Szachista, Takie same oczy, Żyd na smyczy, Sponsor

Kategoria: proza Opublikowano: piątek, 11 listopad 2011


Zdzisław Antolski 


SZACHISTA

Na kieleckiej Wyższej Szkole Pedagogicznej profesor Jan Pacławski zlecił studentom przygotować sylwetkę twórczą pisarza regionalnego i przeprowadzić z nim wywiad. Mnie w udziale przypadł Szachista, nowa gwiazda na literackim firmamencie Kielecczyzny. Nosił pseudonim Szachista, bo najłatwiej było go spotkać w Klubie Dziennikarza na partyjce tej gry. Spędzał tam nawet kilka godzin przy kawie, zazwyczaj w godzinach przedpołudniowych, wpatrzony w figury. Widywałem go już wcześniej W zamszowej marynarce i takichże butach, w peweksowych dżinsach i w okularach a‘la Cybulski uosabiał ducha epoki Gierkowskiej. Nowoczesność, otwarcie na Zachód, moda, a jednocześnie twarde trzymanie się, wicie rozumicie, realiów i pryncypiów.

Po pierwsze socjalizm, marksizm, linia partii i te rzeczy. Potem osobisty sukces i kariera. Na boku dziewczynki i balangi. Wyjazd za granicę i wczasy w Bułgarii. A żeby wiedzieć co jest grane, wieczorne słuchanie Radia Wolna Europa i czytanie od czasu do czasu na wszelki wypadek paryskiej „Kultury”, takie sobie polityczne sajens fikszyn dla higieny umysłowej.
Pełno wszędzie pojawiło się wtedy takich poruczników Borewiczów, modni elegancko ubrani, ale przecież wierni partii, bo wszystko jej zawdzięczali. Po studiach, wykształceni, fachowi, zapaliło się dla nich zielone światło, zaczęli zastępować starych towarzyszy gomułkowskich, często bez wykształcenia, dziadków kościanych socjalizmu.
Kilka razy wpadałem do Klubu i jakoś nie mogłem go zastać, w redakcji gdzie pracował etatowo, również ciągle był a to w delegacji, a to zbierał materiał w terenie, albo siedział w drukarni. Zapracowany człowiek. A tymczasem jego sława rosła. Uczelnię sławną skończył w Krakowie i tam też wydał książkę. A to się liczyło. Kieleccy literaci skazani byli na Wydawnictwo Łódzkie, gdzie wydawali swoje książki niejako z rozdzielnika, niekoniecznie dobre, na wysokim poziomie, ot, takie prowincjonalne gnioty. A szachista wydał zbiór opowiadań pt. „Mała ojczyzna”, gdzie przedstawiał relikty starych kapitalistycznych czasów, w kontekście burzliwego postępu i nowoczesności Polski Ludowej. Ot, jakiś kmiotek orze pole za pomocą sochy, ale nad nim już leci zamiast skowronka nowoczesny odrzutowiec, a obok jego pola na pegeerowskim ugorze zasuwa traktor, a prowadzi go dziarski zetemesowiec.

Po jego debiucie przez prasę kulturalną przytoczyła się lawina pochlebnych recenzji. Że to odświeżenie nurtu chłopskiego, że nowy głos, że obiecujący, że dobrze rokuje itd. Jego portret jako działacza i aktywisty rąbnęły na okładce i w kolorze „Nowa Wieś” i „Walka Młodych”. W prasie lokalnej również co krok widać było jego fotografię, zadumanego nad szachownicą, z podpartą brodą, a na przegubie błyszczał mu drogi zegarek, z przyciemnionym szkłem, jakiś zachodni, nie żaden radziecki poljot. W wywiadach był skromny i układny, ale wszędzie zaznaczał, że już tu i tam złożył powieść, a następną właśnie pisze, o swoich korzeniach i tradycjach ludu pracującego, o ludziach z awansu i mieście, w którym postanowił spędzić szczęśliwe życie.
W końcu dostałem w redakcji jego adres domowy, właśnie dostał nowe mieszkanie w bloku na zetemesowym osiedlu. Zastałem go w pustym pokoju. Siedział w jednej skarpecie na materacu położonym na parkiecie i popijał gorzałkę z gwinta.
- Poszła suka, a niech sobie odejdzie – mamrotał.
Okazało się, że dostał od partii przydział na mieszkanie i umeblował je, a tymczasem świeżo poślubiona żona zwiała z kochankiem w siną dal, zabierając przy okazji sporą część mebli, w tym szafę. Ubrania szachisty leżały na malowniczej kupce w środku pokoju.
Zostawiłem mu pytania do wywiadu na kartce. Po tygodniu na wszystkie odpowiedział, obszernie i wyczerpująco. Jakoś się pozbierał, dzięki pracy w redakcji. Musiał przygotowywać reportaż, pisał wstępniaki, recenzje i omówienia. A jeszcze korekta i dyżury w drukarni. Praca w redakcji i ten kierat działały na niego kojąco. Upajały lepiej niż alkohol.

Ale tymczasem wydawnictwo odrzuciło jego powieść, o której mówił w wywiadach i na którą wszyscy czekali jak na objawienie. Jedni mówili, że ze względów cenzuralnych i teraz pewnie powieść ukaże się w Paryżu, ale inni szeptali, że książka marna jest literacko i Szachista nie spełnił oczekiwań, jakie wywołał jego debiut. Również na literackim konkursie regionalnym zdobył tylko jakieś marne wyróżnienie. Na rozdaniu nagród w Sali kominkowej Wojewódzkiego Domu Kultur, przed wojną gmachu piłsudczyków, w którym bywał marszałek Rydz-Śmigły, zrobił straszną awanturę, że tylko układziki prowincjonalne, że się nie znają na prawdziwej literaturze. Spalił za sobą mosty.
- Co k…, to ja powinienem dostać nagrodę. Wy możecie za mną teczkę nosić – krzyczał podobno z nożem w ręku i rwał się do bicia. Dopiero pięciu chłopa dało mu radę i przytrzymali go przy ziemi dopóki nie otrzeźwiał.

Nadeszła jednak największa katastrofa. W jego rodzinnej miejscowości znalazł się ktoś, kto twierdził, że ojciec Szachisty w czasie wojny był przez jakiś czas policjantem na kresach i denuncjował ukrywających się Żydów. Potem ojciec Szachisty uciekł i w rodzinnych stronach wstąpił do AK. Ojca aresztowano i szykowano mu proces. Matka wpadła w chorobę i wkrótce zmarła. Plotkowano w Klubie o samobójstwie.
Szachista zamknął się w sobie. Cios był mocny. Utracił zaufanie w partii. A najgorsze, że zupełnie niespodziewany z tej strony. Grom z jasnego nieba. Ojciec był dla niego świętością i opoką, członek Armii Krajowej, kombatant, powszechnie szanowany, zbowidowiec, na trybunie podczas świąt państwowych, to właśnie on nauczył go grać w szachy. Na szczęście były poważne wątpliwości, co do zasadności zarzutów, ale zło już się stało, pomówienie i plotki zostały zasiane. Swoją drogą, co za ironia losu, Szachista chciał uciec od historii, kochał współczesność i nowoczesność, tamto było minione, zapomniane, ale nagle chwyciło go za gardło, jak upiorna ręka, która wychynęła spod ziemi.

Znów z pomocą przyszła mu praca. Codzienne wyjazdy, reportaże, troski zwykłych ludzi. To go pochłaniało. Ożenił się po raz drugi, przyszły na świat dzieci. Wydał wreszcie zbiór reportaży, ale ten zginął w tłumie innych reportażowych książek, których wówczas mnóstwo się ukazywało. W samych Kielcach była wówczas duża grupa zdolnych reportażystów – Zbigniew Nosal, Bogusław Rajchert, Stanisław Rams, Bronisław Zapała, mówiono nawet o Kieleckiej Szkole Reportażu na wzór Szkoły Fotografików, w której przodowali Jan Siudowski i Paweł Pierściński.
Wybuchła Solidarność. Szachista trzymał się z boku, choć w redakcji wrzało, ludzie podzielili się na zwolenników i przeciwników nowego ruchu. Zbliżał się powoli 13 grudnia, atmosfera tężała, mnożyły się w prasie ataki na Solidarność, często były to afery tworzone za redakcyjnym biurkiem, tematy rzekomych nadużyć finansowych i ekscesów seksualnych, podrzucane przez majora Tadeusza z SB, niewybredne ataki i pomówienia.
Wtedy coś go opętało, demon jakiś czy fatum i pewnego dnia czytelnicy partyjnej gazety przeczytali entuzjastyczny artykuł Szachisty na temat regionalnej Solidarności, poparty radosnym reportażem z wizyty w siedzibie związku. Nie wiem, jak to się stało, czy Szachista miał chwilowe zaćmienie umysłu, czemu puściła to cenzura, jakieś niedopatrzenie, wpadka, skandal. Wybuchła w redakcji straszna burza, padały przekleństwa i groźby wyrzucenia z pracy. Szachista pod szantażem redaktora naczelnego, który chciał go wywalić na bruk, napisał artykuł, w którym odwołał wszystko co uprzednio głosił. Napisał, że w siedzibie S zjawił się podstępnie wciągnięty, wszystko co tam widział to elementy antypaństwowe i zgniła reakcja. Ludzie na ulicy umierali ze śmiechu. Zapamiętano mu to na długo, kabarety studenckie robiły sobie z jego tekstów zabawne skecze.

W stanie wojennym dla Szachisty wróciła normalność, bo wreszcie wiadomo było co myśleć i jakiej linii się trzymać, znów redakcyjny kołowrót i ciągłe wyjazdy w teren. Podczas jednej ze służbowych podróży przytrafił mu się wypadek: czołowe zderzenie i dachowanie nyski, w której jechał okazją, omal nie odgryzł sobie języka, który potem chirurdzy mozolnie pozszywali.
Ludzie plotkowali, że to kara Boża.
Po okrągłym stole zerwał z komunistycznym środowiskiem, a wtedy jak na złość, lewica eseldowska zaczęła odnosić wielkie sukcesy polityczne. Cieszył się z tego, ale już nie brał udziału w polityce.
Chodzi teraz Szachista w glorii prześladowanego przez komunę opozycjonisty. Reżim nie mógł go dopaść, więc zaatakował jego ojca. Kto wie, może i tak?
Znów uratowała go praca, pisanie, pisanie, pisanie…

Teraz Szachista w nic się nie angażuje i bardzo dobrze. Bo los zawsze był przeciw niemu. Ja to normalnie już się bałem, że jak Szachista zaangażuje się w coś dobrego dla Polski, to zaraz to się zawali i przyjdzie jakaś czarna noc stanu wojennego. Tylko dzięki jego obojętności wobec polityki, Polska została przyjęta do NATO i Unii Europejskiej. Tak sądzę.
Jego życie przypominało losy Piszczyka z filmu „Zezowate szczęście”. Zawsze chciał dobrze, ale przewrotność losu i historii sprawiały, że wszystkie jego działania obracały się przeciwko niemu.

Oczywiście niewiele mu się udało, oprócz debiutu w wielkim stylu. Czasami w nocy, kiedy wszyscy śpią, Szachista wyjmuje z szafy papierową teczkę i wyciąga pożółkłe gazety, gdzie nadal jest piękny i młody, i czyta spłowiałe tytuły: „Nadzieja młodej literatury”, „Wielki talent z małej miejscowości”, „Obiecujący debiut” i temu podobne. 


portal LM, listopad 2011





TAKIE SAME OCZY

Redaktor Dżordż, jak go pieszczotliwie nazywano, pracował w telewizji, miał mieszkanie w Warszawie i czasem można go było zobaczyć w Teleexpresie albo w wieczornych Wiadomościach. Zazwyczaj były to krótkie kilkusekundowe migawki, komentarz do przedstawionego wcześniej materiału z Polski, ale i tak uważaliśmy, że zrobił karierę. Chodził ubrany w wojskową zieloną kurtkę, lubił kraciaste koszule i dżinsy. Nie miał swojego samochodu, przyjeżdżał do Kielc pociągiem albo służbową nyską ze stosownymi firmowymi napisami. Zawsze gdzieś się śpieszył, miał tylko kilka minut czasu, niemal w biegu wypytywał, co słychać, jakie nastąpiły roszady na wojewódzkich szczebelkach władzy, kto jaką książkę wydał, co napisał, kto się rozwiódł, a kto umarł.

Dla towarzystwa przywoził piękną dziewczynę, za każdym razem inną, wszystkie one niewiele miały do powiedzenia, ale dawały nam do zrozumienia jak nudzą się w tym prowincjonalnym grajdołku, nie wiedzieć po co przytargane tutaj przez Dżordża.
Ciągle przejazdem, ciągle w drodze, w poszukiwaniu tematu, błyskotliwy i na czasie, świetnie zorientowany w sytuacji politycznej i personalnej, Dżordż wpadał do Klubu Dziennikarza albo do kawiarni Sołtyków, wypijał kilka wódek i pędził gdzieś dalej, w nieznane, a my pozostawaliśmy sami, w poczuciu przegranej. Nasze życie nie było tak ciekawe, takie szybkie, zdobywcze, i takie błyskotliwe jak jego. Już wówczas zauważyłem, że Dżordż mimo swoich niewątpliwych walorów towarzyskich, ma pewną cechę niezbyt dobrze widzianą w kręgach warszawki, jest mianowicie sentymentalny i tęskni za prowincją, a wszyscy znani mi dziennikarze i pisarze ze stolicy byli zimni, wyrachowani i cyniczni.
Tym co zwracało szczególną uwagę w jego wyglądzie – były jednak oczy, intensywnie błękitne, szczere i przyjazne, z iskierkami dowcipu i ironii. Dżordż nie miał wrogów, chciał przyjaźnić się ze wszystkimi.

Wpadał jak po ogień. – No co słychać? – dyszał. – Opowiadaj szybko, opowiadaj! I już po chwili go nie było, zanim rozmówca na dobre się rozgadał. Był więc taki trochę nasz, a trochę obcy.
- Jak się czujesz w telewizji, tej fabryce kłamstwa? – pytałem go czasem.
- Wiesz, na prezesa Szczepańskiego nie dam złego słowa powiedzieć. Dba o firmę – odpowiadał, jakby nie rozumiał, o co go pytam.
O byłych żonach Dżordża chodziły legendy, podobno całe swoje zarobki przeznaczał na alimenty. Ale nowych podbojów mu ciągle było mało. Pewnego dnia dosłownie porwał z księgarni wprost zza lady naszą koleżankę Zosię, poetessę, bywalczynię Klubu Dziennikarza. Po prostu podjechał z kierowcą pod księgarnię, wywołał Zosię na ulicę, wsiedli do samochodu i pojechali do stolicy. Zosia wróciła do Kielc po kilku miesiącach wspólnego pożycia, bo ona też miała swoje humory i z Dżordżem jakoś nie mogła się dogadać. Nie mogła mu wszędzie towarzyszyć, a siedzieć w domu i czekać na ukochanego – to już zupełnie nie leżało w jej charakterze i dotychczasowym trybie życia, do którego była przyzwyczajona.

Po kilku takich przyjazdach, po spędzeniu kilku godzin w towarzystwie Dżordża zorientowałem się, że niestety, tym co go napędzało był alkohol. To on dawał mu tę szybkość reakcji, refleks, błyskotliwy i cięty dowcip, umiejętność szybkiej repliki. Ale kiedy brakło alkoholu Dżordż stawał się niecierpliwy, zdenerwowany, przykry i znudzony, a jego twarz szarzała jak posypana popiołem. Brałem to na karb przemęczenia, życia w ciągłym stresie, w biegu. Nie zdawałem sobie sprawy, że Dżordż już nie potrafi normalnie funkcjonować bez alkoholu. Tymczasem potrzebował coraz większych dawek i nie zawsze odnosiły one dotychczasowy pozytywny skutek. Częściej Dżordż stawał się apatyczny, mowę miał bełkotliwą, zapominał, co miał zrobić i było mu wszystko jedno. Poza tym dopadała go depresja, nic mu się nie chciało, wszystko go drażniło i irytowało.

Wszystko zmieniło się na gorsze z powstaniem Solidarności, a potem z wprowadzeniem stanu wojennego.
- Solidarność rozwala firmę – mówił redaktor Dżordż. – Ja rozumiem wzniosłe cele, ale przecież to utopia. Nasz los jako kraju został przypieczętowany w Poczdamie i nic się nie da zrobić. Tylko utopimy kraj w morzu krwi, w jakimś bezrozumnym powstaniu. Po co to wszystko? Czy Polacy zawsze będą postępować jak szaleńcy? – pytał retorycznie.
W stanie wojennym Dżordż zjawił się w Kielcach i już został na stałe. Z początku mówił, że jego redakcja została częściowo zawieszona, potem, że ma dłuższy urlop. A potem to już chyba nie przeszedł weryfikacji, urządzonej przez nową wojskową ekipę, chociaż nie chciał o tym mówić.
Wałęsał się więc jak my wszyscy. Zwłaszcza w stanie wojennym żyliśmy jakoś stadnie, chyba tak było raźniej. Najpierw spotykaliśmy się na kawie w kawiarni u Sołtyków w Rynku, potem jakaś mała wódka czy wino, wieczorem zjawiał się zazwyczaj ktoś bogatszy, jakiś facio z prywatnej inicjatywy, szło się do kogoś z mieszkaniem i gadało, piło, słuchało muzyki.

Wszystko mogło się zmienić po okrągłym stole, ale redaktora Dżordża już nie chciano w warszawskiej telewizji. Załapał się więc najpierw w regionalnej rozgłośni, potem w jednej gazetce i w drugiej, i to już był koniec naszych prowincjonalnych możliwości. Nawet napisał jakiś błyskotliwy reportaż, pokazywał go wszystkim i zmuszał do czytania, ale potem znów pił przez kilka tygodni. Do urzędu iść nie chciał.
Dżordż zaczął chodzić z Katarzyną, dziewczyną, która nie miała zajęcia, nie miała domu, żyła z dnia na dzień. Kochała go, opiekowała się nim, żeby nie wylądował w izbie wytrzeźwień, albo nie był pobity przez jakiś policyjny patrol. Mieszkali u rodziców Dżordża, a potem tylko u matki staruszki, bo ojciec zmarł. Mały domek na przedmieściu, z kwiatowym ogródkiem i obszernym podwórkiem, na którym stały klatki druciane z królikami, hodowanymi przez jego rodziców, przy trasie wylotowej z miasta, cichy i spokojny domek, który Dżordż przez swoje rozpaczliwe picie zamieniał w piekło. Króliki wynosił i sprzedawał za wódkę. Wyniósł też wszystkie książki i cześć sprzętów.
Codziennie wałęsał się pijany po ulicach. Jego ubranie stawało się brudne i niechlujne. Gdzieś ktoś go uderzył, gdzieś upadł i cały był w ranach i w siniakach. Już nie przypominał eleganckiego i błyskotliwego, rzutkiego redaktora z telewizji. Stał się zwyczajnym bełkotliwym pijakiem, jakich pełno kręciło się po naszym mieście.

Wkrótce Dżordżem zainteresował się Krzysiek z Solidarności, z wykształcenia i pasji historyk, któremu żal było, że młody jeszcze i niewątpliwie uzdolniony człowiek tak się stacza. Jednak nie pomagały żadne perswazje i namowy, żeby udał się na odwyk do szpitala w pobliskiej Morawicy. A przecież nie było w tym nic hańbiącego. Pamiętam jak pewnego popołudnia w Klubie Dziennikarza zjawił się znany plastyk z podręczna walizeczką, w której miał troskliwie poukładane przez czułą żonę ubrania, piżamę, mydło, ręcznik i szczoteczkę do zębów i oznajmił, że właśnie jedzie na odwyk do Morawicy, a ostatnie godziny postanowił spędzić przy winie w gronie przyjaciół.
Próbował Dżordżowi pomóc także Jerzy Stępień, przywódca kieleckiej Solidarności, który miał wręcz manię i obsesję antyalkoholową i chciał nas wszystkich, starych pijaków, przerobić na trzeźwe aniołki. Jerzy odbył z Dzordżem kilka męskich rozmów, ale pomagało to na dzień, dwa, potem były redaktor znów chodził po ulicach kompletnie zamroczony. Wyglądało to tak, jakby chciał w ten sposób popełnić samobójstwo. Towarzyszyła mu jak cień jego dziewczyna.

O jego śmierci dowiedziałem się po wyjściu ze szpitala, gdzie miałem operację na kamienie żółciowe. Świat już był inny, kapitalistyczny, pojawiły się hałaśliwe reklamy, na ulicach ludzie masowo handlowali na zaimprowizowanych stoiskach. Mój sąsiad na osiedlu przerobił garaż na sklepik spożywczy i pijalnię piwa.

Katarzyną, dziewczyną redaktora, zaopiekował się Krzysiek z Solidarności. Jakoś wyszła na ludzi, figuruje jako współautorka na okładkach książek historycznych, jakie Krzysiek pisze i wydaje.

Po wielu latach, kiedy jurorowałem podczas konkursu recytatorskiego dla młodzieży, zobaczyłem w tłumie oczekujących byłą dziewczynę Dżordża, z młodą panienką. Okazało się, że to była córka Dżordża. Piękna, dorodna, rosła pannica. Kiedy patrzyłem w jej oczy, intensywnie błękitne, zobaczyłem nagle szczere oczy jej ojca. Jakiś dreszcz przeszedł mi po plecach i serce zaczęło mocno walić… Jakbym sobie coś przypomniał, z innego życia, coś ważnego, o czym już dawno zapomniałem.


portal LM, marzec 2012




ŻYD NA SMYCZY

 Pisarz regionalny, Stefan Rąbanko, przekonany był, że otoczony jest przez wrogów. Nie zamierzał jednak siedzieć z założonymi  rękami, bezczynnie patrząc jak przeciwnicy zawiązywać będą spiski oraz knuć za jego plecami. Postanowił zaatakować jako pierwszy. A główną bronią Rąbanki w tej walce miał być stworzony przez niego Żyd.
A było tak. Wobec osobnika, którego uznał za swojego osobistego wroga, Rąbanko wysuwał przypuszczenie graniczące z pewnością, że to Żyd. Ale jako że Żydów w czystej postaci, starozakonnych, nie można było ze świecą siedmioramienną znaleźć, więc swoich wrogów zwykł określać mianem „przechrzta”. Określenie „Żyd” było w skali wartości Rąbanki największą obelgą, synonimem pogardy i lekceważenia. W jego opinii wszyscy Żydzi byli jednakowi, jak spod sztancy: brudni, wredni, oszuści, złodzieje, dranie. Bez wyjątku.

Co ciekawe, wielu prominentnych przyjaciół Rąbanki, różnej maści „autorytetów moralnych”, bagatelizowało jego obsesję antyżydowską. Otwarcie, w licznych prasowych publikacjach rwali włosy z głowy i biadali nad „polskim antysemityzmem”. Jednak prywatnie przypadłość Rąbanki traktowali z przymrużeniem oka.
- Nasz Stefuś coś nie przepada za starszymi braćmi w wierze – mówiono przy kawiarnianym stoliku ze śmiechem, traktując rzecz całą jak dobry żart.
Chcąc wypróbować jak nowa broń działa oraz przetestować jej możliwości, Rąbanko w satyrycznym opowiadanku, opublikowanym w „Miesięczniku Literackim” zasugerował, że poeta w średnim wieku o nazwisku Ptaszek, jest pochodzenia semickiego. Poeta Ptaszek przeczytał utworek a następnie stanął przed lustrem i zaczął rozmyślać na tematy rasowe.
– Cholera – skonstatował z przerażeniem, bo włosy miał rude, wargi zmysłowe i wydatne nadmiernie, oczy trochę wypukłe a nos lekko skrzywiony w dół – może ja i Żyd!
 Ale oczy, oczy miał niebieskie.  - Hurrra – ucieszył się Ptaszek, oczy mam słowiańskie. Ale swojego pochodzenie nie był do końca pewien. Historii rodziny nie studiował. Nie znał się na rasach, nie interesował się tym. Nie czuł niechęci do Żydów nigdy. Jednak, żeby samemu być Żydem? To zupełnie inna sprawa. Teraz nagle poczuł strach, wielki, przeogromny strach. Czy niebieskie oczy wystarczą, żeby wybronić się od posądzenia o żydostwo?
I już uszami wyobraźni usłyszał te dialogi pod swoim oknem:
- A wie pani, pani Nowakowa, że ten nasz pisorz czy poeta, to un Żydem jest?
- A co też pani opowiada, pani Kowalska, przecież znałam jego rodziców i Żydami oni nie byli.
- No tak, bo uni przechrztami byli i ukrywali żydostwo swoje przed ludźmi.
- A skąd pani to wie?
- Ano w gazecie to stoi, jak byk, a jak w gazecie o tem piszą, to musi być prawda, bo inaczej by przecież nie pisali.
- No patrzcie, patrzcie, a rodzina wyglądała na porządnych ludzi.

Załamany poeta Ptaszek zadzwonił z przeprosinami do Rąbanki, że zbyt mało się interesował jego twórczością. Choć tak naprawdę przepraszać nie miał za co. Ale na wszelki wypadek rękę do zgody pierwszy wyciągnął. W strachu przed posądzeniem go o żydowskie pochodzenie, zgłosił się sam na niewolnika Rąbanki. W poddańczym hołdzie wielki pochwalny artykuł o nim wysmażył, z portretem fotograficznym swojego nowego idola. Następnie w pisemku kulturalnym „Syzyf”, z którym stale współpracował, zamieścił, na honorowym miejscu. Zaraz po tej publikacji pisemko padło finansowo. Czytelnicy nie wytrzymali widocznie ciężaru sławy pisarza Rąbanki. A zwłaszcza tego deszczu komplementów, jakimi obdarzył go poeta i dziennikarz, Ptaszek.
Rąbanko, ucieszony z potęgi swojej nowej broni, Ptaszka swoim uczniem nazywał. Niejako przy okazji sugerując, że poeta wszystko mu zawdzięcza, bo to Rąbanko pisać prawidłowo go uczył oraz porad życiowych udzielał. I tylko dzięki tym światłym radom, poeta sukcesy osiągał na niwie.
Rąbanko, przekonawszy się jak wspaniale wymyślony przez niego Żyd działa, już tego Żyda z ręki nie wypuszczał, tylko trzymał go w pogotowiu, na smyczy. Niech no mu który podskoczy, zaraz Żyda na niego poszczuje i wypuści. A Żyd zrobi swoje. Zaraz niepokornego do porządku przywoła.
I tak, Żyda mając w ręku, Żydem grożąc, ba szantażując, Rąbanko na króla pisarzy w mieście naszym wyrastał. Każdy mu się przypodchlebiał, pochwały drukowane smażył, pomoc pod każdym względem okazywał. Każdy bowiem bał się odkrycia Żyda w sobie. Czyli do Żyda wstręt czuł, jak do czegoś obrzydliwego. Nikt nie chciał, aby inni Żyda w nim zobaczyli. Nikt nie wzruszył ramionami: Żyd, no dobra, niech będzie że Żyd, nieważne. A czemu wstydzili się Żyda w sobie? No właśnie, to jest istotne pytanie. Czyżby po cichu, a może w nieświadomości, podzielali poglądy Rąbanki?
Poszukiwanie Żydów pod postacią przechrztów podniecało Rąbankę bardziej niż rozbierane fotografie w świerszczykach. Ach, jakże się ślinił z podniecenia, kiedy zaczynał kogoś podejrzewać, że to Żyd. Rączki mu się pociły z emocji, zacierał je więc nerwowo. Uśmieszek jakiś erotyczny, rozmarzony błąkał mu się na ustach. Dostawał niezdrowych rumieńców na policzkach. Na ploteczki o Żydach uszu ciekawie nadstawiał, jakby to były świńskie dowcipy albo erotyczne historyjki. To go rozgrzewało, podkręcało. Wiercił się w krześle, usiedzieć spokojnie nie mógł, gdzieś by biegł, coś by robił.
- Może pogromik jakiś maleńki – tak sobie niby to żartował z kolegami na uczelni - jakaś orgietka, małe zamieszki, ruchawka, ruchanko? Co? Tak na rozgrzewkę, panie magistrze, ukamienować albo powiesić jakiegoś Żyda?
- cha, cha, panie docencie, dla rozrywki? Dla satysfakcji wewnętrznej, dla dreszczyku emocji, dla rozrywki, dla urozmaicenia sobie życia?
- Dla zabicia nudy, zabić Żyda! Dobre, nie? Dobre, bardzo dobre!
Obsesja na tle Żydów przeistoczyła się u Rąbanki w rodzaj zboczenia płciowego. Ogarnęła go żydomania na podobieństwo erotomanii. Ze swoimi opowiastkami o Żydach Rąbanko pchał się wszędzie, nawet jeśli okoliczności temu nie sprzyjały. Na przykład na pogrzebie, na uroczystościach państwowych, w antrakcie sztuki teatralnej.

Aż grymas Historii sprawił, że przyjechał do naszego miasteczka w odwiedziny do krainy swojej młodości, prawdziwy Żyd, Konrad Memling-Budziński. W dodatku pisarz, znany na kilku kontynentach, przekładany na wszystkie języki świata. W czasie wojny więzień stalinowskiego łagru, a potem żołnierz w armii Andersa. Opozycjonista, zasłużony w walce z komuną, współpracownik Giedroycia i jego sławnego periodyku „Kultura”.
Na stałe mieszkał we Włoszech. Jednak po wielu namowach postanowił odwiedzić miasto, w którym uczył się za młodu w sławnym Gimnazjum im Stefana Żeromskiego (wcześniej Mikołaja Reya).
I od razu wprawił Rąbankę w duchową rozterkę: kim jest ten Konrad Memling-Budziński? Polak to czy Żyd? Wszak nie mówiło się, że Żyd, tylko Polak Wielki. Albo, rzadziej, Polak, żydowskiego pochodzenia, ale to dużo rzadziej. A tu Rąbanko chciałby oddzielić toporem ziarno od plew, jasność od ciemności, dobre od złego, Polaka od Żyda. A tu nie da się? No może to przechrzta jest, pewnie tak. Ale Rąbance nie bardzo wypada tak o Wielkim Polaku i Pisarzu mówić „przechrzta”.
Siedział sobie Rąbanko w kawiarni literackiej i trzymał w dłoniach „Gazetę Wybraną”. A tam na pierwszej stronie krzyczał tytuł jak byk: „Przyjazd do kraju Wielkiego Polaka”. Rąbanko popatrzył wokół siebie zdumionym wzrokiem, po kolegach zerkał z ukosa znad okularów. Chrząknął znacząco, a potem zapytał cicho, jak to miał w zwyczaju, żeby dać obecnym do zrozumienia:
- Jak to „przyjazd Polaka”?
Koledzy patrzyli na niego znudzeni.
- Czego ty chcesz, Stefciu, o co ci chodzi? No przecież przyjeżdża. Prawdę piszą tym razem, cha, cha…
- Ale Polak?
- No, a kto, Chińczyk? – zaśmiał się jeden.
- Ale przecież to nie Polak… – sondował ostrożnie Rąbanko.
- No tak, Polak żydowskiego pochodzenia – powiedział drugi z wahaniem, ziewając z nudów. – Ale czy jest sens o tym ciągle pisać i zaznaczać? A po co, w jakim celu?
-  Nawet nie wypada… – odezwał się trzeci kolega.
A dlaczego nie wypada? No nie wiadomo. Rąbanko poczuł, że jego broń, Żyd na smyczy, zaczyna zawodzić. To on o innych wcale nie tak pewnych Żydach pisał śmiało „przechrzta”, a tu nie wypada, nie wolno, nieładnie.
 Poczuł się Rąbanko bojownikiem o prawdę. W gazetach nikt „przechrzta” nie napisze. Witając Dostojnego Gościa nikt słowa „przechrzta” nie  wypowie, przez gardło mu nie przejdzie?
Tylko Rąbanko musi prawdę mówić, a i to tylko, szeptem, półgębkiem, z chytrym uśmieszkiem coś znajomym powiedzieć, że to Żyd i przechrzta. Jednak, o dziwo, nie robi to wrażenia na nikim, bo gość się nie wypiera. No Żyd, tak no Żyd, no i co?
I jego prywatny Żyd-groźba, Żyd-oszczerstwo nie działa, nie skutkuje, jakże to tak? Broń niezawodna, narzędzie szantażu psychicznego, tu nie działa? Znał go przecież Rąbanko, tego Konrada Memlinga-Budzińskiego, słyszał o nim na szkoleniach partyjnych PZPR, czytał w broszurkach tajnych, tylko dla członków rozdawanych. Memling tam przedstawiany był jako polakożerca, zajadły wróg postępowego odłamu ludzkości oraz Polski Ludowej, Żyd właśnie. Ten sam, który w Radiu Wolna Europa występował, w audycji „Na czerwonym indeksie”.
A teraz sobie legalnie przyjechał do miasteczka naszego, znanego ze swej niechęci do Żydów, z pogromu powojennego, o którym to wydarzeniu głośno było w całej Europie, ba, w świecie całym. I jakby nigdy nic po ulicach sobie chodzi. Po tych świętych miejscach, gdzie Rąbanko w czasach swojej młodości maszerował z czerwoną szturmówką, krzycząc na całe gardło: „Młodzież z partią”, na tych ulicach jako student dźwigał hasło: „Syjoniści do Syjamu”, aby potem jako pracownik Domu Kultury potępiać na rynku „warchołów z Radomia”.
Zastanawiał się Rąbanko, co z tym gościem robić? Nazwie go Żydem, to co się stanie? Obrazi się, czy nie obrazi? Przestraszy, czy nie przestraszy? A przecież Rąbanko filologiem był. Powinien grzebać w życiorysie Gościa, aby upewnić się, czy był on przechrztą, czy nie? Taki obowiązek na nim naukowy ciąży. Przecież to czyste jest poznanie, żaden antysemityzm, ani nic z tych rzeczy.

Na spotkanie do Domu Kultury z pisarzem Konradem Memlingiem-Budzińskim przyszły tłumy, ponad trzysta osób. Nie zmieścili się wszyscy w dwóch dużych salach. Przez otwarte niskie okienka zaglądali do środka stojąc na zewnątrz, na trawnikach. Bo budynek Domu Kultury zabytkowy był. Dworek dziwaczny z wieżą, z niskimi okienkami, pięknym dziedzińcem ze starymi drzewami. Dziedzictwo po carskim policmajstrze i patriocie równocześnie. Mecenasie artystów, głównie malarzy, którym z łapówek fundował studia w Paryżu. Ech, ta nasza historia, skomplikowana, zagmatwana.
A tuż obok, za murem, odwieczne więzienie. Najpierw carskie, potem sanacyjne, w czasie wojny hitlerowskie, a po „wyzwoleniu”, ubeckie. Przetrzymywano w nim zaraz po wojnie akowców, ziemian oraz paru arystokratów. Partyzant „Szary” rozbił to więzienie, podczas śmiałej akcji, wywodząc w pole (a właściwie w lasy) cały ówczesny garnizon wojskowy. Jednak arystokraci dobrowolnie wrócili w jego mury. Nie chcieli uciekać. Nie mieli się gdzie podziać. Więzienie to był ich dom.
Rąbanko i jego Żyd zajęli swoje miejsca w nabitej sali. Wielki pisarz Memling-Budziński siedział na scenie, rozparty swobodnie, jakby nigdy nic. Nawet laską wymachiwał, jakby bezczelnie groził. A Żyd Rąbanki skulony, poniżony, pod krzesłem właściciela warował.
A tu gość nasz dostojny, jakby czytał w myślach Rąbanki, oznajmił zmartwiałej z przerażenia sali, że nie ma wątpliwości, że w miasteczku naszym antysemityzm nadal się tli gdzieś pod popiołem. Przy sprzyjającym wietrze może buchnąć jeszcze wielkim płomieniem. Przecież pogrom Żydów, jaki zdarzył się w naszym mieście, w 1946, skądś się musiał wziąć? Choć niektórzy twierdzą, że wszyscy, którzy brali udział w tym mordzie, przywiezieni tu zostali, nikt z miejscowych nie maczał w tym palców.
Na twarzy Rąbanki ten płomień w postaci jakiegoś chorobliwego rumieńca widać było. Minę miał jakby kwaśne jabłka właśnie chrupał, albo octu szklankę w gardło chlusnął. Żyd tak się rządzi w miasteczku naszym? Taki ważny jest, jak to tak, kto do tego dopuścił? I szczęki Rąbanki zacisnęły się z bezsilnego gniewu i oburzenia, aż mu skóra na policzkach obwisłych zbielała. Zaś palce dłoni, w których kurczowo ściskał ostatnią książkę Memlinga, zsiniały. A już największe upokorzenie przeżyli Rąbanko i jego Żyd, kiedy po autograf  stali w kolejce. A przecież nie mógł sobie pozwolić Rąbanko nie iść po autograf, bo całe miasteczko patrzyło. Bał się jakichś komentarzy nieprzychylnych, w „Gazecie Wybranej” na przykład.

Po zakończeniu uroczystego spotkania z Konradem Memlingiem-Budzińskim, widziano pisarza regionalnego, Stefana Rąbankę, jak pochylony, jakby pod niewidocznym ciężarem, postarzały o kilka lat, wracał do domu. Za nim, prowadzony na smyczy, wlókł się jego Żyd, jego broń.
Ale pisarz Rąbanko, mimo złego dnia, nie tracił nadziei. Żyda swojego się pozbywać nie zamierzał. Memling-Budziński wyjedzie, wszystko wróci do normy, myślał. Jego Żyd, sławny Żyd Rąbanki, niezawodna broń osobista, na pewno jeszcze się kiedyś przyda.

                                                                                               
portal LM, marzec 2013



SPONSOR 

 Nagle się okazało, że państwowe wydawnictwa już nie będą wydawać książek autorów współczesnych, bo po prostu nie mają pieniędzy. Redaktorzy pewnej znanej, krakowskiej oficyny, gdzie jeszcze w PRL miałem złożone i przyjęte wiersze do druku, napisali mi, że nie mają pojęcia, kiedy się zbiorek ukaże, nie wiedzą także, czy w ogóle to nastąpi. W gazetach pisano, że na wszelkie kłopoty najlepszy jest sponsor. Znaleźć tylko bogatego gościa, sponsora, a można spełnić wszystkie swoje marzenia, także wydać książkę. Właśnie w księgarniach ukazała się pozycja, nikomu wcześniej bliżej nie znanej, miejscowej autorki, która dzięki sponsorom wydała zbiór wierszy, wzbogacając naszą regionalną literaturę.

Zajrzałem do księgarni i zobaczyłem bogato wydaną księgę, zawierającą koszmarne grafomańskie potworki, wychwalające zalety krajobrazowe naszego regionu. Okładka twarda, papier kredowy, ale utwory – totalna porażka, koszmarna grafomania. Ale za to jakaż imponująca lista sponsorów, chyba ze dwadzieścia bogatych firm, których siedziby, wyłożone marmurem, mieściły się przy głównej ulicy naszego miasta.
Takich beznadziejnych książek ukazało się więcej. Grafomani byli pierwsi. Ale po ich przemarszu i negatywnych recenzjach w prasie, została spalona ziemia. Żadna firma nie chciała dać ani grosza na wydanie jakiejkolwiek książki, w obawie przed krytyką i ośmieszeniem. Sami się nie znali na poezji, zaufali lipnym opiniom wewnętrznym, nie byli jeszcze odporni na namolność, a także natręctwo różnych nawiedzonych wariatów i dziwaków. A potem wpadli we wściekłość, że zostali wykorzystani, oszukani. Od tej pory zaparli się – ani grosza na żadne tam wierszydła!
A więc na tym polega kapitalizm – zastanawialiśmy się z żoną – że kto bogaty albo znajdzie sobie sponsora, ten wyda bzdury w postaci bogato zdobionej księgi, a następnie zaleje nimi księgarnie?  A poeta autentyczny, na przykład O., nie będzie wydawał nic, choć jego utwory są świetne, a w PRL publikował w  wydawnictwie Czytelnik i w miesięczniku „Twórczość”?

W kraju nastąpiła wymiana pieniędzy. Mój ojciec, jeszcze w PRL, wygrał na Państwowej Loterii samochód, enerdowskiego wartburga. Sprzedał go pewnemu partyjnemu bonzowi, a uzyskane w ten sposób pieniądze złożył na książeczce PKO. Teraz niewiele mógł za to kupić.
Na ulicach pojawili się nagle bezdomni, żebracy i kloszardzi. Poeta Bohdan Bogdan głośno protestował. Pisał wiersze skierowane przeciw nowemu porządkowi, ale nawet dla SLD był zbyt radykalny. Panowała powszechna akceptacja wobec nowego ustroju, choć już na murach pojawiły się wielkie napisy „Komuno wróć”. Wybuchła też niechęć do kleru i pojawiło się inne hasło: „Księża na księżyc”. W prasie trwała zażarta dyskusja, czy pułkownik Kukliński był zdrajcą czy bohaterem?

Jeden z kolegów, artysta plastyk z zawodu i powołania, powiedział mi, że zna pewnego bogatego gościa, który chce sponsorować literaturę. Chętnie mnie z nim zapozna. Według opowieści podekscytowanego przyjaciela, facet zaczął dorabiać się majątku jeszcze w PRL, eksportując na Zachód tanią polską siłę roboczą, której płacił w złotówkach, a sam zgarniał wypłatę w dewizach. A teraz właśnie „rozwijał skrzydła”, jak o nim mówiono.
Poszliśmy z wizytą do nowobogackiej willi na przedmieściu. Biznesmen opowiadał cały czas, jak bardzo jest już zamożny, a jaką wielką fortunę zamierza zgromadzić w przyszłości, dla siebie oraz dwóch swoich małych pociech. Jego żona milczała, podawała do stołu albo śmiała się piskliwie. Dla swojego pięcioletniego synka gospodarz domu miał przygotowany wielki szklany słój, prawie tak duży jak sam dzieciak, i co chwilę, ostentacyjnie, wrzucał do środka monetę pięciozłotową. Słój zapełniony już był do połowy. To miał być prezent dla delfina na urodziny. Biznesmena bawił widocznie brzęk monety upadającej na stos innych, choć potomek rodu niewiele sobie z tego robił.
Potem dzieci poszły spać. Gospodarz zapowiedział film dla dorosłych. Włączył modne wówczas video, z jakimiś obrzydliwymi niemieckimi pornosami, w oryginalnej wersji językowej. Robiło mi się niedobrze, dlatego nie tknąłem kawioru, o oślizgłych ślimakach nie wspominając. Tylko zimna wódka była smaczna, więc się nie ograniczałem, mimo psyknięć żony.
Większego buca niż nasz gospodarz, jeszcze w życiu nie spotkałem. Jego dowcipy było poniżej wszelkiego poziomu. Kolega plastyk patrzył na niego z uwielbieniem, niemal z otwartymi ustami, jak ludzie w Medjugorie, którzy zobaczyli Matkę Boską. Rechotał z jego wulgarnych komentarzy do oglądanych filmów, a gdyby tylko mógł, to pewnie by mu natychmiast wszedł w tyłek, bez wazeliny.
- No co tam ostatnio nabazgrałeś, kolego? – zapytał mnie obcesowo gospodarz, czkając przy tym głośno,.
- A nic takiego, co mogłoby pana zainteresować – odburknąłem niegrzecznie.
- Jak sobie chcesz – odpowiedział biznesmen ze znudzoną miną i wrzucił do słoja kolejną pięciozłotówkę.
Zaczęliśmy się żegnać. Z ulgą opuściłem ten dom. Nawet wymówki kolegi plastyka, że zepsułem sobie taką świetną okazję, nie robiły już na mnie wrażenia.

Już miałem sobie dać spokój ze sponsorami, ale wtedy zaczęło być głośno o przedsiębiorcy budowlanym, Krzysztofie P. Nie  było dnia, żeby nie gościł na łamach miejscowej gazety albo w regionalnej rozgłośni radiowej, czy stacji telewizyjnej. Fotografie, wywiady, omówienia.
Oto media miały przypadek człowieka sukcesu. Krzysztof P. wykupił podupadające budowlane przedsiębiorstwo socjalistyczne i uczynił z niego firmę przodującą w Polsce. Zamówienia sypały się, jak z rękawa. Krzysztof P. stał się sławny, często bywał z przyjacielską wizytą u biskupa, spotykał się z prezydentem miasta i z wojewodą. Wspierał charytatywne akcje, fundował nagrody. Człowiek sukcesu, żywy przykład, że kapitalizm działa.
Ale dla mnie to był przecież po prostu, powiedzmy: Krzysiek, kolega z jednej klasy, z lat nauki w Liceum im. Stefana Żeromskiego (bo u nas wszystko było imieniem Żeromskiego albo Henryka Sienkiewicza, z racji jego bytności w niedalekim majątku – Oblęgorku).
Żona mówiła: – Zadzwoń do Krzysztofa, cóż ci zależy? Może pamięta szkolne lata i pomoże ci wydać książkę?
Zebrałem się w sobie i zadzwoniłem na jego domowy telefon. Nie był utajniony. Krzysiek oczywiście pamiętał wszystko, wspominał szkołę, a zwracał się do mnie per „Zyzio”, bo takie przezwisko miałem w klasie. Co do dotacji na książkę, to kazał przyjechać do siebie, do biura, które mieściło się na przedmieściu, w okazałej budowli.
Pojechałem autobusem. Przy wyjeździe z miasta zobaczyłem na skwerku innego mojego kolegę, rzeźbiarza i poetę, Jurka. Stał obok wielkiego kamienia, w którym miał pewnie zamiar zaraz rzeźbić. Pogoda była piękna. Słoneczna, ciepła jesień. Widziałem, jak mój przyjaciel zdjął marynarkę i w samej koszuli, z krótkimi rękawami, zapalił papierosa.
W biurze Krzysztofa przyjęto mnie ciepło, dostałem kawę, ale szef nie miał czasu. Przeprosił telefonicznie. Umówiłem się na następny dzień. Kiedy wracałem autobusem, rzeźbiarz Jurek leżał na swojej marynarce, jedną nogę założył na drugą, palił papierosa. Patrzył w bezchmurne niebo.

Następnego dnia miałem poczucie deja vu. Przez okno autobusu widziałem, jak Jurek rzeźbiarz wolno zdejmuje marynarkę. Pogoda była przepiękna. W biurze kawa, ciastko i tak dalej.
Powiedziałem sobie, że więcej tam nie pojadę, do biura mojego przyszłego sponsora, ale uległem żoninej perswazji. Do trzech razy sztuka. Padało, było pochmurnie. Jurek rzeźbiarz stał pod okapem pobliskiego kiosku ”Ruchu”. Palił papierosa, patrząc ponuro na sterczący przed nim głaz. W biurze szef mnie przyjął. Gadaliśmy o szkole, wspominając różne hece, a w tym czasie na wielkim monitorze, za plecami Krzysztofa, wyświetlały się notowania giełdowe.
Księgowy firmy miał jakieś wątpliwości z dotacją na tomik wierszy. Znów wszystko się przedłużało. Aż zniecierpliwiony Krzysztof sięgnął po portfel, do wewnętrznej kieszeni marynarki i wręczył mi umówioną kwotę. Resztę miał zapłacić drukarni po wydaniu książeczki.
Kiedy wracałem autobusem, przestało padać. Jurek rzeźbiarz, z dłutem i młotkiem, uwijał się przy wielkim piaskowcu. Wyłaniała się z niego kobieca postać, co poznałem po biuście.

Na wieczór promocyjny w Klubie Twórczym mojego nowego zbiorku wierszy przyszło kilka osób z naszej klasy, z liceum „Żeromszczaka”, jak go nazywaliśmy pieszczotliwie. Spotkanie było kameralne. W PRL na podobnych imprezach można było zobaczyć tłumy. Był też Jurek rzeźbiarz i pani Helena, moja ukochana pani profesor od polskiego, z liceum. To dzięki jej zachętom oraz niezłomnej wierze w mój talent, nie porzuciłem pisania. Niedługo potem zachorowała na Alzheimera. Jurek rzeźbiarz, kilka lat później, zmarł na guza mózgu.
Mój sponsor nie przyszedł na spotkanie z braku czasu. Jego firma rozwijała się bardzo burzliwie. Zaczął dwie prestiżowe budowle w stolicy. Nagle banki przestały go finansować, inwestorzy wycofali swoje zamówienia. Firma zbankrutowała. Chodziły słuchy, że to polityczna zemsta. Sam zainteresowany nie potwierdzał, ani też nie zaprzeczał.
W prasie trwała wielka kłótnia: czy pułkownik Kukliński był zdrajcą, czy też bohaterem?
.
                                                                                                                 Zdzisław Antolski

portal LM, czerwiec 2013