy to było?

- Kilka lat temu. Nie wiem, czemu nie poszedłem. W każdym razie był to koszmarny okres. Zresztą przez większość życia czułem się źle. Rodzice alkoholicy… mało kto mnie akceptuje, duszę się w tym świecie, nie mogę znaleźć sobie dziewczyny,  szukam bardzo, ale nie umiem. Dużo się onanizuję, ciągle myślę o miłości… nawet tu, w wojsku.

- O miłości czy o seksie?

- O miłości, chcę kochać dziewczynę, poświęcić się dla niej, być z kimś przez całe życie… Jaki tam seks, liczy się uczucie.

- To czemu pan się dużo onanizuje, skoro nie myśli pan o seksie?

- Sam nie wiem.

- Czym dla pana jest miłość?

- Jest… no, miłością. Każdy wie, czym jest miłość. To się przecież czuje. To zjednoczenie dusz, rozumienie się bez słów, ciągłe dążenie do bliskości, uczucie zespolenia na najwyższym poziomie. Pragnienie bycia tylko z tą jedną jedyną, ponad wszystko, zawsze…

- Aha, rozumiem – powiedziała pani psycholog i coś zanotowała w karcie pacjenta.

- No więc - kontynuował Kolo – po Basi przestałem wierzyć w miłość. Ale potem znowu wierzyć zacząłem, a to za sprawą Asi. Dużo z nią rozmawiałem, zawłaszcza o muzyce, chodziliśmy na spacery, kochałem ją, ale bez wzajemności. Trwało to ponad dwa lata. Wyzwoliłem się z tego uczucia, chciałem ułożyć sobie życie, znaleźć pracę, przestać myśleć o samych przykrych rzeczach, być taki sam jak wszyscy. Ale nagle przyszedł bilet…. Nie pasuję tu.

- Widzę… i co ja mam z panem zrobić?

- Nie wiem.

Zapadła chwilowa cisza. Pani psycholog wyglądała, jakby czekała na jakieś sugestie ze strony Kolo, a ten czuł ciśnienie. Czuł, ze powinien powiedzieć, że powinien, jak na spowiedzi, rzec, że musi z wojska wyjść, bo się dusi. Pomyślał, ze chciałby być teraz z powrotem w domu i że nie przeszkadzaliby mu pijący rodzice ani wredna siostra.

- Trudno nie zauważyć, że nie nadaje się pan do armii. Wie pan co? Ja panu wypiszę odpowiednie dokumenty, pojedzie pan do domu. Ale cała procedura potrwa miesiąc. Koledzy będą dla pana bardzo niemili, kiedy się dowiedzą, że był pan u mnie. Wystawię więc panu skierowanie na izbę chorych, chce pan?

- Tak, tam pewnie nie będzie źle.

- Dla pana to chyba jedyne wyjście. Bodaj taki tytuł miała jedna z powieści Witkacego. Pan chyba lubi twórczość tego pisarza, co? – powiedziała pani psycholog i po raz pierwszy w trakcie rozmowy się uśmiechnęła.

Aha. No i był jeszcze kapitan Kos.

- Widziałem kiedyś jeden film Bergmana – powiedział pewnego dnia, kiedy razem z Kolem przechadzali się korytarzem izby chorych – ale nie pamiętam tytułu - coś z truskawkami czy malinami…

- Tam, gdzie rosną poziomki?

- O, właśnie.

Kapitan Kos miał poważnie rozwiniętą marskość wątroby, taki spadek po bujnej młodości. I właściwie powinien już dawno pójść na wojskową wypasioną rentę, ale nie chciał, bo nie miał ani żony, ani dzieci, nawet matka zmarła wiele lat temu, a niedługo później ojciec, który zapił się na śmierć. W papierach, na jego prośbę zresztą, napisane było, że właściwie nie choruje, tylko specjalna dieta mu potrzebna. W wojsku przynajmniej są koledzy i całkiem niezłe jedzenie, a to ważne w życiu, by nie być całkiem samemu i dobrze się najeść, skoro już nawet nie można się napić ani zapalić. I było mu w miarę dobrze, zaakceptował rzeczywistość, jak doradziła mu pani psycholog. Tylko czasami, tak mniej więcej raz na kwartał albo półrocze, nawiedzały go przykre myśli, nostalgia za dawnymi miłościami i imprezami, i wpadał też na szatański pomysł, żeby może znaleźć żonę, a czas ucieka, ucieka jak cholera, czterdziestka na karku przecież. Szedł wówczas do baru, tam zamawiał piwo, ale barman mówił, że mu nie sprzeda, bo wie, że mu nie wolno, więc udawał się do sklepu, kupował piwa i fajki, i pił, i palił krztusząc się jak nastolatek. I czuł ulgę, przez pierwsze piwo lekką, przy drugim większą,  w połowie trzeciego ulga się kończyła, a w zamian pojawiał się ogromny ból, i od razu telefon po karetkę, szybko na izbę, łóżko i lekarz, który mówi: Znowu pan to zrobił! Kapitanie, przecież wam nie wolno, w waszym stanie nawet niewielka ilość alkoholu może zabić! Jak dziecko normalnie…

Na izbie chorych czas dłużył się Kolowi jak guma do żucia, porozmawiać za bardzo nie było z kim, chyba że z kapitanem Kosem, ale on raczej wolał Sly’a, Van damme’a i Schwarza, dzieło Bergmana obejrzał tak naprawdę przez przypadek. Sporo więc w tamtym okresie rozmyślał Kolo o swoim życiu. Rozmyślania doprowadziły go do wniosku, że teraz, to znaczy po wyjściu na wolność, na pewno postara się o trzy przynajmniej rzeczy – o pracę, stabilizację i o stały związek.

A gdy, po niecałych pięciu tygodniach pobytu na izbie chorych, szedł w stronę bramy koszar, odwrócił się, pokazał wszystkim środkowy palec. Potem szybko za tę bramę wybiegł. A za nią poczuł już wolność całkowitą, taką, jak kilka lat wcześniej, kiedy to maszerował nago wzdłuż niemieckiej autostrady: kierowcy trąbili albo wrzeszczeli, a on, mając wszystko głęboko gdzieś, po prostu szedł sobie po poboczu. I szedł, i szedł… Dobre kilka godzin później, gdy wszedł do dużego pokoju mieszkania rodziców, zobaczył w nim rozwalonego na kanapie i zalanego w trupa ojca oraz mamroczącą matkę, zalaną prawie w trupa, a obok kanapy rzygowiny. Po raz pierwszy od dawna zapłakał.

(tekst jest fragmentem większej całości pt. Wielopole)

 

portal LM, luty 2015




Wielopole

(fragment)

Poczułem się jak feministka pocałowana w dłoń.

A to menda pieprzona, chujek pierdolony. A miałem go za dobrego kumpla, za duszę bratnią. On – artysta słowa upadły, ja – artysta słowa na emeryturze. I jak to sobie wszystko świetnie zaplanował, cwaniak jebany. Że całe życie mieszkał na Kolorowym, powiedział, kiedy się poznaliśmy. I od razu wzbudził litość, podszedł mnie, z takim imieniem musiało mu być bardzo trudno na tym wrednym blokowisku, pomyślałem wtedy. Z takim imieniem i dodatkowo posiadając duszę artystyczną. Trzeba iść, może siedzi jeszcze w Proksie. Ale co zrobić? Wklepać mu? Ja?

Ja przecież odwykłem, nie używałem pięści od czasów liceum, a i wtedy jakoś tak niemrawo, przegrałem walkę wówczas. Postawiłem się i to wzbudziło respekt w szkole, postawiłem się i dostałem, nie ostro, tylko trochę mi farba z nosa poszła, i wylądowałem na glebie, na ulicy niedaleko mojego bloku. A on mnie zostawił, nie zbutował, bo bez przesady, po co mu było niszczyć takiego jak ja, kiedy wielu innych frajerów posłusznych było jego rozkazom.  Szans żadnych nie miałem, to oczywiste, wszak większy był i w ulicznych walkach zdecydowanie bardziej doświadczony; spuścił mi wpierdol, fakt, ale poza tym odpuścił, więcej haraczu ode mnie nie chciał. Miałem spokój od niego  aż do matury, kiedy to błagał o pomoc, za flaszkę miałem dać mu zżynać na angielskim. Ale nie dałem, a co! I wówczas znowu wszystko zostawił swojemu biegowi, pewnie dlatego, że maturę zdał.… Ta menda, ten chujek, a jak coś Kaśce zrobił? Jeśli on taki jak ten Filip? Że nic dwa razy się nie zdarza? A jeśli jednak się zdarza? Powinienem iść, do Prokrastynacji iść, wymusić zeznania, co z nią zrobił się dowiedzieć, a potem wpierdolić. Obić ryja temu pierdolonemu cynikowi, cwaniakowi, oszustowi, obłudnemu pseudoartyście.

 

Tak więc znowu Starowiślna. Tyle że tym razem nie szedłem, ale biegłem. Trochę padało, powinienem chyba dzięki temu nieco złagodnieć, przynajmniej tak to zazwyczaj bywa w filmach, ale nie, deszcz podziałał wręcz odwrotnie. Chujek pieprzony, myślałem po raz nie wiadomo który w ciągu ostatniego kwadransa, dawno nie byłem tak nabuzowany. To pewnie zazdrość, zwyczajnie, próbowałem się uspokoić, ale udawało się to tylko na chwilę, potem myśli o mendzie powracały. I dominowały, panowały nad całym moim umysłem jak w średniowieczu satrapa nad swoim królestwem, dodawały sił nogom, nie podejrzewałbym siebie, który od dawna z żadnym sportem nie miałem do czynienia, że mogę biec tak długo i tak szybko. Zwolniłem dopiero tuż przed knajpą. Po wejściu do środka zobaczyłem, że przypomina teraz Singera, wszystkie stoliki zajęte, podłoga również. Polacy, cudzoziemcy, przepychając się do baru usłyszałem niezrozumiały bulgot przybyszów z Wysp, usłyszałem piękną francuszczyznę i chyba nawet kilka słów po hiszpańsku usłyszałem. Przy barze, o dziwo, Juliana nie było, miałem już wyjść, kiedy dostrzegłem go przy jednym ze stolików w kącie sali. Julian dogorywał, półleżąc. Podszedłem i,  zanim się zorientował, podciągnąłem w górę za flaki, trochę oprzytomniał. – Gdzie Kaśka? Gdzie ona jest? Coś jej zrobił? A on z początku nic, więc ja znowu pytam. Krzyczę właściwie, pytając. On: - Aaa, to już wiesz, że ja i ona… że kiedyś… ja nie wiem, gdzie ona… to nie pieprzy się z tobą? – Przecież mówiłem ci, debilu, skurwielu, chujku mendowaty, mówiłem ci dzisiaj, że mnie zostawiła, że gdzieś zniknęła… - A tak, mówiłeś, heheh, faktycznie. Pamiętam, sorki, zapomniało mi się… - Coś z nią zrobił? – Że co? Że ja jej coś… zrobiłem? Ja? Ja ją kocham przecież… przyjechałem tu za nią… ale ona nic, nie odpowiadała na moje smsy, nie odbierała telefonów… - Julian bełkotał tak, że ledwo go rozumiałem. Dawno nie widziałem go w takim stanie. Święto sobie zrobił z okazji porzucenia mnie przez Kaśkę, czy jak? Szarpałem nim jeszcze przez chwilę, bezwolny był w moich rękach jak prawiczek w rękach trzydziestolatki. Chyba jednak rzeczywiście nie byłby w stanie zrobić jej jakiejkolwiek krzywdy, on tylko tęsknić, wzdychać i dołować się potrafi, pomyślałem wreszcie. I puściłem, opadł na krzesło. Niech sobie dalej siedzi. Leży? Co tam chce, niechaj sobie robi.

Już miałem wychodzić, choć po prawdzie nie miałem gdzie pójść – nie widziałem za bardzo sensu w tym, by  wracać już do mieszkania, w innych knajpach wokół Rynku działo się zapewne niewiele, nie chciało mi się też ponownie iść na Kazimierz – ale zauważyła mnie Agnieszka. – Padaka straszna jest – powiedziała. – Kufli mało, ludzi mnóstwo, nie ogarniam, nie wyrabiam, jak już jesteś, to weźże pomóż. Cóż było robić? Zacząłem pomagać, najpierw wydałem jej dyspozycję, by poszła do jakiejś knajpy po kufle, pokale tak właściwie, mniejsza o to, ja nadal mówiłem: kufle, po szklanki w każdym razie. Sam stanąłem za barem, faktycznie nie było za spokojnie, ale miewałem większe oblężenia, tyle że tym razem było niespodziewanie dużo cudzoziemców, zamawiali często polish vodka, lałem więc jedną czystą za drugą, niektórzy z obcokrajowców bardzo chcieli pić ze mną, pozwalałem sobie stawiać. Miałem wszystko gdzieś, czy się upiję, czy nie, zresztą podejrzewałem, że pewnie nie. Cudzoziemcy nieraz podczas toastów mówili do mnie: Na zdrowie - jak zwykle. Ktoś powiedział im albo gdzieś wyczytali, że tak u nas mówi się podczas picia szotów, kiedyś próbowałem obcokrajowcom tłumaczyć, że niekoniecznie, że to raczej tradycja, a nie współczesny zwyczaj młodzieżowy, ale od pewnego czasu przestałem ich nawracać. Agnieszka, trzeba przyznać, szybko się uwinęła, deficyt szklanek nam już nie groził. Powiedziałem, żeby zmieniła muzykę, zażądałem klasycznego rocka. I leciał rock klasyczny we wszelkich mutacjach, Red Hoci, U2, The Doors, Joy Division nawet. To trochę mnie uspokoiło, mniej myślałem o Kaśce, o Julianie już prawie w ogóle, ten spał już w najlepsze, w zasadzie powinienem wezwać ochronę, bo taki był u nas prikaz, że spania nie ma, absolutnie. Ale nie wezwałem, Agnieszka również tego nie zrobiła. Francuzi i Anglicy siadali koło Juliana i, obejmując go,  robili sobie z nim fotki, pewnie jutro będzie na kilku kontach na Facebooku, pomyślałem. Typical polish drunk.

Po dwóch godzinach zrobiło się znacznie spokojniej. Nawet nie byłem zmęczony, tylko trochę pijany, jednak przeliczyłem się ze swoimi siłami, jeśli chodzi o szoty. Do świtu pozostawało jeszcze całkiem sporo czasu, znowu ogarnęło mnie zniechęcenie, do którego dołączyła złość: na Kaśkę, na Juliana, na świat. Popatrzyłem na Juliana, nadal spał, w pozycji embrionalnej leżał, z ust ciekła mu ślina. Po raz kolejny zapragnąłem mu wpierdolić, ale trwało to krótko, w końcu nie jego wina, pomyślałem, że się biedak beznadziejnie zakochał, mnie też się przecież zdarzało. Poza tym tak naprawdę nic nie zrobił, a jeśli chce się upijać z powodu nieszczęśliwej miłości, niech się upija. Może kiedyś zostanie tym całym pisarzem, opisze wtedy tę swoją postmłodzieńczą idealistyczną miłość, te żałosne i skazane na niepowodzenie próby odzyskania ukochanej -  i stanie się idolem uduchowionych siedemnastolatek.

Pomyślałem, że Agnieszka już sobie poradzi i wyszedłem. Do najbliższego nocnego było jakieś pół kilometra, szedłem spokojnie pustymi ulicami, paląc i starając się nie myśleć o niczym ważnym. W sklepie byłem jedynym klientem, ekspedientka za kratami nawet nie próbowała powstrzymać ziewania. Miała figurę kulomiotki, była pewnie nieco po czterdziestce, ale wyglądała dekadę starzej; ubrana była w ohydny różowy dres. Kupiłem kilka piw i fajki, cóż mogłem kupić innego? Co mi pozostawało w tę noc, na kilkadziesiąt godzin przed końcem roku 2011, noc, która przypominała tak bardzo wiele innych nocy sprzed poznania Kaśki?

Przez chwilę pożałowałem, że wyszedłem z Prokrastynacji, tam przynajmniej było bardzo swojsko i de facto darmowy alkohol, mógłbym w ten sposób przesiedzieć jeszcze kilka godzin, do siódmej, czyli do przyjścia sprzątaczki. A potem mógłbym pójść do Pierwszego Lokalu na Stolarskiej i zostać w nim, aż do alkoholowego zgonu. Tymczasem szedłem znowu Sienną, taksówek było o połowę mniej niż kilka godzin temu, taryfiarze mogli już liczyć chyba tylko na jakichś zabłąkanych cudzoziemców. Na szczęście nie padało, nikt się nie darł, nikt nie rzygał, nikt nikomu (chyba) nie dawał wpierdol, nikt nikogo (chyba) nie dźgał nożem, było spokojnie jak prawie nigdy o tej porze w królewskim mieście Krakowie. Zerknąłem jeszcze w lewo na Planty, ławki przypominały półki w sklepach za komuny.

Zatrzymałem się na chwilę pod Pocztą Główną, jakbym grał w filmie, którego jednym ze sponsorów (w polskich filmach zawsze jest ich kilku) byłaby Poczta Polska. Zapaliłem, teraz mogłoby nastąpić zbliżenie na paczkę fajek, wyprodukowanych przez drugiego z hipotetycznych mecenasów filmu, ruszyłem dalej. Ulica Wielopole oczywiście całkowicie pozbawiona ludzi. Ale, trochę mnie to zdziwiło, w jednym z okien, na trzecim piętrze, w kamienicy mniej więcej naprzeciwko tej, w której do listopada mieścił się Dziennik Polski, paliło się światło. Muzyki nie usłyszałem.

A po chwili przechodziłem już pod biało-czerwoną taśmą, dziwiąc się, że nikt tego miejsca nie pilnuje, powinien chyba przed tą kamienicą stać radiowóz. I klatka schodowa, jeszcze niedawno co weekend pełna gwaru, ludzi,  pełna  puszek i butelek po piwie, rozbitego szkła, pełna kiepów, lufek, obszczana i zarzygana. Ogarnęło mnie coś na kształt nostalgii, po raz pierwszy pomyślałem, że może mi tej imprezowni brakować. Zawsze mogłem się w niej skryć, w Łubu-Dubu albo w Kitschu, częściej w tym pierwszym, w tłumie nawalonych ludzi przeczekać do najbliższego nocnego. Wiele razy tak właśnie robiłem, zwłaszcza w zimie, na zewnątrz minus piętnaście, do autobusu pół godziny, na taksówkę funduszy brak, więc do Łubu, gdy się jest nawalonym brud i inni nawaleni w knajpie mniej przeszkadzają, stara prawda. Czasem przy okazji jakąś laskę emablowałem, owszem, mobilizowałem się, mając nadzieję, bełkotałem do biednej niewiasty, niekiedy się nawet coś tam udawało, ale zazwyczaj nie. Teraz siadłem na schodach, tych prowadzących na pierwsze piętro. Przez chwilę korciło mnie, by zobaczyć to pobojowisko dwa piętra wyżej, ale browar  i chęć odpoczynku wygrały. Otworzyłem piwo, piłem je bardzo powoli, patrząc na ścianę naprzeciwko. Zapomniałem, że tej nocy powinienem być w ruchu.

Szybko przypomniała mi się Kaśka. Kasieńka, moja ukochana, najukochańsza. Moja szansa na normalne życie, na stały związek, na miłość, na małżeństwo być może… Moja, choć tylko od trzech miesięcy, niecałych nawet, ale ukochana, umiłowana moja, nie miałem teraz co do tego żadnych wątpliwości, że po niej już nie będzie dobrze. To na nią czekałem całe życie, nie powinienem był dać jej odejść, choć tak naprawdę, czy miałem coś do powiedzenia? Moja miłość życia, kolejna, już były przecież inne, już za innymi wzdychałem po tym, jak mnie rzucały, jak każdy wzdychałem, no, może jednak trochę bardziej, może nawet nie tylko trochę bardziej… jestem taki jak wy, tyle że bardziej, przypomniało mi się, gdzieś ktoś takie coś napisał, wątłe wspomnienie… Ale tamte nieważne, ta tylko jest ważna, jedyna i ostateczna, tamte miłości miały mnie do tej doprowadzić, li tylko, jedynie po to były, nauczyć mnie miały, przygotować, jak kochać, jak być wobec tej drugiej, jak się odnaleźć w byciu z kimś. I co teraz? Co teraz będzie? Kasieńko, gdzie jesteś? Czy mam cię szukać? Gdzie miałbym cię szukać? Czy poszukiwać cię miałbym tak jak kiedyś, kilka lat temu, gdy wyszedłem w poszukiwaniu kochanki, powodowany zazdrością, bo czymże innym, kiedy w ciągu dwóch  godzin obszedłem wszystkie knajpy wokół Rynku, nawet do tak absurdalnych miejsc jak  Gorączka czy Dziewiątka zajrzałem, do Harrisa i do Stalowych Magnolii także, wchodziłem, rozglądając się po lokalu, przechodząc w każdym z sali do sali, dla pewności po dwa razy, wszędzie, zwiedziłem bez mała kilkadziesiąt, o ile nie ponad setkę, knajp, pubów i klubów - a potem się okazało, że kochanka tamta, jakże przecież teraz bez znaczenia, siedziała ze znajomymi na Kazimierzu. Ale i tak mogłem, spróbować chociaż, postarać się ciebie znaleźć, by porozmawiać, wyjaśnić, dowiedzieć się… Zamiast się włóczyć bez celu po Kazimierzu, zamiast tracić czas na pomaganie w knajpie. Może siedziałaś gdzieś tej nocy, pewnie siedziałaś, z jakąś koleżanką, której nigdy nie poznałem, a może z którąś z tych, z którymi byłaś wtedy, kiedy podszedłem… Teraz już za późno, grubo za późno, przecież już sporo po północy, nad ranem prawie, ty zapewne od dawna śpisz, gdzie, nie wiem, ale gdzieś na pewno. Śpisz jak każdy normalny mieszkaniec tego miasta o tej porze. A może nie śpisz, tylko próbujesz zasnąć, może przewracasz się z boku na bok, a może… i znowu zazdrość, że z kimś teraz, że on ją, jej… Mija jednak szybko, ta zazdrość. Potem już tylko tęsknota, wielka, jak epigon romantyzmu jakiś owładnięty tą tęsknotą, myślenie: Kasia, Kasia, Kasieńka moja, co ja pocznę? Kasia, Kasieńka, w kółko, nic więcej… To musiało się tak skończyć – w końcu rozkleiłem się totalnie, koszmarnie, to nie były pojedyncze łzy, wcale nie jakiś tam płacz, ja po prostu ryczałem, beczałem jak dziecko; nie zdarzyło mi się coś takiego od czasów wczesnego dzieciństwa.

Siedziałem i ryczałem, patrząc na ścianę naprzeciwko, aż w pewnym momencie ta ściana się otworzyła. I wyszła z niej dziewczyna, na oko dwudziestopięcioletnia, cała ubrana na czarno, podeszła do mnie, chwyciła za rękę, jakby brała mnie na parkiet.

 

 


DZIENNIKARZ

Około pięćdziesiątki, szpakowaty, twarz zryta przez życie, ale nie na maksa. Przychodził do Prokrastynacji punktualnie w południe, jednak tylko wtedy, gdy akurat miałem zmianę. Na rozruch – mocna czarna kawa i podwójna bania czystej.

Po takim śniadaniu siadał przy jednym ze stolików w kącie sali. Włączał laptopa i pisał. Specjalizował się w militariach, podobno. Prototyp amerykańskiego myśliwca wielozadaniowego, nowa haubica produkcji izraelskiej, czołg Leopard, który ma zakupić (albo już zakupiła) polska armia – tematów multum. Ale nie tylko to, co aktualne. Bo czasem coś o roli Tygrysów w czasie drugiej wojny. Albo o polskich lotnikach w bitwie o Anglię, że w dawanej im czekoladzie była amfetamina, pewnie nie wszyscy czytelnicy naszego portalu o tym wiedzą.

Co godzinę przerwa, na kieliszek. Zawsze czystej. Kolorowych nie trawię, mówił. Żadnej chemii, nie wchodzi mi. Dziękuję uprzejmie. Zapalisz?

A na papierosie, przedłużonym, kwadrans, czasem i dłużej trwającym – opowiadał, zazwyczaj o sobie. Kiedy byłem korespondentem wojennym, mówił na przykład, widziałem wiele rzeczy... takich, o których chciałbym zapomnieć. Nie, w Rwandzie nie byłem. Ale w Jugosławii – tak, widziałem zupę, w wielkim kotle, zupę, w której pływały ludzkie oczy. Widziałem walające się na poboczu błotnistej drogi głowy pokonanych wrogów. Widziałem kordony w Sarajewie – dziewczyna do czołgu wchodziła, wychodziła rozczochrana, z czekoladą w dłoni. Widziałem domy bez okien i dzieci bez rączek. Widziałem, jak ginęły kobiety, stojące po wodę w Alei Snajperów. Miałem tam kolegów, w Sarajewie, pomieszkiwałem przez chwilę u jednego profesora. W zimie spalił wszystkie meble i całą biblioteczkę. Jego syn zginął. Wnuk, na prowincji, kiedy słyszał przelatujący samolot, jeszcze pięć lat później chował się pod stół. Wtedy ostatni raz go odwiedziłem, miał już dwadzieścia lat i narzeczoną.

Po czym znowu stolik, laptop, miarowe uderzenia w klawiaturę. Słuchawki na uszach, nigdy nie spytałem, czego słuchał.

Po kilku godzinach wracał do baru. Tym razem prosił o piwo. Przychodził inny stały klient, o wiele bardziej zmęczony życiem, wypijał dwie tekile, szedł dalej. A on komentował: szkoda gościa, fajny człowiek był, alkohol go zniszczył. Znaliśmy się kiedyś, za licealnych czasów, och, dawno to było, jak dawno... Potem siedział w milczeniu, piwko, na koniec kawa, szedł do domu. Podobno gdzieś niedaleko.

Trzy tysiące dwieście siedemdziesiąt pięć złotych. Tyle był mi winien, kiedy spytał o swój dług po raz ostatni.

Wojciech Klęczar

 

---------------------------------------------

*Tekst pochodzi z książki Wielopole, która ukaże się wkrótce nakładem szczecińskiego wydawnictwa FORMA


portal LM, listopad 2015