Ballada o Łukaszu, Filozof na fortach, czyli szable wykute z powietrza, Wszystko, Jego Prywatny Ananas - i inne opowiadania

Kategoria: proza Opublikowano: wtorek, 01 marzec 2011


Sławomir Majewski


BALLADA O ŁUKASZU

Koniec poezji winien być w ciemnej sieni czynszowej
Kamienicy kapustą woniejącej wychodkiem
Winien niespodziewanym błogosławieństwem być noża
Pod łopatkę lub łomu w skroń zwięzłym jak amen
Rafał Wojaczek; "Koniec Poezji"

- Ty! A ty pamiętasz taki dom nad Motławą, na Wiosny Ludów? No? Nie pamiętasz? No, taki brudno-czerwony, nietynkowany a na wprost - klub kajakarski? Tak, ten. No więc, tam między piętrami są kible, bo to jest starożytna kamienica, pamiętająca jeszcze Habsburgów. Znasz takie; schody głęboko wyżłobione milionami butów, poręcze wyświecone rękami dorosłych i tyłkami zjeżdżających po nich dzieci; liszaje odpadającej farby, na parapetach amarylisy i cherlawe kaktusiki a na ścianach wycięte z kolorowych pism: tu Matka Boska, tam Serce Gorejące. Ogólnie czysto, choć stęchlizna i grzyb dławią krtań. Mieszkania też śmierdzą stęchlizną. Jasne, mogłyby nieco mniej, ale trzeba by palić w piecach całe lato.
Szeroko rozwarte okna wpuszczają rynsztokowy odór kanału: smary, wędzone liny, wzdęte ścierwo suki, z której worek płodowy wypłynął jak półprzeźroczysty naszyjnik, ukazując koraliki różowych, martwych szczeniaków; kołysze się między butelkami po tanim winie i kawałkami brudnego styropianu.
- Siadaj, mówi Łukasz i stawia szklanki; będziemy pić, kurwa, kłócić się, kurwa i dyskutować o kulturze, kurwa!
- Dobrze.  
Łukasz ma trzydzieści lat, kilka cieniutkich tomików wierszy, gruźlicę i łyżkowate końcówki palców; świecące zielone oczy, jakiś metr sześćdziesiąt wzrostu, niepełne uzębienie i cholerny nawyk bezustannego strzepywania popiołu z papierosa. I jest poetą. Poetą na wykończeniu, bo jest szczęśliwym posiadaczem mizernych resztek jednego płuca, które ze świstem kowalskiego miecha wciąga to zapleśniałe, cuchnące grzybem powietrze.
- Prosit! 
- Twoje!

Pijemy, bo mamy wódkę i na wódkę ochotę. Mamy dobrą wódkę, grappę, przysłaną przez jego brata-emigranta z Bassano del Grappa, więc moja flaszka musi poczekać. Moja jest nasza, bogoojczyźniana, kartoflano-zbożowa i kudy jej, siwusze prostackiej, do szlachetnej grappy? Palimy i pijemy, nie zakąszamy; popijamy lurowatą herbatą z wielokrotnego tłoczenia, pod hasłem: wiesz, cienko z forsą. Wiem. Otwiera pomiętoszony, błękitny zeszyt „w kratkę", chrząka.
- Ty, weź no i polej, bo coś mi w gardle...
Polewam tej włoskiej i wznosimy: Nasze! a łokcie mam oparte na stole z szydełkową, krochmaloną serwetą; duszę mam podpartą tymi jego wierszami, kiedy recytuje wyraziście, dynamicznie, appassionato, presto, forte, dolce i takie tam.

Zmierzch skończył się dawno, jest noc i w pokoju pełno łąk i polnych ziół.
- I jak? Pyta niby obojętnie, a żar w oczach płonie, jak w koksowniku stróża.
- Co ja ci tu...
- Słuchaj no, ty! Ty nie po to, kurwa, grappę moją spijasz, żeby mi tu jakieś cojacitu pierdolić!
- No, to powiem wprost, dobra?
- Dobra. Ale najpierw polej.
Nalewam i pijemy znowu, z tą herbatą, co to... Ocieram sobie pysk, jak furman.
- No, to ja ci powiem wprost: ty lepiej nie umieraj. Ty lepiej sobie zostań. Dobrze?
- Dobrze, mówi i uśmiecha się zawstydzony.

Stawał kiedyś Łukasz do konkursu, którego stawką było stypendium; wygrała miła pani, a jej godło znało całe jury i nawet tego nie kryli; co ciekawe, ta miła pani też była w składzie jury! Bywa, oj, bywa. A bywało i więcej razy; oglądały oczy moje nie takie krotochwile.
- A chuj z wami! Krzyczał na całą salę, drąc kopertę, a w niej talon na pięćset złotych. Po wyjściu na ulicę Korzenną, pytam
- Ty! Ty jesteś głupi, czy jak? Coś ty, barani łbie, narobił?
- A co, miałem im nie nawrzucać? Miałem zmilczeć kurewstwo? To szalbierze!
Macham ręką, zrezygnowany.
- Durniu! Podarłeś pięć stów; prawie dziesięć flaszek! Wymienilibyśmy u Jadźki w „Barze Jacek” na cztery stówy i dobrze, a tak? Ech, ty wsiowy wierszokleto!
Poleciał nazad i wrócił z porwaną kopertą. Krzyczy radośnie:
- Wyrwałem temu kutasowi z kieszeni! To jest, kurwa, imienny talon, nie? No to dawaj, w mordę kopany! I masz, oddał, pasożyt! Dobra, idziemy do Jacka!

Bar Jacek jest najbliżej; ulicą Korzenną do Na Piaskach wzdłuż Wielkiego Młyna; teraz wzdłuż Raduni, skręt w prawo, w Pańską i jesteśmy jak siebie. Chwalimy się trofeum; w gęstej mgle podłego dymu, pani Jadzia skleja talon, wydaje trzysta-ileś złotych reszty i stawia flaszkę „Trzy Ce” czyli Czystej Czerwonej Capslowanej.
- Gratuluję, panie Łukaszu,  mówi. A od firmy, proszę, śledzik po japońsku. Dorzuca jeszcze dwie Perły Bałtyku, dwie literatki; zębem fachowo odrywa kapsel, polewa.
- A pan nic nie wygrał?
- Niestety, pani Jadziu; mówię skromnie; mnie wyrzucili w tamtym roku.
- Za chlanie?
- Pani Jadziu! Za chlanie to tam dają krzyż zasługi; za Conrada mnie wywalili.
- Za Konrada? Za którego Konrada; tego z blizną pod okiem?
- No, trochę przez niego; mówi ze śmiechem Łukasz.
Pani Jadzia wzięła się pod boki.
- Ja tam zawsze każdemu radzę: uważajcie, bo to ostatni skurwysyn, pijak i złodziej. Siedział nie raz i nie dwa, i jeszcze będzie siedzieć!
O, sancta simplicitas! Czysta poezja!

Poezja jest i teraz, kiedy siedzimy w oparach gorzały i dymie Sportów, osaczeni zewsząd przez lud pracujący miast i wsi, głównie Stoczni Gdańskiej imienia Lenina. Widzę zadumanie Łukasza; stypendium - fiuu, się poszło pierdolić!
- Łukaszu kochany... Oglądały oczy moje nie takie rzeczy. Ty wiesz, ilu laureatów konkursów na wiersz, powieść czy opowiadanie wyłoniły wyłącznie protekcje polityczne, religijne czy ordynarny nepotyzm? Brak talentu takim ścierwom rekompensują z naddatkiem tatusiowie, piastujący stanowiska, mający układy z władzą. Pchają swoje pociechy przed mikrofony, telewizyjne kamery, organizują wywiady i wieczorki, nazwijmy je umownie - literackie. Nie wiedziałeś o tym? Ech, sieroto...
Popiliśmy, zakąsiliśmy. Milczymy. Łukasz podnosi głowę: Kierunek: Wiosny Ludów, marsz!

Nocuję w maleńkim zagraconym pokoju, gdzie na szafie stoi poniemieckie radio Telefunken z magicznym okiem, dwa skrzynkowe aparaty fotograficzne z obiektywami od Herr Zeissa z Jeny, wypchany jastrząb i doskonała, miedziana maszyneria do gonienia bimbru. Oczywiście, jest makatka na ścianie z przesławnym Jeleniem i obraz, obowiązkowo pod kątem, z którego Pan Jezus błogosławi domownikom. Zacny Pan!
Jest mi pięknie, kiedy o poranku leżę i patrzę na ścianę w kwiatuszki i winne grona robione wałkiem przez szablon. Tak sobie leżę i pragnę a jako że pragnę, no to wkładam spodnie, bosymi nogami nie szuram i wchodzę do kuchni chłeptać wodę z kranu. Wita mnie Matka Poety.
- To pan? A ja myślałam, że to kto inny nocuje. Co, suszy? Suszy?
- Ano, pani Janino, suszy jak cholera! A jak Łukasz? Śpi?
- Śpi, cholernik, ech.... Macha ręką. On pić nie powinien! I palić nie powinien... I w takim domu mieszkać nie powinien... Ale co ja, stara, mogę? Przyjdę, ugotuję, opiorę, a on - sam, jak ten pies... Ociera oczy. Uśmiecha się.
- Mam tutaj coś leczniczego, co pan woli? Piwo czy samoróbkę?
- Zna mnie pani, jak zły szezlong...
- A toż od dziecka znam; wódeczka, co nie?
- I jak najbardziej...

Siedzę za stołem zielonym, od galaretki z nóżek się nie wymówiłem; choć kocham nóżki, do wódki nic nie biorę poza wodą, ale pani Janina wymowna jest i starczy jej zmartwień.
- Co lekarze? Pytam. Macha ręką, przeciera spracowaną dłonią spracowaną ceratę.
- A, szkoda gadać! Mówią, żeby do sanatorium... Krynice jakieś, jakieś szczawiany czy co... Ale panie kochany - za co? A i on sam nic, tylko ćmi, pije i wiersze pisze. Pięknie pisze; wiem, że pięknie; wydali mu przecież te książeczki. Ale co z tego? Są z tego jakieś pieniądze? Dlatego Halina go rzuciła. Nie powiem, dziewczyna zaradna, gospodarna, czysta; nie jakaś latawica, jak te inne; co to, to nie. Ale powiedz pan sam: piękne wiersze to jedno, a życie? A na sukienkę? Na jaką sukienkę, panie, jak tu nieraz na chleb z musztardą nie było?
- A renta?
- A co to za renta? Nawet na połowę węgla na całą zimę nie starczy! A gdzie zdrowo, dobrze zjeść? On musi dobrze i zdrowo jeść a za co, panie - zdrowo? A ciepło ubrać się? No, gdzie? Za co?
Nocami trawił jakieś obwody dla Radmoru i wdychał kwasy, a poza tym - chlał, palił i niedojadał. Kiedy wędrował po Polsce, spał w stogach i dupczył wszystko, co mu wpełzło pod nóż, aż gdzieś nad Sanem załapał się na zagruźliczoną panienkę i tak się zaczęło Grande Finale: sanatorium tu, sanatorium tam. Jeden szpital, dwa szpitale, piętnaście, a potem komuna padła i skończyło się babci sranie po sanatoriach na koszt spracowanych polityków: każdemu według jego układów, od każdego według jego znajomości. Tak... Weźcie sprawy w swoje ręce...
Idę do Łukasza bo słyszę, że kaszle i zapala zapałkę. W pokoju, na półce tomiki jego wierszy; obok stoją Gajcy, Baczyński, Herbert, Poświatowska. Jakieś fotki, kamienny Budda, dzbanuszki.
- I co; natruła ci mamusia?
- Iii, nie; prawdę mówiła.
- Stary, teraz to już trochę za późno na tę prawdę; wszystko jest oczywiste. I skończone. Może, gdyby kiedyś...  Macha ręką, odganiając kiedyś.
- Mama! Mama da tego bimbru i jakąś herbatę, czy jak?
I znowu sobie pijemy spokojniutko. On spokojniutko umierając popija cienką herbatką kaszelek i swoją agonię, a ja czytam jego zeszycik w kratkę gdzie piękne, jak malowanie wierszyki przyszłego nieboszczyka Łukasza.
Około południa przychodzi taka jedna z parteru, nazywana familiarnie Wiewiórką; dziewczyna malutka, ryża i piegowata, o włosach skręconych jak karakułowa czapa; sypia z Łukaszem.
- Pijecie od rana, ochlapusy?
Przyznajemy mężnie
- Od rana, Wiewiórko; od samiuśkiego rana!
Wiem, że nie powinniśmy, ale to już nie ma żadnego znaczenia: od rana do północy, czy na odwyrtkę. Żadnego znaczenia. Polska straci nie tylko jego; straci jeszcze setki, tysiące takich Łukaszów, jak już straciła Baczyńskich, Gajcych, Bursów i Stachurów... A czy kulą, czy wódką? U nas mnogo ludiej, mawiał Wódz-Słoneczko Stalin. To tak, jak i u nas, Batiuszka!
Mama przysiada dla towarzystwa: ponarzekamy, porozważamy: medycyna, finanse państwowe, jądrowe wybuchy, zagadnienia astronomiczne i wszechświatowa polityka. A co! Przychodzi koleś z gitarą i kradzionymi zegarkami; zagłodzona dziewczyna kolesia z pijackimi żalami, które po chwili tłumią wódka i gitara; brzmi Kaczmarski: Obława na młode wilki, Ancore, Kasandra
Po wieczornej Motławie holownik ciągnie statek, fale idą na boki pięknie chlupiąc, bełtają smrodliwe oleiste wody, a statek dudni i buczy. Jest jak w Wenecji tyle, że śmierdzi i wygląda parszywie.
- Moje Canale Grande, mówi Łukasz, palcem dziurawiąc zaokienny widok. I moje Ponte di Rialto. Wskazuje poniemiecki, żelazny zardzewiały pomost po drugiej stronie kanału.
Do nocy zrobiło się ze dwadzieścia osób; jest jakaś starsza, wyfiokowana pani z obrzydliwym pinczerkiem, pan co zamiata okolicę; jacyś robotnicy, nieletnia matka karmiąca pożółkłe dziecko mizernym cyckiem, opasła sklepowa, złodzieje i cinkciarze. Jednym słowem: sąsiedzi.
Gadamy, śpiewamy, chwalimy wiersze Łukasza.
- Łukasz! Ty jeszcze będziesz wielki człowiek! Wrzeszczy z ogniem w oczach posiadacz gitary, kradzionych zegarków i zagłodzonej dziewuchy.
- Oni ci jeszcze pomnik postawią, kurwa ich w dupę zajebana mać!
- A wy co, stypę mi robicie? Pyta Łukasz i ryczy ze śmiechu.
Wiewiórka ryczy ze śmiechu, Pan Zamiatacz też ze śmiechu ryczy i nawet pinczer szczerzy zęby, więc wszyscy ze śmiechu ryczymy, bo jak tu ze śmiechu nie ryczeć, kiedy życie jest takie strasznie śmiesznie?

Ps.: No i, razu pewnego stanął w Gdańsku pomnik Łukasza; stanął w alei po prawej, na przepięknym cmentarzu przy ulicy Łostowickiej.

(portal LM marzec 2011)






FILOZOF NA FORTACH, CZYLI SZABLE WYKUTE Z POWIETRZA

Śniłem własną sztukę
(epitafium Stefana Żochowskiego
na cmentarzu w Książu Wielkim)

Wysiadł z pociągu i pomachał rozczarowanemu Prosiakowi. Płaszcząc nosy o szybę, uśmiechają się do niego koloniści, którym porobił czapeczki z „Głosu Wybrzeża”; wyglądają jak ludzieńkowie z obrazów Twardocha czy Makowskiego. Posyłając im napowietrznego całusa
- Uważajcie na siebie!
siada na betonowej ławce pod daszkiem. Przygląda się bryłom domów i weneckiej zieleni cerkiewnych kopułek tam, na pagórkach pod lasem; istny Cézanne, myśli, góra „Sainte-Victoire”.
Wstając, z westchnieniem zarzuca plecak; ocenia wysokość pagórków i długość piaszczystej ścieżki stąd - tam; jest pewien, że czeka go jeszcze nielichy kawał drogi.
Poprosił o szklankę wody wąsatego zawiadowcę, stojącego z czerwoną chorągiewką w dłoni.
- Wodę? Ano jasne; proszę, pan idzie za mną.
Wchodzi za kolejarzem do dyżurki-nastawni, psio węsząc zapach fajkowego tytoniu, pasty do podłogi i smarów na wyślizganych, żeliwnych przekładniach zwrotnic; głośno tyka okrągły zegar z czasów Franciszka Józefa.
- Proszę, niech pan pije na zdrowie.
Przyjął z pomarszczonej dłoni emaliowany kubek; wypił łapczywie.
- Uf... Zimna, jak lód. Dziękuję, strasznie mi się chciało pić.
Uśmiechając się, zawiadowca pyta czy przyjechał do nich na wczasy.
- Na wczasy? I tak, i nie; przyjechałem do przyjaciela; mieszka tutaj od paru ładnych lat; malarz... Artysta-malarz, przeprowadził się tutaj z Gdańska.
- Z Gdańska? Artysta-malarz? Aaaa, pewnie Stasiek Popiół?
- Tak, tak, Stasio Popiół; zna go pan?
- Ja tutaj wszystkich znam, proszę pana. I Popiołów znałem, Panie świeć nad nimi... A Stasia-Pustelnika, to u nas każde dziecko zna.
- Pustelnika? Dlaczego Pustelnika? Taki z niego odludek?
- Odludek? Uchowaj Boże! Ale w pustelni mieszka, to i pustelnik, nie?
Więc on sięga do tylnej kieszeni spodni, wyjmuje pocztówkę.
- Stanisław Popiół, ulica Łąkowa dwadzieścia dwa.
Zawiadowca kiwa głową.
- Zgadza się, Łąkowa dwadzieścia dwa czyli pustelnia, proszę pana. Jego wujostwo mieszkało tam do śmierci, a potem jemu zapisali w spadku ten dom. A pustelnia dlatego, że jeszcze ho-ho, na długo przed wojną rosyjsko-japońską żył tam pustelnik i pustelnia stała na uboczu; jak to pustelnia. No, ale eremita umarł, następców nie było, to zamieszkali tam Popioły, zwyczajni ludzie, jak pan czy ja, tak... A zaraz po Drugiej Wojnie, panie; to tyle ludzi przybyło, tyle się tutaj nabudowało, nastawiało domów, że teraz pustelnia stoi między innymi, przy ulicy. Tak, proszę pana, tylko nazwa została...
- Aha; więc to taka sprawa.
- Ano, taka.
- A daleko będzie na tę Łąkową? Wie pan, wolałbym iść najkrócej; upał nieziemski, a ja się tłukę z Gdańska już tyle godzin...
Wychodzą i zawiadowca dziurawi palcem powietrze
- O, to tamten dom; ten tam, z omszałym dachem obok tego z zieloną dachówką, widzi pan? No. A więc tak: pójdzie pan prosto tą dróżką, o, tam. Potem skręci pan w tamtą dróżkę o, tam a potem, wzdłuż tego płotu, pod ten rudy domek Zielińskich i zaraz, o, przy białej kapliczce, skręci pan na lewo. To niedaleko i trudno zabłądzić; a nawet jakby co, to jakby co, każdy podprowadzi; może jeszcze wody?
Odmówił, serdecznie ścisnął dłoń kolejarza i ruszył dróżką; o tam.

Spotkali się przypadkiem kilka dni po wprowadzeniu Stanu Wojennego; wpadli na siebie na wiadukcie przy Świerczewskiego, w pobliżu Komendy Miejskiej MO.
- Co słychać, Stasiu?
- A nic; stara bida... Wyjeżdżam, Stary.
- Wyjeżdżasz? Emigrujesz na Zachód?
- Na jaki Zachód? Nie, na Zachód nie. Po prostu, wynoszę się stąd. Stary, żeby tworzyć, to ja potrzebuję spokoju i ciszy a tu, kurwa, wiecznie jakieś coś...  
- No, to gdzie ty będziesz jadać chleby i malować obrazki?
- A wiesz, ciotka mi zapisała w spadku taki mały domek, w przemyskim...
- O, matko; w przemyskim? Toż to na końcu świata jego mać!
- Prawie na końcu świata. Ciotka niedawno umarła, dom stoi pusty, to co ja tutaj będę siedzieć?
Zapalili, wsparli łokcie na barierce ponad torowiskiem; patrzą na towarowy z węglem, postukujący miarowo pod ich stopami.
- Przemyskie mówisz... Tak... To cholerny kawał drogi, Stasiu.
- No wiesz, niby tak. Ale z drugiej strony, co to znaczy „kawał drogi” w takim małym kraju? Nic nie znaczy. Polska, to nie Rosja, Stary...
- No, ale tarabanić się z gratami taki szmat?
- Oj, zaraz z gratami! Spakuję książki, farby, trochę łachów i wio, pojadę.
- Sam pojedziesz?
- Sam. A bo co?
- A Lucyna?
Stasio patrzy na swoje rozdeptane, udręczone Gdańskiem półbuty.
- Jadę sam. Z resztą, ona i tak ma kogoś. U siebie, na uczelni; jakiś docent czy coś takiego.
- Aha. No, jak tak...
Pomilczeli, stosownie do dramatyzmu chwili.
- To niby kiedy wyjeżdżasz?
- A jak najszybciej; może w tym tygodniu, może w przyszłym. Jeszcze dokładnie nie wiem. Myślisz, że to łatwo, tak wszystko wziąć i rzucić w cholerę?
- No, myślę, że niełatwo.
- I dobrze myślisz. Niełatwo.
Uznał, że trzeba by ten jego wyjazd oblać; wypić coś, siadając przed podróżą na wspomnieniach, jak Ruskie na tobołkach.
- Ty, to może wpadniemy do „Rudego Kota”, na jakie pożegnalne coś?
- Do „Kota”? Nie, do „Kota” nie; teraz pełno tam gówniarzy...
Rozejrzał się nerwowo, wciskając głowę w ramiona.
- A poza tym, muszę uważać; śledzą mnie.
- Kto cię śledzi?
Stasio kiwnął głową w kierunku Komendy i zakratowanych okienek aresztu; wykrzywiając usta, zaszeptał jak uciekinier z Getta
- Oni. Ci tam; bezpieka. Nie patrz tam! No nie odwracaj się; cały czas nas obserwują. Lepiej stąd chodźmy.
Ruszyli wolnym krokiem.
- Jakiś czas temu zamontowali mi w głowie takie antenki i podsłuchują, co myślę. Nie wystarczy im podsłuch w telefonie? Dranie bez przerwy szpiegują; dokąd idę, z kim się spotykam, o czym rozmawiam; fotografują, filmują... A jak wypijemy, to ja się, bracie, rozgadam i mogę coś wypaplać, rozumiesz? Za dużo wiem o pewnych sprawach, rozumiesz? Ja wiem, bracie, takie rzeczy, że...
Dopiero teraz w jego oczach dostrzega smolne pochodnie obłędu. O mój Ty Boże Wszechmogący! To takie buty?
- No, jak nie chcesz na piwo, mówi pojednawczo, to chodźmy na spacerek. Skoro masz wyjechać cholera wie, na jak długo, to sobie po prostu połazimy i pogadamy o dupie Maryni. Co ty na to, Stasiu?
 No, jak tylko o dupie Maryni, to okej; to chodźmy. Ale o polityce ani słowa! O, chodźmy tutaj, do parku; wskazuje maleńki skwerek przy Targu Rakowym, gdzie zdziczałe śnieguliczki i kilka lip, jeden miłorząb, jeden pordzewiały mosteczek nad niegłęboką tutaj Radunią pełną szczeżuj wśród zatopionego gruzu i jeden sowiecki T-34, którego lufa celuje w oblindowane okna aresztu. Perypatetyzują z rękami założonymi na plecy, od czasu do czasu taksując dziewczyny; gdy wyczerpali bezpieczne apologie swoich umarłych mistrzów i przyjaciół, niegroźne wspominki licznych, przystępnych im cieleśnie artystek i absolutnie apolityczne dywagacje nad kondycją współczesnej sztuki, uściskali się serdecznie w cieniu miłorzębu. A potem Stasio wyjechał.

Kiedy się wypełniły dni wojny jaruzelsko-polskiej i zapachniało okrągłym stołem, przyszła pocztówka z zajączkiem i pisankami

Wesołego Alleluja!
Przyjedź na ogórkową z koperkiem.
Staszek i Krysia

Ogórkowa z koperkiem? I jak tu nie jechać?

Na Dworcu Głównym, młodziutka kasjerka marszcząc wyskubane nierówno brwi, długo szuka połączeń w obszarpanym rozkładzie jazdy.
- O, Maryja! Ale se pan pipidówkie wynalaz! Gdzie toto jest?
Podaje mu kartonik, kręcąc z pogardą przetłuszczoną blond grzywką
- Miasto to nie jest, co nie?
Odparował nonszalancko, z góralskim zaśpiewem
- A i ty nie z miasta, dziewecko.
Obraziła się, zaciskając usta malowane na kolor wątroby.

Do Rzeszowa zajechał pospiesznym; w miarę przyzwoicie zajechał, ale na kolejne połączenie czekał prawie trzy godziny w dworcowym barze, delektując się herbatką „Gruzińską” i paczką skruszonych „Petit Beurre”. Później, opóźnionym i brudnym jak świnia osobowym całe wieki czołgał się do Przemyśla, więc mały włos, a pociąg do Stasiowej pipidówki zwiałby mu sprzed nosa; jak huragan gnał przez torowisko, lekceważąc gwizdki Sokistów. Roztrzęsionymi palcami chwycił poręcz i wskoczył na platformę ostatniego, antycznego wagonu z zewnętrznymi, oddzielnymi wejściami do każdego przedziału. Kiedy uspokoił serce i oddech, wyciągnął papierosa, przypalił, sztachnął się głęboko i wtedy usłyszał, że właściwie, to powinien zapłacić mandat
- Ale nie chce mi się wypisywać. Masz pan szczęście, że nie złapali pana Sokiści. No, proszę okazać bilecik do kontroli.
Pokazał bilet, poczęstował papierosem i porobiło się miło, jak na wiejskim weselu. Konduktor jest młody i tłuściutki a do tego różowy na ryjku, jak schludny prosiaczek; luzując służbowy krawat, intonuje przyjaźnie
- No proszę; to pan z Gdańska, a ja się właśnie wybieram na urlop do Stegny. Zna pan Stegnę?
- Stegnę? Jasne, że znam Stegnę; mam tam ciotkę.
- A to ciekawa sprawa, co nie? Pan ma ciotkę w Stegnie, a ja tam mam kolegę z wojska i jadę do niego na urlop... Ciekawy zbieg okoliczności, co nie?
- Bardzo ciekawy.
Rozcinają krajobrazy stukotem i dymem; gadają o śliczności kaszubskich dziewczynach, rybach i węgorzach; o tabace i kaszubskim języku. Zgodzili się bezwarunkowo, że nie ma Kaszëb bez Polonii, a bez Kaszëb Pólsczi; że upał jest zabójczy i że byłoby dobrze, gdyby choć trochę deszczu, no bo ile można? w swych poglądach będąc nader stanowczy
- Deszcz jest wsi potrzebny!
- Wieś żywi i broni!
- Opoka narodu, proszę pana!
- Bartosz Głowacki!
- Racławice!
- Ślimak na placówce!
- Kosy na sztorc!
- Lemiesze na miecze!
- Witos!
- Sól ziemi, proszę pana!
- Tak, proszę pana; sól ziemi!
Byli zgodni.

Na lilipuciej stacyjce wśród łanów, Prosiak niechętnie ruszył sprawdzać bilety, więc usiadł w najbliższym przedziale, między rozwrzeszczanymi kolonistami. Śmiejąc się beztrosko, opowiadał im o koloniach i obozach harcerskich „za jego czasów”. Od piegowatego konusa wziął gitarę, zagrał i zaśpiewał

Lato, lato, lato czeka
Razem z latem, czeka rzeka

bo dzieciaki piosenki nie znały i nawet nie oglądały „Szatana z siódmej klasy”, ewangelii jego harcerskich lat.
- Zgroza, pomyślał i pomyślał, że ta mała rudaska z kitkami jak Pippi Langstrumpf i nóżkami chudymi jak patyczki, jest paskudnie piękna i że właśnie taką chciałby mieć córkę, jeśli kiedyś będzie chciał mieć córkę; właśnie taką rudaskę, z tymi nóżkami jak patyczki i tak samo przepięknie szczerbatą. Na „dowidzenia” porobił im czapeczki z gazety, a potem wyszedł otoczony jękiem zawodu i znowu rozmawiał z Prosiakiem o światowych sprawach.
Mijając bieloną wapnem kapliczkę powiedział  głośno, po synowsku
- Witaj, Matko!
Zgodnie z instrukcją wąsatego zawiadowcy skręcił na lewo, wchodząc między wąziutkie, ściśnięte jak szparagi w pęczku kolorowe, niewysokie domki z pruskiego muru, zdobne w maciupeńkie balkoniki. Wspomniał „Uliczkę” Vermeera z Delft i zachwycony zachwycił się
- Bajka!
Tak oto, stanął na ulicy Łąkowej, pod zamaszystym numerem dwudziestym drugim.
- A więc to tu, myśli patrząc na dziewanny i malwy pod oknem, na pnący się aż po dach winobluszcz tak zielony, że aż niebieski i zaraz pięścią łomoce do błękitnych wierzei
- Przybyłem, Stanisławie!

- Ogórkowa z koperkiem! O rany, Stasiu...
W pokoju zapach kwitnących lip i obiadu. Na ścianach obrazy pędzla gospodarza, nad futryną krucyfiks, na parapecie afrykańska lipka, pelargonie i zielonkawy słój z krwistą cieczą; wino? Wino, sok albo nalewka; stojący w kącie starożytny zegar dostojnie tyka: raz, dwa, raz, dwa...
- Więc przyjechałeś...
- Ano, przyjechałem. No jak było nie przyjechać, kiedy mamisz pocztówką z zajączkiem i ogórkową z koperkiem?
- I ze śmietaną.
- I ze śmietaną.
- Szkoda, że nas nie uprzedziłeś, bo wyszlibyśmy po ciebie, a tak...
- Gdybym cię uprzedził, byłbyś do mnie uprzedzony, a to byłoby przykre.
Śmieją się, a on dyskretnie szuka obłędu: nie ma. A więc, jest dobrze. Jest dobrze; spoglądają na siebie wzruszonym wzruszeniem przez długość i szerokość stołu; przez długość i szerokość obrusa z białym haftem, przez opalizującą galaktykę kryształowej karafki, talerze ogórkowej z koperkiem i śmietaną, wiklinowy koszyczek z chlebem. Widzą ocean czasu, którym nie płynęli razem przez ostatnie lata. Zjedli.
Krysia jest miedzianooka, niziutka i pulchniutka; z gatunku tych Mulier domestica, na których, jak na fundamentach z litej skały, wznoszą się wielopiętrowe rodziny. Stasio polewa z karafki; wznoszą szklaneczki, bo czas najwyższy na drżący toast
- No, kochani, za nasze spotkanie.
Wypili, a zegar wybił godzinę: bum!

- Kibel? Kibel jest zaraz przy drzwiach wejściowych.
Kiedy wrócił, Stasio chwali samego siebie
- Sam zmajstrowałem! Za wujostwa nie było tutaj sracza i ganiało się do sławojki; tam, w ogrodzie. Wiesz, jak to jest: deszcz nie deszcz, mróz nie mróz, a wyjść trzeba, choć dupa marznie, nie? No, a teraz? I łazienkę zrobiłem. A te piece, to też moja robota; rozebrałem i postawiłem od nowa; sam glazurowałem tamte stare, białe kafle.
Patrzą na piec tęczowo opalizujący jak zorza polarna.
- Redukowałeś?
- Redukowałem. Nafta, sól i glejta z dodatkiem smalty.
- A w czym wypalałeś?
- Kochany; do wypalania to ja mam całkiem zgrabny piec. Tak, kochany...  Ja tutaj wszystko sam uczyniłem.
- Bardzoś pięknie uczynił. A więc, będąc malarzem, poetą i pisarzem, zostałeś jeszcze cieślą i murarzem, a do tego zdunem? Zatem jesteś człekiem renesansu, jak słynny pan Da Vinci.

Na strychu pod nagrzanym dachem, gruchanie niewidocznych gołębi.
- Wejdź dalej.
Wszedł dalej, stanął w półtonach światła pod mlecznym świetlikiem.
-  Tutaj zrobiłem pracownię.
Sztaluga pośrodku, w regałach obrazy, na gwoździach wielobarwne palety; tam brzuchaty kufer, tu kasetka z farbami; na półkach, w ciemnobrązowych butlach rozpuszczalniki, oleje i werniksy, w kącie manekin z poczerniałego od starości drewna i sporych rozmiarów piec do wypalania ceramiki.
- Mocarnie pachnie tutaj sztuką, przyjacielu. No, a teraz pokaż mi, coś przez te lata zmalował.
- Nie, jeszcze nie teraz; teraz pokażę ci miasteczko i okolicę a szczególnie cerkiew.  A jak się zmęczymy, to sobie wrócimy i sobie wypijemy z właściwym nam umiarkowaniem. Ergo: sztuką zajmiemy się jutro. I co ty na to?
- Niech będzie, Stasiu; chodźmy na spacerek, a potem do wódeczki i wspominków.

Przypędziła ich niespodziewana ulewa i kłęby ciemności nadziewane gromkimi błyskawicami; otrząsając wodę, ze śmiechem wpadli na pokoje
- Ależ potop!
Korniszony, wędzonka, śledzik w oleju ze szczypiorkiem i wódka w karafce. Zasiedli ochoczo, jak kiedyś, w Gdańsku. Tyle, że kiedyś, w Gdańsku, nie było karafek, ni polnych kwiatów w wazonikach. Były flaszki „Czystej” z czerwoną kartką, macerowanej z chrzanem, jak ich pijać nauczył książę poetów, Mietek Czychowski; był przaśny razowiec i wonna cebula, a zamiast konstelacji Oriona, w okna im świecił krzyż z żarówek, posadowiony na wieży Bazyliki Mariackiej, że veni, vidi, vici...
Słuchają muzyki z antycznego radia z magicznym okiem, wspominając
- Ty, a Jurek?
- Jurek? A umarł Jurek.
- A Stefan?
- I Stefan umarł. I Witek. Na raka.
- Stefan umarł na raka? Taki okaz zdrowia!
- Na raka umarł Witek, a Stefana zabiła gorzała. Tak, jak Mistrza.
- No tak, Mistrza zabiła gorzała; to pamiętam. Ty, a co z Bogną?
- Z którą Bogną?
- Tą z Sopotu, tą chudą... Miała takie żebra wystające jak wręgi a cycki, jak mała dziewczynka... No, ta od takich harikriszna rysunków.
- Aaaa, ta od harikriszna rysunków! A wyszła za Szweda czy Greka i wyjechała do Ameryki czy do Afryki. No, mniejsza gdzie. W każdym razie, gdzieś tam sobie wyjechała i podobno wystawia te swoje harikriszna i inne salamalejkum, i podobno całkiem nieźle na tym zarabia. Aha, niedawno mówił mi w “Spatifie” Waldek, że Bogna podobno też ma raka.
- Ona też? Jezusie, co to się... Ty, jak to było u Gombrowicza? Bardzo dobra szlachta, ale zaraczona?
- To nie u Gombrowicza, tylko u Witkacego; „W Małym Dworku”.
- Aaaaa, no tak, u Witkacego; racja.
- To dziedziczne, po Dzięciewickich. Bardzo dobra szlachta, ale zaraczona.
- Zaraczona!
- Po Dzięciewickich!
- Zaraczona!
- Jezu! Chyba zdechnę; po Dzięciewickich!
- Zaraczona!
Ryczą ze śmiechu.

Deszcz ustał i ktoś zapukał do drzwi, więc Krysia idzie otwierać; witając gościa zniża głos do szeptu, naszeptuje, a potem wprowadza na salony
- Panie Ryszardzie, a to jest nasza Iza, miejscowa poetka. A to jest, Izuniu, pan Ryszard z Gdańska; stary przyjaciel Stasia. Pan Ryszard dopiero co przyjechał i zostanie u nas na trochę. Pan Ryszard dostrzega porozumiewawcze spojrzenia Krysi, Miejscowej Poetki i Stasia; zwęszył życzliwy spisek. Wstał, skłonił się szarmancko, po oficersku stukając obcasami adidasów; ucałował szczupłą, opaloną poetycką dłoń i już po chwili dowiedział się, że „nasza Iza” pracuje w ichnim Ośrodku Kultury, czyli że krzewi.
- Aaaa, myśli sobie, skoro krzewi, więc praca to szlachetna, u samych podstaw; Długosz, Kadłubek, Jan Chryzostom. Śle księgi pod strzechy, dając świadectwo Urbi et, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają. Obowiązkowo Kochanowski i wielkieś mi uczyniła pustki w domu moim, moja droga Orszulo, o inwokacji Litwo, Ojczyzno moja! nie zapominając ani na chwilkę. I obowiązkowo ten drugi, ten krakowski geniusz-syfilityk, że mieliśmy, chamy, złoty róg no, aleśmy to jacy-tacy w czapkach z pawich piór. A polski Litwin-nobilista, który zapomniał pamiętać, że spisane będą jego czyny i rozmowy? Więc owszem, polski Litwin z pewnością takoż; który skrzywdziłeś, na przykład Borowskiego, swoim zniewolonym umysłem.
- No i bardzo pięknie, myśli sobie Pan Ryszard; więc nasza Iza jest poetką, a ja pasjami lubię poetki. Poetki są jak wonne, złote renety. Będę katem albo królem będę.
Rozmawiają wśród nocnej ciszy, nie zważając na cykanie świerszczy
- Co pan sądzi o?
- No, wie pani...
- Tak pan uważa?
- Jak pani uważa...
- Ma pan rację. A wie pan? Tu, u nas...
- A tam, u nas...
- Ech, ta dzisiejsza młodzież!
- Za naszych czasów...
- Ty, a co U?
- Co U?  Kochany; U jest teraz...
- Niemożliwe, U? Ta łajza?
- Jest sezon na łajzy, Stasiu. Jak po każdej rewolucji.
- No tak; wypełzła wszelka kanalia...
- Pani Izo...
- Jaka pani? Jestem Iza.
- Brudzia wypijcie!
Cmok-cmok.
- Zdrowie pań po raz pierwszy!
- Zdrowie gospodarzy!
- Zdrowie Mistrza; świeć Panie nad jego!
- Ty, a ty pamiętasz Zośkę?
- Którą Zośkę, z Długiej?
- Nie z Długiej, tylko z Osieka; na wprost szkoły mieszkała, nad piekarnią...
- A, tę Zośkę! Jasne, że pamiętam. O, Panie; ale miała dupa cyce! O, takie.
- Nie, nie takie; o takie, o!
- A ty czemu o niej?
- A zapomniałem; nieważne.
- A pamiętacie Szczepanika?
- Jasne! O, “Puste Koperty”

Przesyłaj choć puste koperty
la lala lala la la la-laaaaaaa...

- To są “Żółte Kalendarze”, a nie “Puste Koperty”!
- A Picasso?
- A Matejko?
- A Derdziuk?
Konsternacja.
- Kto taki?
- Derdziuk.
- Jaki Derdziuk?
- Jak to: jaki? Derdziuk z Sokółki, marynista!
- Pies ligał Derdziuka, Stasiu! Co ci raptem jakiś Derdziuk?
- Chłopaki! Derdziuk Derdziukiem, a właściwie, to która jest godzina?
- Noc jeszcze młoda; prawda Iza? Izuniu, twoje zdrówko!
- I twoje, Rysiu... I Krysi! I naszego kochanego Stasia!
- Czekaj Rysiu, a Heniek?
- Jaki Heniek?
- No, ten lokowaty, z Sopotu.
- Aaaaa, ten Heniek?
- No, przecież o tego Heńka pytam.
- A umarł sobie.
- Też umarł? Słyszałaś Krysiu? I Heniek umarł!
- Jaki Heniek? Nie znam żadnego Heńka.
- No, Krysiu! Tysiące razy ci o nim... Boże kochany; taki artysta umarł! Taki artysta!
- Aaaaa, ten Heniek.
- No ten, Krysieńko, ten! Rysiu, a co właściwie Heniek robił? Jakoś teraz nie bardzo... Pisał coś, czy jak?
- On? Stary; a toż on nic nie robił! Wiecznie na krzywy ryj wódę chlał w „Spatifie”, w „Złotym Ulu” i gdzie się dało. Stary, jak on kumplom nie ruchał kobit, to albo palił gandzię udając buddystę czy innego chuja-muja, albo całymi dniami szwendał się po Monciaku z menelami, szukając frajerów żeby mu stawiali. Co robił... A strugał z gliny czy modeliny jakieś mikołaje i malował bohomazy dla turystów. No, to właśnie takie tam robił...
- Ty, a czy on aby nie pisał wierszy?
- Heniek?
- No, Heniek.
- A wiesz ty co...?
- No, właśnie! Ja ci mówię, że Heniek był poetą.
- Może i był poetą, ale nie pamiętam żadnego jego wiersza... Stasiu; umarł to umarł.
- Jak powiadają Rosjanie? Umarł Maksim i chuj z nim! Dobra, a teraz powiedz mi, Rysiu, co tam dobrego u Filozofa?
- ...
Niezręczną ciszę przerywa Iza
- U filozofa? U którego filozofa?
- Rysiu, ty weź i opowiedz dziewczynom tę historię o Filozofie. Ale tak wiesz, po swojemu; z krwią.


*
- Siedzą przy długim, brązowo bejcowanym bufecie wyrzezanym z jednego dębowego pnia. Piją za friko, bo Malarz fuchę podłapał i maluje freski na ścianach przyszłej tancbudy Młodzieżowego Centrum Kultury, usytuowanego na terenie właśnie dźwiganych z ruin, tak zwanych Fortów Napoleona. Fucha jest honorowa, bo niepłatna. Nie, inaczej; jest płatna, ale przy bufecie, w spirytualiach; z kieszeni El Fundadora; więc niezupełnie piją za friko. O El Fundador powszechnie w Gdańsku i okolicach wiadomo, że to człek grubych układów w ichnim kościółku, czyli komitecie wojewódzkim PZPR posadowionym tam, niżej Fortów i Dworca PKS, na wprost antycznego Bastionu świętej Elżbiety z pordzewiałymi armatami; niedaleko tej czerwonej wieżycy Hauptbahnhof Danzig, jak sobie nieraz po szwabsku dworują.
El Fundador może wszystko, więc nakazuje Barmanowi
- Ty, Rysiek, słuchaj: jest taki jeden Malarz... Młodzieniec to jeszcze i w dodatku chudy bardzo. Będzie malować o tam, na tych półłukach i tam, na tych ścianach, takie swoje bohomazy, pikasy i chuj wie, co jeszcze. On na pewno będzie często przychodzić tutaj, do baru, bo każdy malarz to pijak, a szczególnie młody i chudy malarz. No więc, on przyjdzie czy to sam, czy z pomagierem jakim, czy z jaką pindą, to ty od niego piniądzy za wypite nie żądaj. No ty weź, Rysiu i sam powiedz: ile taki młody i chudy malarzyna wypije? Niedużo wypije, bo głowa u niego mała i nie mój, partyzancki rocznik, co nie? He, he! Więc on sobie za darmo mało wypije, a nam bardzo dużo za darmo namaluje. I bez żadnego mi ale; ty mnie rozumisz, Rysiu?
- Jasne, Szefie. Odpowiada Rysiu z językiem w dupie panatowarzysza, który za bystrość mózgu chwali go w antycznym języku
- Mołodiec!
No, więc siedzą przy tym długim, brązowo bejcowanym bufecie wyrzezanym z jednego dębowego pnia, sącząc drinki z „Pepsi-Colą”, co po cztery zety za flaszkę jeszcze do niedawna była, ale Amerykany nałożyły karę i teraz kosztuje aż piątaka. Za co ta kara? Za to, iż Polacy nie gęsi i „Pepsi” sprzedają ciepłą, a przecież hasło reklamowe ichniego napoju na wszystkich kontynentach brzmi dumnie, jak człowiek radziecki
Pepsi Z Lodu, To Więcej Niż Napój!
A czym jest w upalny letni dzień, taka Pepsi-nie-z-lodu? Ano, taka Pepsi-nie-z-lodu nie jest czymś więcej, niż napój, tylko czymś gorszym niż spienione końskie szczyny. I chuj; oni i tak z lubością piją ciepłą „Pepsi”, bo hamerykańska; smakuje wolnym światem i ekstraktem wolności, jak pismo „Ameryka”, protest-songi Pete Seegera, papierosy „Astor”, czy komplet dżinsów firmy Levis Strauss & Co. kupowane w Peweksie razem z gumą do żucia „Donald-Duck”, w której są takie fajne mini-komiksy o Kaczorze. Dla nich „Pepsi” nawet z pieca byłaby niemożliwie upajająca; zupełnie, jak ta Majka ze Starogardu, pachnąca w każdym zakamarku szesnastoletniego ciała perfumą „Chanel No 5”, której ciupeńką flaszeczkę dostała z pozłacanymi piórem i długopisem od jakiegoś amerykańskiego bojka, w zamian za jedną noc w obrzępalskim hotelu „Monopol”.
Obrzępalski Hotel „Monopol” stoi na wprost Fortów i jakby spoglądał na nich, siedzących teraz za potężnymi murami obronnymi, przy tym długim, brązowo bejcowanym bufecie wyrzezanym z jednego dębowego pnia. Sączą tę niby darmową wódkę z ciepłą „Pepsi-Colą” i jarają zamiast poznańskich „Sportów” po trzy pięćdziesiąt, prawdziwe amerykańskie „Astory”, których jedna jedyna pieprzona paczka u marynarzowych na Hali Targowej chodzi po dwadzieścia pięć złotych, albo ileś-tam zielonych w Peweksie. No, a taki dolar to będzie... Skromnie licząc, to będzie... No, u cinkciarzy na Długiej, to będzie jakieś siedemdziesiąt pięć złotych, ale czasem, tylko dla nich, Kostek cenę za baksa opuści, no to fajnie mają, co nie? No masz! Jasne, że fajnie! Aha! A tego, co siedzi z Malarzem przy tym wyrzezanym z jednego pnia bufecie, to nazywają Wygadany, bo zjadł wszystkie książki w województwie Gdańskim i paru okolicznych, a do tego pysk mu się nie zamyka od rana do wieczora i o co byś go nie zapytał, to wszystko wie, skubany! Wygadany w szkole ma same lufy i tróje na szynach, bo chodzenie do szkoły ma w dupie no, ale skoro więcej umie od belfrów, to po kiego mu ta cała nauka?
- A Majka?
- Która Majka? Aaaa, ta Majka! Z tą Majką to było tak: poprzedniego dnia, zanim siedli przy dębowym bufecie żeby się napić, do Wygadanego przyszła z pozłacanymi piórem i długopisem w skórzanym etui Majka, taka ostrzyżona na małpę blondyneczka ze Starogardu Gdańskiego, mocno pachnąca „Chanel No 5”. Przyszła po nocy spędzonej z hamerykańskim bojkiem, a miała na sobie opięte białe „Riffle” i topik pod gołe cycki; wszystko od tego bojka. Była wzorowo pijana, a pijana była, bo obie wypiły, zanim pozwoliły się przelecieć. Ta druga miała na imię Jolka i też była ze Starogardu. Też Gdańskiego. Wygadany bardzo elegancko przespał się z obiema; noż jasne, że po kolei a nie na jeden raz, choć proponowały; o, i za to dostał od nich to etui z pozłacanymi długopisem i piórem. Kiedy następnego dnia zbierały się do Starogardu, były już trzeźwe i tylko Wygadany przed wyjechaniem zepsuł im humor, tym swoim durnym
- A jak coś podłapałyście?
Na to Jolka odszczekała mu całkiem mądrze, że jak one mają, no to i on teraz już ma! I Wygadany się martwi, bo jego osobista dziewczyna, to dziewczyna porządna. jak mało która. W ekonomiku na ulicy Seredyńskiego uczy się dobrze i żadnych eskapad: punktualnie o dziewiątej wieczorem w domu, a w każdą niedzielę na dziesiątą do kościoła i do tego zawsze pomaga mamusi. A jak kiedyś matka zobaczyła u niej na tyłku serduszko, które Wygadany długopisem jej nasmarował po tym jak się kochali, to wzięła i natrzaskała jej po pysku, choć dziewucha stała goła w wannie i płakała. Matka to jeszcze nic! Ojciec-stoczniowiec, za palenie papierosów do krwi by ją oćwiczył a gdyby się dowiedział, że sypia z Wygadanym, no to kaplica; zatłukłby ją na śmierć, że niby w koszulce nocnej w misiaczki śpi w jednym pokoju z młodszymi siostrzyczkami, a zwyczajna kurwa i bladź! Tak, dziewucha ma nieciekawie...
Do rzeczy; więc teraz Wygadany ma nielichy zgryz pod tytułem: Ojezu! Co teraz będzie? Ale tak sobie kombinuje, że nawet jak coś od Majki i Jolki podłapał, to co to dzisiaj za wielka filozofia wyleczyć? Żadna filozofia, bo już sprzedają amerykańską vibramycynę, więc jakby co, to ze dwie kapsułki można będzie jej cichaczem do zupy czy czegoś tam wsypać i fertig. No, chyba że złapał trypolisa, bo z takim trypolisem to gorsza sprawa, ale też do wyleczenia.
Kiedyś Wygadanego zapiekło po figlach z taką jedną, którą nazywali Czajka. Dziewczyna zaprosiła się na flaszkę do ich tajnego klubiku w piwnicznym schronie i chłopaki zaraz go zawołali, „Te, chodź szybciej! Czajka zaraz będzie dawać!”. Jak on miał nie iść, kiedy wiedział, że Czajka pod mundurkiem nie nosi majtek, o czym pozwalała się przekonać każdemu chłopakowi w szkolnej ubikacji? Oczywiście że poszedł, dając Mirkowi, jej starszemu o rok bratu, całą flaszkę jabłola za wpisowe, bo Mirek pozwalał siostrze zaspakajać jej niezaspakajalne potrzeby wyłącznie za opłatą. No, więc dał Mirkowi tego jabłola, pogadał z chłopakami o nowych kawałkach Beatlesów i Rolling Stonesów, jakie w Radio Luksemburg puszczał wieczorem Alan Freeman, czekając aż Edek z Markiem skończą. Kiedy wyszli zapinając spodnie, wszedł do oświetlonego świeczką pokoiku, gdzie na starej amerykance leżała Czajka, goła jak święta turecka a chudziutka jak żabka; paliła sobie „Sporta” i popijała wino z flaszki
- Ty, Rysiek; ale w szkole nikomu ani słowa, dobrze? Poprosiła nieśmiało, więc jej przyobiecał solennie
- No coś ty, Czajka; jasne!
Ale była to deklaracja wyłącznie proforma, bo o tych jej zabawach wiedzieli w szkole prawie wszyscy; poza belframi oczywiście. Piekło go potem i piekło, to poszedł do lekarza wenerycznego, a ten mu kindybała długopisem podnosi, obraca na wszystkie strony i mówi
- Iii-tam, zwyczajne zatarcie.
I kto by pomyślał? Zwyczajne zatarcie, a nie żaden trypolis! No nic; dziewczyny w końcu sobie pojechały, a gdzieś tak za dwie, trzy godzinki po Wygadanego przychodzi Malarz i idą na te Forty. A jak weszli na te Forty, to od razu poszli do baru na wódkę z „Pepsi”, gdzie sobie siedli przy bufecie jak pany. Siedzą tak sobie, siedzą; piją i wspominają Marylę Rodowicz, tę od „Małgośki” i Piotra Janczerskiego z kapeli „No-To-Co”, których poznali parę dni nazad. Potem z Janczerskim wódkę pili w kazamatach, w których Malarz zrobił sobie pracownię jak ta lala, a ten Janczerski opowiadał im o swoich bryczkach i koniach, i że „o matko boska, chłopaki! Jak ja kocham wieś!”. No i że stąd te wsiowe klimaty jego piosenek, jak na przykład

Te opolskie dziouchy, wielkie paradnice,
kazały se poszyć czerwone spódnice.
Siala-la, siala-la, siala-lala-la-la...

Więc tak sobie wspominają różne fajne historie i różnych fajnych ludzi; siedzą, piją, lulki palą, noż, kurwa; zupełnie jak w „Pani Twardowskiej” Mickiewicza i wtedy, masz! Na salę wjeżdża Filozof na tak ugiętych nogach, jak Bachleda szusujący w Zakopanem czy innej Madonna di Campiglio. To wtedy Wygadany pomyślał o kimś, kto jest naćpany, że wygląda jak jadący po stoku narciarz, bo dzisiaj takie nazywanie ćpuna to normalka; z tym, że Filozof ani był ćpun, ani naćpany; był w rozpaczy i nafaszerowany przeciwdepresyjnymi lekami.
- Oooo, cześć chłopaki! Oooo, kopęlat! wrzeszczy na ich widok; podjeżdża, zasiada na fikole obok nich; zamawia sobie wódkę z lodem i tonikiem. I płacze. A zaraz potem, jeszcze cały w smarkach i łzach śmieje się, cholera wie z czego! No, to Wygadany cicho pyta Malarza, czy ten jego koleś jest pierdolnięty, czy jak?
- Coś ty! On filozofię skończył, mówi z szeptliwym naciskiem Malarz, jakby ukończenie filozofii dawało komuś dyplom pierdolca i dodaje: żona go rzuciła.
- Za filozofię? pyta Wygadany głupio, ale w temacie.
- Ty weź i słuchaj, mówi Malarz; więc Wygadany wódkę z ciepłą „Pepsi” podnosi i pije, a pijąc słucha, o czym prawi Filozof Zdradzony.
- A ja ją tak kochałem! krzyczy Filozof i płacze smarkając sobie w szklankę, a rękawem gluty ociera.
- Teraz rozumiesz? pyta Malarz Wygadanego
- Rozumiem, odpowiada Wygadany; ale przecież on jest filozof, więc sam powinien wszystko rozumieć. I wychyla się zza pleców Malarza i mówi do Filozofa cicho a łagodnie
- Słuchaj, Filozof... A dlaczego ona ciebie rzuciła?
- A bo ona jest kurwa i dziwka! krzyczy Filozof w udręce i ekstazie. Bo mnie kurwa nie kochała, kurwa, a ja ją tak kochałem! Poszła z tym... Z tym... Poszła i nie chce wrócić! A, słuchajcie; opowiem wam kawał o Śmierdzigębie; słuchajcie
- Przychodzi Śmierdzigęba...
I nieszczęsny Filozof konfabuluje jakiś monstrualny, piramidalny, straszliwie a-śmieszny pasztet, z którego sam się do łez zaśmiewa, jakby mu ich jeszcze było mało. Więc Barman udał, że ma pilną sprawę między skrzynkami z wódką a; zaś Filozof wstał, odjechał po woskowanym parkiecie troszkę jakby telemarkiem, troszkę christianią i ze słowami
- Boże! Jak ja ją kocham!
szurając nartami sandałów, zniknął za okutymi, dębowymi wierzejami...
- A jakiś czas później, kochani, ta Majka ze Starogardu usunęła ciążę po Wygadanym, ta druga, Jolka ze Starogardu, wyszła w Starogardzie za młodego rzeźnika o czerwonym ryju i oczach rozczarowanej świni.
Iza zakąsza ogóreczkiem.
- A Malarz?
- A Malarz wymalował na Fortach, co miał wymalować.
- A co się stało z Wygadanym?
- Wygadany? A on coś, gdzieś, z tą; jak jej było? A może z tamtą? Może z tamtą.
- A barman?
- Kochana; barman na pewno żyje, bo barmani są nieśmiertelni jak feniksy i jak powiadają bywalcy: barmani to najlepsi powiernicy ludzkich serc. Tylko czasami mają pilne sprawy do załatwienia pomiędzy skrzynkami z wódką a.
- A co z tym Filozofem; odnalazł spokój?
- O tak! Filozof z całą pewnością odnalazł spokój, bo całkiem niedawno popełnił samobójstwo. A popełnił samobójstwo, bo on był filozof i jako Filozof kochał ją prawdziwie. Natomiast ona, kurwa i dziwka, nie kochała ani jego, Filozofa, ani filozofa w nim.
- To i Filozofa już nie ma? Krzysio też pagib? wrzeszczy półrusko Stasio, przerażony hekatombą.
- Nie ma, Stasiu; nie ma Krzysia. Pagib Krzysiu na minowym polu miłości. Cóż, Stary; z naszej półki biorą. Już prawie cała bohema ze Starego Miasta pomaszerowała do piachu i teraz o kogo byś nie zapytał: umarł!
- A więc tylu chłopców odeszło z naszego Puebla?
- Ano, tylu...
Milczą elegijnie.
- No, ja tam nie wiem, jak wy, mówi Krysia odsuwając krzesło, ale ja tam idę spać. Stasiu, chodź spać; przecież jutro też jest dzień; jeszcze się nagadacie.
- Zawsze jest jakieś jutro, Kurczaczku.
Iza też odsuwa krzesło.
- No, to i ja się będę zbierać, Krysiu...
- Izuniu, przecież nie będziesz się tarabanić po nocy, ludzi budzić, a jeszcze cię  napadnie jakiś zboczeniec. Tyle się teraz tego kręci... No, Iza, Rysiu; kładźcie się na górze; spanie macie przygotowane. Ojej, przecież jesteście dorośli ludzie!
Stasio nalewa strzemiennego.
- Ty, Rysiek; a pamiętasz... 
No masz! Jasne, że pamięta.
- Siup!

Ubrań na sobie nie mieli za wiele, więc z rozbieraniem poszło im szybko a kiedy skończyli się kochać, zapalili po papierosie i potem Iza szeptem snuła mu do ucha powieść o swoim życiu na tutejszej prowincji, która zabrała jej najlepsze lata. Mówiła ze smutkiem i rezygnacją, ale bez zapiekłego gniewu, o przystojnym nauczycielu WF-u za którego miała wyjść, a który przegrał ją w karty do jakichś strasznych bandziorów
- Iza, ratuj! Oni mnie zabiją! Skamlał jak biblijny Jeremiasz, więc uległa i zgodziła się spłacić tym gangsterom jego dług swoim tyłkiem. Kiedy uregulowała wszystko z odsetkami, dowiedziała się że jest w ciąży, ale nie wiedziała z kim; dowiedziała się też, że narzeczony zrobił dziecko jej koleżance, nauczycielce przyrody; pewnego dnia zniknął w kłębach spalin na trasie do Przemyśla.
- No i tak się skończyła moja romanca o zakochanych, a zaczęła droga przez mękę sprzedanej narzeczonej.
- Czyli klasyka literatury rosyjskiej, skondensowana w jednej, nad wyraz gorzkiej pigułce, powiedział.

Pomilczeli, a potem on jej szeptał, że od ponad czterdziestu lat dobrze się zapowiada jako pisarz tam, gdzie mewa polata nad Bazyliką; w tym prowincjonalnym mieście, w którym kościołów jest więcej niż drzew, a po godzinie dwudziestej pierwszej nie uświadczysz na ulicy psa z kulawą nogą. Opowiadał, że się ożenił i rozwiódł, bo on chciał tak, a ona tak; ona to a on tamto; on wolał z tą i tamtymi, a ona wolała z tym i tamtymi; więc niezgodność była między nimi tak straszna, że pękały od niej talerze i bębenki w uszach, a zatem rozwód był konieczny.
- Nie, nie mam dzieci.
i powiedział jej o tej pięknie brzydkiej rudasce z pociągu, podobnej do Pippi Langstrumpf.
- O, taką to bym chciał mieć...
- Tak, Iza; lubię pić wódkę...
- Tak, Iza; często sypiam z kobietami, bo co to za przyjemność spać samemu?
- Co piszę? A co ja ci będę po nocy...
- Jutro, znaczy się dzisiaj, coś ci mojego przeczytam. Mam tu gdzieś...
- O czym? A różnie; takie prościutkie historyjki...
- A niektóre tak rozdęte w formie, że ludziom rzedną ryje...
- Tematy? A zwyczajne; prosto z życia...
- O, na lewo od mojego domu jest kościół...
- A na prawo niedawno otworzyli burdel...
- To jest coś z życia...
- Teraz ci przeczytać? Teraz, na czczo? No, skoro tak bardzo chcesz...

Wstaje, sięga do plecaka, wyciągając z niego pomięty maszynopis.

*
Lucyna wrzeszczała mu do ucha
-  Nie, nie, nie! Nie możesz mi tego zrobić!
i z pewnością wrzeszczałaby dłużej, ale wtedy w słuchawce rozległ się głos, że rozmowa jest kontrolowana. Odłożył słuchawkę i zapalił papierosa; patrzy na bruk dokoła ronda z pomnikiem króla Jana III Sobieskiego; znowu widzi ślady krwi i gąsienic czołgów. A może mu się tylko wydaje, że widzi? Może.  Gdzieś w radio śpiewał Paul Anka a on właśnie szedł do łazienki i raptem przypomniał sobie Paulinkę. 
- Jakie to proste, pomyślał; Paul Anka - Paul-inka... I przypomniał mu się jeszcze upał, duszny strych, Jurek i jego mały, biały pies. Ruda Paulinka miała czternaście lat, usteczka jak lalka i cycuszki jak jabłuszka, a Jurek siedział na kominie, zastanawiając się nad swoim psem. Pamięta, że on sam akurat palił „Sporta”, patrząc na enerdowski zegarek Ruhla, który raptem postanowił chodzić do tyłu a wtedy Paulinka wychyliła się przez okienko w dachu i zobaczył jej na wpół goły tyłek. Odwrócił ją i zaczął całować, wsuwając jedną rękę między jej nogi, drugą  miętosząc cycuszek jak jabłuszko; tak... A ten mały pies Jurka okazał się suką i dlatego Jurek siedział na kominie, wyrzucając sobie
- No jak to się stało, że tego nie zauważyłem? I choć cały czas miał ich na widoku tam, na strychu pod nagrzanym dachem, to wcale nie zauważył, że oni się całują i obmacują; na strychu unosił się gołębi puch, oni się całowali i obmacywali a jak przestali, powiedział jej, żeby przyszła do niego jutro, najlepiej z samego rana
- Tak koło ósmej.
- Koło ósmej? Na ósmą idę do szkoły, a ty nie?
- Nie, nie pójdę; będę czekać na ciebie. O, tam są moje okna, widzisz?
- Tamte?

Tak koło ósmej, Paulinka z tornistrem na plecach szła do niego przez skwer rozpięty między Teatrem Wybrzeże a Wieżą Jacek; beztrosko wywijając workiem z kapciami, pogryzała sobie batonika Krymskiego za całe pięć złotych; jak to uczennica. Szła powolutku odliczając piętra i okna, a jakieś dwa kwadranse później krzyknęła Ojejku!  bo straciła cnotę.
Kiedy wyprali prześcieradło, powiesili je w słońcu na balkonie i leżeli na golasa paląc Sporty i popijając bananowe wino, dumę gdańskiej Dagomy. Potem kochali się jeszcze dwa razy, a potem zadzwonił Włodek zwany Szwedem, że ma nową płytę Zeppelinów; zapraszał na koncercik i słoik makiwary. Ubrali się i poszli i słuchali sobie „Whole Lotta Love”, a Szwed i ta jego Majka z Sopotu, nawaleni makiwarą kochali się na ich oczach; jak to hippisi.
Miał wtedy siedemnaście lat i zadatki na jakiegoś artystę; poetę, pisarza czy malarza. Na jakiegoś artystę, bo wtedy jeszcze sam nie wiedział, kim chce być; malował słoneczniki jak Van Gogh i gołe baby jak Modigliani, a poza tym układał natchnione wiersze o gdańskich uliczkach i pisał opowiadania, których bohaterami targały nieludzkie żądze; cóż, miał przecież dopiero siedemnaście lat. I notoryczny wzwód. A Paulinkę spotkał całkiem niedawno; w zaawansowanej ciąży pchała wózek z bliźniakami, a dwoje innych dreptało obok. Wpadli na siebie pod fontanną Neptuna na Długim Targu; przystanęła z uśmiechem, żarłocznie ogryzając patyk z watą cukrową, a nad jej brzuchem falowały monstrualne krowie cyce; udał, że jej nie poznał i wmieszał się w tłum.

Pomyślał, że już nie miała czternastu lat i cycuszków jak jabłuszka; pomyślał też, że czas szybko leci. Westchnął, wrzucił niedopałek do kibla; z maszynki do golenia wyjął niebieskawą żyletkę „Rawa-Lux”, podwinął rękawy i zaczął od lewego przegubu.
Z chirurgii odstawiono go do psychiatryka, ulokowanego przy Akademii Medycznej w budynku z numerem 25.
- Ten, no... i jak się czujemy? Powitał go młody lekarz w starym kitlu, zginając i rozginając spinacz. Popatrzył na lekarza, na spinacz, na trzy pielęgniarki przy biureczku pod oknem i powtórzył za lekarzem
- Jak się czujemy? kładąc silny nacisk na „my” i dodał, że wprawdzie nie wie, jak pan doktor się czuje, ale jeśli chodzi o niego, to on czuje się tak, jakby wystawał komuś z dupy.
- A konkretnie?
- Konkretnie nie wiem, ale najpewniej Pierwszemu.
- Komu?
- Pierwszemu sekretarzowi Komitetu Centralnego Pezetpeer.
- Aha. A dlaczego właśnie jemu?  
- Bo na nim robotnicza krew! zaśpiewał gromko, wywijając niewidzialnym sztandarem.
- Rozumiem... Rozumiem, ten no... Tak między nami, to ma pan cholerne szczęście.
- A niby dlaczego?
- A niby dlatego, że u nas bez wielkich konsekwencji tylko wariatom wolno mówić, co myślą.
- Aha. Więc i wam, psychiatrom, wolno mówić wszystko.
Śmiali się serdecznie i szczerze, i śmiali się długo, aż spoważnieli.
- A teraz niech się pan rozbierze.
- Jak bardzo?
- Tak bardzo, że aż do nagolasa, ten no. Ubranie położy pan o tam, a siostry dadzą piżamkę i kapcie.
Spinacz pękł a lekarz rozejrzał się trwożnie.
- Siostro Jadziu, ten no... 
- Już, już, panie doktorze; już panu daję!
Zerwała się, wyszarpnęła z biurka szufladę i zagmerała w pudełeczkach, aż znalazła.
- O, panie doktorze, proszę; zupełnie cały.
- No, to rozumiem; ten no... Tak. Więc proszę się nim, ten no, zająć...
Podając mu przykusą piżamę w niebieskie paski i zdeptane na śmierć, brązowe ceratowe kapcie, Trzy Gracje z uśmiechami patrzą na jego ptaka. On też patrzy na swojego ptaka i też się uśmiecha
- Wygląda, jak borsuk, nie?
- Jak zdechły borsuk! I roześmiały się hahahaha! I pewnie śmiałyby się hahahaha! bez końca, ale wtedy się odwrócił i wdział spodnie, bo dostał wzwodu.

Na sali jest ich hahahaha! ledwie dwudziestu paru; chodzą, leżą, siedzą, kucają, biegają; modlą się głośno ojczenaszktóryjesteś, hahahaha! modlą się cichutko ojczenaszktóryjesteś; palą papierosy, nie palą papierosów; obgryzają paznokcie, pierdzą hahahaha! grają w warcaby, grają w karty, skubią nitki, kręcą guziki, wyłamują palce, co minutę pytają o godzinę i jaki jest dzień-miesiąc-rok? a jaki to kraj? czy dziś przyjdzie moja mamusia? żują kulki z chleba, żują kulki z nosa hahahaha! drapią się po jajach, hahahaha! po dupach, po głowach, pod pachami, drą papierki, zlepiają papierki, wrzeszczą, obnażają się, onanizują się hahahaha! I wywijając szablami wykutymi z powietrza, wzywają do boju
Hurrrrraaaaa!

Łóżko dali mu pod oknem, to sobie na nim leży, patrząc to na wariatów z szablami wykutymi z powietrza, to w zakratowane szyby i masuje palce, bo w paru czuje mrowienie, a w paru w ogóle nie ma czucia; ciachnął nerwy i ścięgna.
- Wróci, wróci! czucie wróci za jakiś czas no, ale musi pan jak najczęściej gimnastykować dłonie wie pan chwyty i uściski zginać i prostować, prostować i zginać; chwyty i uściski wie pan o tak, na przykład widzi pan? widzi pan! no, a najlepsza jest do tego taka mała, gumowa piłeczka na przykład albo na przykład, takie małe, gumowe kółeczko na przykład, o albo opona z kółka od dziecięcego wózka na przykład albo na przykład coś innego takiego na przykład rozumie pan? no, a jakby na ten przykład co, no to pan wie, ten no?
- Tak.
- No, to do tego, na przykład; to do napotem.
Szybko naumiał się języka tubylców.
- No to do.

A kiedyś, to z oddziału dla kobiet przedarła się na ich terytorium Joanna D’Arc; wysoka, anorektyczna dziewucha w rozwianej nocnej koszuli. Chwyciła go za piżamę cęgami długich, brązowych od nikotyny szponów, krzycząc przeraźliwie
- Widziałeś Jezusa?
I choć nie widział, potwierdził, że widział
- Widziałem!
- Widziałeś Pana?
- Widziałem, widziałem.
- Nadchodzi?
- Nadchodzi!
A ponieważ dalej go szarpała, dał jej w pysk i wrzasnął
- A puść żesz ty mnie, głupia dziwko!
Nim pielęgniarki przyszły mu na odsiecz, D’Arc uniosła koszulę, obnażając zabiedzone cycki i nad wyraz kudłate, ryże przyrodzenie.
- Chłopaki, Chrystus nadchodzi! Pierdolta mnie!

W jakąś lutową niedzielę od Skandynawii przygnało straszliwą zimę i Lucyna weszła na salę zasypana na biało, jak Królowa Śniegu; przyniosła książki o które prosił i słoik rosołu z kurzym udkiem, o który nie prosił. Przyniosła też takie małe kółko od dziecięcego wózka na przykład, o które prosił, no to przyniosła. Ucałowali się i usiedli na łóżku
- I jak ty się czujesz? zapytała troskliwie i zaproponowała, żeby poszli na papierosa. Weszli do przegródki w kiblu, ona podciągnęła spódniczkę, obsunęła majtki i wypięła się, opierając dłonie po obu stronach zardzewiałej rury od spłuczki „Niagara”. Kiedy w nią wchodził, zobaczył napis Nia-ga-ra, a do tego twarz Marilyn Monroe, cofającą się przed mordercą. To było na filmie Hitchcocka; no na tym, gdzie Marylin ginie w takiej wieży nad wodospadem Niagara; nie pamiętał tytułu.
Na dowidzenia ucałował Lucynę i poprosił, żeby mu przyniosła zeszyt.
- Tylko taki gruby, stukartkowy, w kratkę. I kilka długopisów. Mam dużo do napisania; nie zapomnisz?
- Nie zapomnę, pa!

Kiedy już przeczytał te wszystkie książki które mu przyniosła, zaczął się strasznie nudzić; gazet nie dawali, radia nie włączali a telewizora nie było; wprawdzie biblioteka szpitalna była nieźle zaopatrzona, ale głównie w romanse, kryminały i szkolne lektury; znał wszystkie.
Za dnia spoglądał w okna a nocami w sufit, żeby liczyć wyspy w archipelagu zacieków; więc sobie liczył albo się onanizował myśląc o Dance, Paulinie i Marilyn Monroe. Oczywiście, wspominał też inne; o, na przykład taka Majka ze Starogardu. Panie, ta dopiero to się umiała grzmocić; zupełnie, jak burza! Kochali się kiedyś na plaży w Górkach Wschodnich; morszczyn pachniał jodyną, gniła długa belona, popiskiwały mewy a za spróchniałą rybacką łodzią kryło się z lornetkami dwóch Wopistów-podglądaczy. Nie żałowali chłopakom widoków, bo co za życie bidoki mieli? Potem wypili sobie po kilka piwek i pojedli placków ziemniaczanych w takiej małej smażalni z widokiem na most pontonowy i drewniany sracz pod brzózką, no a ponieważ właśnie zrywali ze sobą, to ona brzydko płakała, a on powtarzał jak cudaczną mantrę
- Ojej, Majka; daj spokój! Ojej, Majka; daj spokój! Ojej, Majka; daj spokój! zupełnie, jak jakiś buddysta czy harikrisznowiec a tak naprawdę, to całe to ich rozstanie miał w dupie.
Każdego ranka z piwnicy w której była kuchnia, wypełzało Bardzo Smutne Stworzenie, pachnące kawą zbożową z mlekiem i czerstwym chlebem. Stworzenie miało grzbiet wymalowany różową olejną farbą i patrząc zaropiałymi oczyma na wariatów, przeraźliwie krzyczało
- Miau!
bo chciało wymiauczeć Panu Bogu zbrodnie dokonane na nim przez tego Antychrysta, Homo sapiens.
- I kup mi, Lucynko, ze dwadzieścia deko szprotek.
- Szprotek? A od kiedy ty lubisz szprotki?
- To nie dla mnie, to dla Edwina, ten no.
- Aha; dobrze, przyniosę. I co ci jeszcze przynieść?
- Nic więcej. 
- No to chodź do kibla; zapalimy.
Malowany kot miał na imię Edwin i był kotką; zupełnie jak tamten pies Jurka, który był suką. 
Indagowany przez doktora od spinaczy wyznał, że kobiety z którymi sypiał, zazwyczaj były jakieś-takie... żółto-blade czy jak? No, jakieś takie anorektyczne i znerwicowane, a zdecydowana większość reprezentowała wymoczkowate pokolenie o przekrwionych, króliczych oczach. Jak sobie wyliczył, połowa z nich była entuzjastycznymi alkoholiczkami i nimfomankami, jedna czwarta umiarkowanymi ćpunkami, jedna czwarta alkoholiczkami i ćpunkami, a wszystkie nałogowo paliły. Wprawdzie dochodziła jedna taka, która kradła po sklepach masło i cierpiała na oziębłość; no, ale w jego miłosnych przypadkach była wyjątkiem.
- Rozwódki?
Najczęściej rozwódki. Rozwódki, aczkolwiek bywały i zacne, sporoletnie panny głównie spod znaku raka, lub listopadowe wdowy pachnące chryzantemami. Oczywiście, nie zabrakło rozwzdychanych mężatek, udręczonych pichceniem szczawiowej z jajami na twardo lub odrażającą wonią gotowanych dorszy. Tak czy siak, wszystkie jego niewiasty przepełniały wszeteczne namiętności i pożądały tak plugawych ekscesów, że przyzwoity mężczyzna wstydziłby się o nich nawet pomyśleć.
- Jakie środowiska reprezentowały?
Różnie bywało; większość zajmowała się uprawą zbożnej, acz prozaicznej niwy buchalterii, kilka było adeptkami niejasnych profesji, szeroko rozpiętych pomiędzy humanizmem medycyny a sztukami wyzwolonymi, takimi jak malarstwo czy literatura, rzeźbiarstwa nie wykluczając przy tym ani na jotę; tylko niewiele trudniło się urokliwymi arkanami chędogiej prostytucji; różnie.
- Różnie?
Jak najbardziej różnie, albowiem posiadał i tańczące na linach akrobatki z czeskich lunaparków i baletnice z Opery Bałtyckiej, dumne z nieprawdopodobnych możliwości swoich szpagatów, adorował kelnerki o miodowych oczach z kawiarni przy tak sławnych ulicach, jak Mariacka, Piwna, Bracka czy Foksal oraz (mniej lub bardziej) nabożne niewiasty z gospodarstw domowych Gdańska, Warszawy, Górek Wschodnich, Oslo, Ustki, Hagi, obu Berlinów, Kazimierza nad Wisłą, Paryża, Szczecina, Rotterdamu, Delhi, Tczewa, Dublina, Przodkowa, Gandawy, Szanghaju, Mysłakowic i Pekinu. Kilka poetek z papierosami w kącikach ust i przydeptanych pepegach, w tym jedna na wózku inwalidzkim oraz barczysta żona pewnego bosmana z Gdyni, dopełniały rejestru.
- Czy pan je wszystkie kochał?
- A cóż to za pytanie, na słodkiego Jezusa? Oczywiście, że tak!
Oczywiście, że tak, bo przecież żadnej nie skąpił uczuć ni troski; a niby dlaczego? Kochał je prawdziwie nawet wtedy, gdy rujnowały mu psyche ostrym kłami swoich ego. One rujnowały mu psyche, a on chodził po zakupy, gotował pomidorowe i tłukł kotlety do pure i kiszonego ogórka. Podawał do stołu, zmywał, podawał aspirynę i wodę do popicia albo dłoń, gdy wysiadały z samolotów, samochodów czy tramwajów, a nawet wyprowadzał ich psy, woził do lecznicy koty, świnki morskie, czerwonołuskie welony i tak dalej.
- Czy zaspokajał je pan?
- Noż, kurwa; ma się rozumieć!
Jednym palcem, ale częściej dwoma; a także językiem, penisem, albo i palcami i penisem, według życzeń i oczekiwań, pieścił ich strefy erogenne szukając (lecz nie znajdując) osławionego punktu G i doprowadzał je do orgazmu lub kilku orgazmów, występujących po sobie, jak wstrząsy wtórne występują zaraz po wstrząsie głównym; i proszę nie pytać o skalę!
- I co one na to?
- Leżały zadowolone i, cholera jasna, znowu chciały!
Odpowiadając im ze smutkiem jednorękiego grabarza, że z próżnego to i Salomon nie naleje, kochanie! dalej podlewał kwiatki, cerował dziurki w ich skarpetkach czy majtkach, które przedtem namoczył, uprał, wysuszył i uprasował i rano, w straszliwie mroźne styczniowe poranki czy lipcowe duszne wieczory, kupował dla nich ciepłe bułeczki lub orzeźwiające napoje w myśl starożytnej maksymy: każdemu wedle jego potrzeb. Czasami, gdy nad ranem wracały opite jak kleszcze, podstawiał im plastikowe miski, przytrzymując ich głowy, aby mogły sobie ulżyć; rzygały, wzywając miłosierdzia. Ocierał lepkie rzygowiny i ślurgotliwe smarki z ich anielskich twarzy, nadal je kochając, mimo licznych malinek wyssanych nie jego ustami na ich szyjach, cyckach albo tam, nisko, pomiędzy udami.
- Dlaczego?
Albowiem był pierdolnięty.
- Czy pańskie kobiety, miały ten no, jakieś dziwne upodobania?
Co do inkryminowanych upodobań seksualnych owych samic, Herr Doktor, to niektóre były zdecydowanymi heteryczkami o nabrzmiałych wargach i mętnych ślepkach pustynnych jeży, a inne były neurotycznymi, zaprzysięgłymi lesbijkami o ustach wąskich i zaciśniętych, choć zdecydowana większość ceniła wszystkie opcje i żadna konfiguracja erotyczna nie była im obca. Wszystkie miewały niespokojne sny, jakby spały w celach śmierci, a kiedy spały, na ich dłoniach i twarzach wielokrotnie znajdywał odciski ziarenek piasku, rozgwiazd, muszelek nieznanych morskich ślimaków, zaśniedziałych mosiężnych miniaturowych kluczyków, hieroglify zapomnianych alfabetów, świętych jarzębinowych grzechotek, archetyp trzeciego oka, kłów fossy (Cryptoprocta ferox), oraz swastyki ogniste i potrójne szóstki, jako znak ich przymierza z Baal z'bub. Niejednokrotnie zauważał na ich podbródkach i kościach policzkowych odciski koronkowych chińskich ażurów, kościanych wachlarzy i starożytnych scytyjskich zapinek oraz fragmenty jaspisu. Te znaki wskazywały niezbicie, że tylko pozornie znajdowały się z nim w jednym pokoju i w jednym łóżku, a naprawdę unosiły się w przeszłość lub przyszłość, miedzy nefrytowe doliny pełne grobowców, palm daktylowych i jataganów albo (nie jest to w pełni udowodnione), między górskie szczyty tam, gdzie na przełęczy rośnie Paulownia imperialis. jedyna na stos Feniksa. Zostało udowodnione i udokumentowane ponad wszelką wątpliwość, że wiele z nich lewitowało; niektóre lunatykowały nawet w bezksiężycowe noce, a wszystkie miały hopla na punkcie seksu i były Dakiniami lub co najmniej wcielonymi Shakti, choć żadna nie potrafiła upiec smakowitego קוגל z cebulką i pieprzem, żeby sobie zjadł i się ucieszył smakołykiem, zdziry! Cuda osobistych lewitacji i wielokrotnych orgazmów były dla nich równie naturalne, jak poranny skopek kumysu dla Tatara: ot, bułka z masłem, kochany!
- A jeśli śniły, to o czym śniły?
- Miotając się w pościelach zmiętoszonych i wygniecionych, jak kraby w rui bezustannie poruszały palcami stóp, śniąc przy tym o pejzażach pełnych słodkich daktylowych palm.
- Może śniły o ruinach świątyni w Tanis lub malutkim dzieciątku z kędzierzawą łepetynką?
- A gówno! Śniąc, leciały na zbite mordy w bezdenne przepaście, goniły je krwiożercze psy, tonęły, dusiły się pod zwałami ziemi, były gwałcone, zarzynane, dekapitowane i smażone. I w tych snach jęczały, szlochały i zawodziły, prosząc go cichutko
- Ratuj mnie!
lub szeptały szeptem dzieciny
-  Na pomoc!
albo wrzeszczały jak zarzynane świnie
- Mamo!
a jedna spośród tego mrowia, w noce upalne lub mroźne siadała wyprostowana jak struna i patrząc przed siebie wzrokiem kapitana zagubionego śród oceanów, mówiła drapieżnym głosem rosomaka:
- Musicie to zrobić trzema gwoździami.
Nigdy się nie dowiedział, kto i co miał zrobić, choć stygmaty na jej ciele podsuwały mu straszliwe odpowiedzi. Kiedy je przytulał troskliwie i całując włosy drapał za uszkami, szepcząc słodko ciii, jestem przy tobie, kochana, wtedy odprężały się, miękły jak woskowe kukiełki w cieple kominka i wtedy, tylko wtedy i jedynie wtedy, zaczynały śnić o żaglowcach, derkaczach, puderniczkach, słodkich polewach, jagódkach, wesołych kaczuszkach, bąbelkach, tatusiu i mamusi nad morzem i o pierwszym pocałunku z Jasiem czy pettingu ze słodką Małgosią. To wtedy najczęściej marszczyły się, twardniały i wydłużały ich sutki, zaczynały wzdychać głęboko, a uda ich pokrywała wilgoć i jęczały...
- Czy myślał pan o czymś jeszcze, czy na tych sutkach kończył?
Myślał o tym, że czasami odkrywał w ich łóżkach ślady i zapachy obcych samców rodzaju ludzkiego, choć niejednokrotnie były to wonie nerwowych samic o krótko strzyżonych główkach i paznokciach przyciętych po męsku. Wspominał chwile w których odnajdywał siebie w jakiejś pościeli obcej samicy, w mieszkaniu przy ulicy o nieznanej nazwie. Nieraz pachniało przypalonym sufletem, częstokroć wymiotami i zawsze w pobliżu bardzo nieestetycznie płakało jakieś bladożółte, anemiczne dziecko, a kobiety miewały twarze sprośnych Kolombin.
Na pytanie doktora
- A pan często tak sobie wspomina?
oświadczył stanowczo
- Śnię często
- A co pan śni?
- A różności najróżnistsze; na przykład wspomnienia włóczęg po lasach i moczarach i jak się dym unosił sponad ogniska o poranku, a dupa przymarzała do śpiwora w namiociku na rozlewiskach Biebrzańskich. Kiedy nie dawało ciepła gołe ciało, dziewucha piszczała
- Chcę do domu!
O, albo o tym, jak wilki biegły zboczem połoniny, a przed nimi sarenka, a my sobie wygodnie siedząc obok gara, w którym smoła się warzy i śmierdzi tak smolnie, że cieszy nas wizja piekieł; pijemy bimber i żremy jakieś surowe grzyby. Marek gra na harmonii, on na gitarze, anieli na chmurach i wietrze; Pan Bóg gra na nich i wszystko zaczyna grać, jak fisharmonia jaka.
- Fajnie, ten no.
- Jasne, że fajnie!
Śni, jak się jechało nieraz godzin milion, jak najdłużej się jechało po to tylko, aby miłych ludzi jak najwięcej poznać na trasie; posłuchać, pozapisywać co mówią o kłopotach, o zachwyceniach, o śmierci; jak przychodziła i brała co jej. Napić się samogonu i popalić w skręcie z gazety samosiejki grubo krojonej. Śni także lasy i szum strumieni górskich i zapach żytniej mąki, na której robią żurek ze swojską kiełbasą. I skrzyp żurawia we mgle porannej a nawet, chrzęst raków w cebrzyku i szelest krochmalonych prześcieradeł w gościnnej izbie, przy naftowej lampie i tamten zapach chleba z pieca posadowionego w sadzie pod jabłonią.
- A więc tak, śnię często.
- No to, ten no; może pan wrócić na salę.

Była godzina szósta, minut trzydzieści, kiedy pobudka zaaagraaała! i wezwano go do Sławnego Profesora. Zamulony od snu i prochów jak cukrzyk na głodzie, wszedł do gabinetu a tam, w fotelu obitym wiśniową dermą, już czekał na niego pewien Człowiek z Teczką, rozsiewający dokoła luksusowy zapach  papierosów „Carmen” i „Old Spice”.
- Aaaaa, to wy! No więc, powiem prosto z mostu: wy lepiej uważajcie na to, co sobie kompinujecie w tym waszym durnym łbie! Uważajcie, i nie ważcie się niczego pisać; zrozumiano? Do żadnych gazet, do żadnych zagranicznych szczekaczek a przede wszystkim, do żadnych Giedrojciów, Herlingów-Grudzińskich czy innych chujów; poniatna?
- Za cholerę!
- No, te!
I Człowiek z Teczką wstał.
- Te, tylko mnie tutej bez wulgaryzmów! Nasza socjalistyczna ojczyzna potrzebuje spokoju, a nie warchołów i podżegaczy wojennych. Nasz kraj, który podnosi się z ruin dzięki wydatnej pomocy bratniego Związku Radzieckiego i innych bratnich krajów, potrzebuje spokoju i twórczej pracy wszystkich obywateli i obywatelek, skupionych wokół naszej Partii i pierwszego sekretarza kace Pezetpeer, towarzysza-generała Jaruzelskiego. Spokoju i twórczej pracy, a nie piachu w tryby i pierdolonego warcholenia!
- A w ogóle, to o co panu chodzi?
- O co się mnie rozchodzi? Mnie się rozchodzi o to mianowicie, aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej bo, jak wiecie, aktualnie kroczymy ku jeszcze lepszej, bardziej świetlanej przyszłości, albowiem program naszej partii jest programem całego narodu; ot co! Zrobił pauzę, patrząc mu w oczy długo i nieprzyjaźnie.
- Wy na pewno dobrze pamiętacie, o co się towarzysz Gierek pytał na wiecach wtedy, po stłumieniu w grudniu siedemdziesiątego tu, w Gdańsku, tamtej rebelii faszystowskiej? Nie? No to ja wam przypomnę; Towarzysz Gierek na wiecach pytał się:
- To co, towarzysze; pomożecie?
Zrobił pauzę, patrząc mu w oczy długo i nieprzyjaźnie.
- I co wy na to? Dziś jest podobnie, ale teraz, to generał Jaruzelski was się pyta: pomożecie?
- Powiedźcie generałowi, żeby mnie pocałował w dupę, ten no!
Człowiek z Teczką zrobił pauzę, patrząc mu w oczy długo i nieprzyjaźnie, a potem rozrzucił ramiona, jakby chciał pokazać wielką  rybę
- No i jak tu z takimi kroczyć?
Jakoś tak ze dwa dni później Lucyna przyniosła kopertę.
- Na, masz; czytaj, bohaterze! Wypieprzyli cię!
Czytał i czytał, a kiedy wszystko dokładnie przeczytał rozumiejąc, że nie ma już pracy, gównianej ale zawsze, zaczął drzeć papier i wtedy przypomniał sobie Pompeje i szkielet gołębicy, która siedziała na gniazdku w chwili, gdy eksplodował Wezuwiusz. Nie odleciała, skubana, tylko chroniła jajeczka; a przecież mogła odlecieć i potem znieść sobie nowe, nie? No, ale nie odleciała. Dlaczego to sobie przypomniał? Za cholerę nie widział.
- I chuj z nimi, Danusiu!
No i jak tu z takimi kroczyć?
Trzy razy dziennie dawali mu pigułki, ale nie robili topów ani wstrząsów z kardiazolu, więc nie narzekał na swój los, jak inni popaprańcy. Nie zdążył niczego napisać, bo mu zabrali te zeszyty i długopisy od Lucyny.
- Najlepiej będzie, jak pan weźmie i coś ładnego namaluje; na przykład coś akwarelami albo coś farbami olejnymi na przykład, namawiali, bo wtedy mogliby sobie takie malunki na przykład, wieszać na listewce między dyżurką a kiblem.
- No, niech weźmie i coś namaluje, ten no, na przykład.
Nie wziął i nie namalował, za to nieustannie pytał
- Kiedy wreszcie pozwolicie mi pisać, taka wasza w te i nazad kurwa wasza mać?
- O, jeszcze nie teraz! dobrodusznie odpowiedział mu Sławny Profesor, autor znakomitego bestsellera pod tytułem ”Życie Seksualne Kobiety”, który z detalami mówił o życiu seksualnym jakiejś kobiety i o tym, co z niego wynika. O jaką kobietę chodziło, dyskretny Profesor nie napisał.
- Jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy... Zanucił mu ciepłym barytonem Sławny Profesor i podobnie, jak wielki a czuły ptak ogarnia maleńkie, bezradne pisklę wielkim skrzydłem, Sławny Profesor ogarnął go swoim wielkim i czułym, profesorskim ramieniem.
- Kochany; pan powinien malować, nie pisać. Pisanie, to szalenie niebezpieczna rzecz. Rozumiemy się?
- Za cholerę.  
- Doskonale!
Chciał tylko opowiedzieć dobrym ludziom, co widział, kiedy widział: skwer przed jego domem, na który kiedyś upadli ludzie w kufajkach, czołgi miażdżące bruk dokoła ronda i o tym, że to już nie jego ojczyzna i nie jego świat, bo królestwo moje nie jest z tego świata, ale nic nie opisał, tylko stał ogarnięty potężnym, profesorskim ramieniem, bezmyślnie patrząc w przetarte gumoleum, a Sławny Profesor, który miał dar cytowania samego siebie, zacytował samego siebie
- Pan powinien malować, nie pisać. Pisanie, to szalenie niebezpieczna rzecz. Rozumiemy się?
- Za cholerę.  
- Doskonale!
No i jak on ma wziąć i malować jakieś bohomazy, kiedy zamienił się w pisarza?

A w marcu, to pokumał się z pielęgniarką, taką jedną Reginką z Bytowa; mała jak kukiełka, miała tłuściutkie cycuszki i złotobląd włosy po pas. Omamił ją, kłamiąc jak świnia o swoich wojażach po świecie, po którym nigdy nie wojażował; no, ale był jak Machiavelli: uświęcał środki. Za pierwszym razem zrobili to na stosach prześcieradeł w takim składziku, ohydnie nazwanym „Brudownik”; a potem robili to jeszcze wiele razy w tym ohydnym „Brudowniku”, bo nie mieli innego, mniej obrzydliwego lokum, aż tu pewnego wieczora nakryła ich Przełożona i Reginka zniknęła. Na jej miejsce zjawiła się Andżelika z perkatym noskiem, której też wciskał ten kit o wojażach.
- Jejku, ty to ale miałeś życie! I choć tam gdzie mieszkała, w maleńkich Trąbkach Wielkich, przez dwadzieścia kilka lat zdążył ją wygrzmocić cały pułk facetów, w przeciwieństwie do tej drugiej, tej Reginki, była ciasna jak ośmioletnia dziewica. Filozoficznie stwierdził, że pozory mylą.

- Lucynko, a co już kwitnie?
- Matury.
- Oooo, kasztany już kwitną? No, no...
Żeby to uczcić, w towarzystwie Marilyn Monroe wypili jabola pod „Niagarą”.  A potem w najlepsze zakwitły sobie lipy.

- No, to zdrowia i powodzenia! I proszę malować; malować i jeszcze raz malować; nie pisać! Pisanie, to... No wie pan. Rozumiemy się?
- Jak cholera!
- Wspaniale!
I Sławny Profesor rozjarzył się jak neon, i ogarnął go swoim wielkim, profesorskim ramieniem.

Siostra Andżelika wsunęła mu do ręki karteczkę
- To mój telefon. Proszę cię, tylko zadzwoń; nie bądź taki!
- Zadzwonię. Nie będę taki.

Doktor rozejrzał się i dyskretnie wcisnął mu do ręki spinacz.
- No to, ten no, tego... A to na pamiątkę, ten no; mnie pomaga. I niech pan pamięta, że tylko wariatom wolno mówić prawdę. Niech pan zostanie wariatem już na zawsze; rozumie pan?
- Jak cholera.
- Wspaniale!

Malowany kot Edwin, który tak naprawdę był kocicą, pożegnał go serdecznym
- Miau, ty wariacie!

Od Akademii Medycznej, Lucynka i wariat schodzili powolutku tą stromą ulicą Skłodowskiej-Curie; a że lipy pachniały jak plaster świeżego miodu, no to nie wsiedli do przepoconego  tramwaju, tylko podreptali spacerkiem jak ludzie, którzy wyszli z domu tylko na chwilkę, żeby kupić bułki i mleko.

- I jak ci się podobało?
- No, chyba że chcesz spać, to...
- A, to sobie śpij.
A to sobie spała z nosem wtulonym w tę przeczytaną na głos historię kogoś, kogo chyba dobrze znała.

Postscriptum

Upał. Kowbojka rozcina lasy i łany zbóż; śpiąc śni o nagiej Czajce w bunkrze, o Filozofie zdradzonym, dziewczynach ze Starogardu Gdańskiego i słodkim zapachu Chanel No 5. Mijając oplecione bluszczami turkusowe piece, na których siedzą dzieci-kukiełki w papierowych czapeczkach, uśmiecha się przez sen wierząc święcie, że był w jakiejś pipidówce tam, na końcu świata jego mać, gdzie jego stary druh, artysta-malarz Stasio Popiół mieszka z Krysią, łagodną Muller Domestica. Śniąc dalej, pisał list; chyba do Heinego. A może to był Rilke?
Poza nim w przedziale jest zasuszona emerytka śpiąca z rozdziawionymi ustami i cherlawa dziewucha o wiewiórczych zębach i spiczastych uszach, za które wetknęła strąki brudnych włosów; spódniczkę ma tak krótką, że trudno nie dostrzec tego, co eksponują nylonowe, przeźroczyste majtki. Upał. 


(portal LM maj 2011)






WSZYSTKO

Nie pojechał na pogrzeb. W chwili, w której opuszczano ją do wilgotnej ziemi, stał na rozpalonym piasku patrząc w morze. Jasne, że kochał matkę. I właśnie dlatego nie chciał uczestniczyć w czuwaniu nad otwartą trumną ani w złożeniu jej do grobu. Pomyślał, że jest odwrotnością Mersaulta z Obcego Camusa. Wprawdzie tamten matki nie kochał, ale na czuwanie i pogrzeb pojechał. Tak... A potem zabił tego Araba.
Zapalił papierosa i odnalazł w pamięci miejsce, w którym szedł tą samą plażą z matką i Eweliną. W którym miejscu Ewelina weszła do wody? Tam? Nie, chyba dalej. Chyba tam, o. Na wprost tych rokitników? Na pewno? Chyba na pewno. Matka miała sukienkę w różowe kwiatuszki i białą chustkę zawiązaną w turban.
Rzucił niedopałek, odwrócił się i poszedł w kierunku restauracji. Wszedł na taras, zamówił koniak i kawę. Spocony kelner uśmiechnął się wymuszenie uprzejmie:
- To wszystko, czy coś jeszcze?
- To wszystko, dziękuję.

Pomiędzy siwowłosą kobietą a szatynem siedzącymi przy stoliku tuż przed nim, widać rozedrganą nić horyzontu. Siedzi dokładnie na wprost owego pomiędzy, patrzy na fale i wdychając zapach koniaku szuka Eweliny. Moja mała siostrzyczka: zawsze roześmiane, złotorude, szczerbate nic. Pięć lat, trzy miesiące, dwadzieścia dwa dni. Piegowaty nos, fiołkowe oczy. Ile miałby teraz? Dwadzieścia lat, trzy miesiące i dwadzieścia dwa dni. Rocznica. Kim byłaby dzisiaj, gdyby wtedy nie pociągnął matki za sobą, skowycząc o tamtej budce z lodami i że już nie wytrzyma tego upału? Pobiegła za nim, tracąc córkę z oczu. Kim byłaby dzisiaj? A jakie to ma teraz znaczenie...

Ojciec się wyprowadził.
- To twoja wina! Krzyczał do płaczącej matki. Nie. To była moja wina. Moja i niczyja więcej. No, może trochę lodów. Lodów i tamtego upału.

(...) „Światło wyprysnęło ze stali niczym długa, roziskrzona klinga, dotykając mojego czoła. Nagromadzony na brwiach pot spłynął mi na powieki pokrywając je gęstym, ciepłym woalem. Moje oczy zaniewidziały pod tą zasłoną z łez i soli. Czułem już tylko uderzenia słońca na czole i lekko zatarty, świetlisty miecz wytryskujący z noża, który ciągle tkwił przede mną. Jak ognista szpada przebijał mi rzęsy i ranił obolałe oczy”(...)*

Tragarze wynoszący walizy, książki i meble z gabinetu ojca. Na końcu trzy obrazy w ciężkich, złoconych ramach: pijani biesiadnicy w oberży, słońce wschodzące nad Amsterdamem, martwa natura z czaszką; szkoła flamandzka, siedemnasty wiek.
- To wszystko, proszę pana, czy coś jeszcze?
- Nic więcej. To wszystko.
Drzwi zamykały się bezszelestnie, pożerając ojca i zapach fajkowego dymu, a on czuł niewiarygodną suchość w ustach. Trzask zamka i koniec; to wszystko. Widział tylko swoje sandałki i brązowe skarpetki. Sandałki i skarpetki. Nic więcej. To wszystko.

Obliczył, że mniej więcej za kwadrans będzie po pogrzebie. Na tle pagórka z wieńców i wiązanek, grabarze szeptem podzielą napiwki, ksiądz wsiądzie do samochodu i z ulgą wypije mineralną. Mistrz ceremonii spyta jego brata
- To wszystko, proszę pana? 
A jego brat kiwnie głową, że tak, że to wszystko i że bardzo, bardzo dziękuje.
- Och, nie ma za co, proszę pana. Spełniliśmy tylko nasz chrześcijański obowiązek. Przykry obowiązek no, ale cóż robić, proszę pana. Takie jest życie...
- Tak, tak, rozumiem. Ale mimo wszystko, raz jeszcze dziękuję.
Podadzą sobie dłonie po męsku: z samczym uściskiem. Uściskiem mocnym i pełnym służbowego zrozumienia z jednej, a zmęczonego zrozpaczenia z drugiej strony. Odejdą w dwu przeciwnych kierunkach, chcąc to już mieć za sobą. Takie jest życie.

No więc nie pojechał na pogrzeb, uznając akt grzebania za definitywne potwierdzenie śmierci kochanej osoby. Skoro nie widział ziemi osypującej się na trumnę, matka wciąż żyje. Ustalił, że zapamięta ją taką, jaką widział podczas ich spotkania sześć lat temu. Kawał czasu. O tak, kawał czasu. Siedziała w fotelu pod platanem, okularami przeciwsłonecznymi maskując ślepotę. Siedział obok, trzymając w dłoniach jej pomarszczoną, ciepłą dłoń.
- Jak w pracy? Spytała a on odpowiedział, że wszystko w porządku i zapytał, jak się czuje i czy niczego jej nie brakuje.
- Nie, nie brakuje niczego mi. No, może tylko telewizji. A co u ciebie?
Mówiąc cały czas patrzyła wysoko, jakby stał albo jakby zobaczyła coś na suficie. Miała nienaganną fryzurę, sznur bladoniebieskich perełek do ciemnoniebieskiej bluzki z crepe-de-chine.
- Wysyłają mnie do Argentyny, mamo. Cóż robić? Taka praca...
Opowiedział jej historyjkę, którą ułożył przed spotkaniem. Brzmiała przekonująco, bo wplótł nazwiska osób, która znała i elementy tak banalne, że nie mogły budzić wątpliwości. Ucałował ją na pożegnanie, przytulił a otwierając drzwi na klatkę schodową powiedział cicho:
- Tak, to wszystko...
To było w Dniu Matki. Miał wtedy szare mokasyny i grafitowe skarpetki. To wszystko.

- Podać coś jeszcze?
Chciał kelnerowi odpowiedzieć, że nie, że to już wszystko, ale się opanował.
- Tak, jeszcze jeden koniak. Macie tutaj telefon?
- Oczywiście, proszę pana. Naturalnie, że mamy. O, tam.
Zadzwonił do Jeanne mówiąc, że wróci koło siódmej. Wprawdzie mógłby wrócić nawet za trzy kwadranse, ale dał sobie te dwie godziny, bo chciał odwlec czas wyjaśnień.

- Przecież to twoja matka!
Jeanne powie to z wyrzutem a on przytaknie, wzruszy ramionami, weźmie z lodówki piwo albo zrobi sobie drinka. Zostawi ją wzburzoną i będzie udawać, że czyta książkę w dużym pokoju. Oczywiście, nim się położą do łóżka, Jeanne jeszcze z dziesięć razy powtórzy:
- Przecież to twoja matka!
A kiedy zgaszą światło i będą leżeć w milczeniu, każde w swojej części samotności, wtedy on powie:
- Właśnie dlatego, Jeanne. Właśnie dlatego, że to moja matka.
Być może ona będzie już spała albo będzie udawać, że śpi. Być może dotrą do niego dźwięki za ścian i zaokienne odgłosy usypiającego miasta. Znowu zobaczy cienie na suficie i znów przerazi go wizja, że umarł i zbudził się martwy w przestrzeni pełnej zapachu avocado i nagłówków świeżo drukowanych gazet piszących o jego śmierci.
Wtedy, w szpitalu świętego Alberta, matka umierającymi palcami zrywała hortensje z łąk pamięci, mówiąc o młynie nad rzeką i o żurawiach tańczących na łąkach. Jej wyschnięte ciało przypominało mu mumię, którą kiedyś zobaczył na pustyni Atacama; szkielet obciągnięty lśniącym, brązowym pergaminem. Patrzyła przez niego ogromnymi oczyma ślepej, uśmiechając się, poznając go, nierozpoznając, myląc z kimś innym.
- Arlekin, powiedziała a wtedy on się pochylił do jej ust. Kto taki, mamo?
Westchnęła i powtórzyła:
- Arlekin.
Bezradnie rozłożył ręce i spojrzał przez okno na brzozowy lasek i błękitną taflę jeziora. Arlekin? Młyn i żurawie, to rozumiem; wspomnienia z jej dzieciństwa. Mieszkała w pobliżu wielkiego młyna z wodnym kołem a na okolicznych polach gromadziły się żurawie. No to rozumiem. Ale skąd Arlekin?
- Arlekin, powiedziała raz jeszcze, wlepiła niewidzące oczy w sufit i umarła. Dopiero teraz zauważył, jak bardzo była podobna do swojego brata, Ernesta. Wuj w 1968 umarł na azjatycką grypę, którą zaraził się od niego.
- Zdrowiej szybko, powiedział na pożegnanie i pocałował go w spocone czoło. Pięć dni później koksownikami rozmrażano ziemię, żeby wykopać mu grób. Zawinął się w dwie doby, pomyślał, a ona konała trzy lata...
Zamknął jej powieki, splótł ręce na zapadniętych piersiach. Co teraz? Trzeba zawołać pielęgniarkę. Albo lekarza. Nie, lekarza nie; pielęgniarkę albo salową. Lekarz nie ma tu już nic do roboty. I zadzwonić do Bernarda.
Z holu zadzwonił do przyrodniego brata.
- Mój Boże! A więc jednak.... Zajmę się wszystkim, słyszysz? Wracaj teraz do domu. Odpocznij, słyszysz? Jak się czujesz?
- W porządku. To znaczy dobrze. No, wiesz... Dobrze..
- Rozumiem. No, to wracaj do domu. Formalności biorę na siebie. Już tam jadę, słyszysz? Wracaj do domu, prześpij się. Trzymaj się. Jutro zadzwonię.
- Dobrze. To do jutra.

Wchodząc na kolejne półpiętro, widzi dziewczynkę z rudymi warkoczami, wdzięcznie spływającymi w połyskliwych pierścionkach spod kapelusika. Siedząc na parapecie witrażowego okna, tuli pluszowego misia i kiwa szczupłymi nogami w pasiastych getrach, wystającymi spod zdecydowanie przykrótkiej minispódniczki. Patrzy na niego, a potem bezwiednie zakłada prawą dłonią lewą stopę na prawe udo tam, gdzie między falbankami lśnią jej gołe pachwiny.
Zatrzymał się na dwa stopnie przed nią i pomyślał:
- No, pięknie! Ale na widok jej złoto-rudych włosów nad morskozielonymi oczyma pomyślał też, że to śliczne dziecko; taki Botticcelowski aniołeczek.
Zapytał życzliwie:
- Wprowadzasz się?
A Botticellowski aniołeczek, mrużąc kocie oczy nachalnie wpatruje się w niego i mówi do niego z miną, jakby się chciał w niego wśliznąć:
- Tak, proszę pana; podrzuca głową; tam proszę pana, pod szesnastkę. Z tatusiem.
I uśmiecha się do niego po dziewczęcemu, zalotnie, aż poczuł, że poczuł dreszcz. Zalotnie? Jakie tam, kurwa: zalotnie? Wyzywająco! Prowokująco! Prowokująco i bezwstydnie. Zachęcające kurewstwo w każdej z tych jej dziecinnych źrenic. Niektóre muszą się tego uczyć od puszczalskich koleżanek czy ciotek albo wyuzdanej matki, a inne się z tym rodzą. Ta na pewno się z tym urodziła; z tym nie do pomylenia z czymkolwiek innym, kurwim błyskiem w oczach, migającym jak neon Oooooch, wsadź mi! I wtedy skojarzył: Dante! I coś w nim zaśpiewało:
GLORIA!
GLORIAAA!
GLORIAAAAAAAAAAAA!
IN EXCELSIS DEEE-EEE-OOOOOOOOOOOOO!

I zrozumiał, że przecież ta mała jest zupełnie jak... Jest zupełnie jak? O słodki Jezu! Ona jest zupełnie... No jak to szło? No jak toto szło? Zaraz, zaraz... Mam! Światło mego życia, ogień moich lędźwi, mój grzech. Dusza moja. Lo-li-ta! Nabokov!
- To miło, mówi chrząkając ze zdenerwowania. Pozdrów tatusia, mówi a przez cały czas ta stara świnia zerka dyskretnie, lecz zachłannie pod spódniczkę tam, pomiędzy szczupłe, hojnie rozchylone uda, w niepłonnej nadziei, że zobaczy jej. Więc z nadzieją, że zobaczy jej, pyta ochryple:
- Jak ci na imię, kochanie?
- Mnie, proszę pana? Claire, proszę pana; odpowiada kochanie gorliwie, gorliwiej rozchylając uda i przytulając policzek do misia a pod spódniczką: patrz! Jakże gorliwie lśnią dla tylko niego! Dla ciebie! Jej dwie rybio białe pachwiny: chcesz? Patrz! Ogień twoich lędźwi, twój grzech. Oooooch, wsadź mi!
- Bardzo mi miło, Claire; do widzenia. A nie zapomnij pozdrowić tatusia; pamiętaj!
- Ojej, proszę pana; na pewno pozdrowię. Nie zapomnę, proszę pana; nie jestem taka! Do szybkiego zobaczenia.
Nie zobaczył! Rusza, ze zmęczenia i wysiłku marszcząc czoło. Nie jestem taka? Jesteś, jesteś, kochanie; już ty dobrze wiesz. Wzdycha.

Zamknął drzwi na dwa z trzech zamków, odcinając dopływ łojowego zapachu baraniny. Uf! Jasne że u Rashida, no a niby u kogo? U starej markizy na drugim? Pieprzony Berber! Cholerny, pieprzony, berberzyński Berber! O, to dobre: berberzyński Berber! Albo arabeskowy Arab. Albo mauretański Maur. Mauretański Maur? Bez sensu!
Nasłuchuje kroków tragarza, który z mozołem gigantycznego, dwunożnego żółwia gramoli się do mieszkania nad nim. Pod szesnastkę, z tatusiem. Z taką kanapą! Chryste! Atlas. Wniesie jak nic pod szesnastkę, z tatusiem i ani jęknie. Do szybkiego zobaczenia. Pokazać ci? Chcesz? Patrz! Pod szesnastkę... Zaraz, zaraz, pod szesnastkę? Aaaaa, pod szesnaaaastkę! Jak kiedyś wyłączyli prąd, to się przestraszył, że na wieczór albo nie daj Boże na całą noc zostanie w ciemnościach, więc poszedł tam, pod szesnastkę z tatusiem, zapytać czy mają zapasową świeczkę a sąsiad był chyba emerytowanym listonoszem albo czymś takim i otworzył drzwi w koszuli z ładnej flaneli w szkocką kratę. Całkiem fajna, zapomniałem spytać, gdzie kupił; szkoda... Ciemne wory pod oczyma, poorany zmarszczkami kłopotów miły chłop.
- Świeczkę? A jasne, że mam! Wejdź pan, wejdź, sąsiedzie. Nie wiadomo, kiedy znowu włączą a jakby co, będziesz pan miał na wieczór. No, wejdź pan, wejdź!
Z przedpokoju wszedł do stołowego, z której zrobili sypialnię a sąsiad zaraz stawia wino domowej roboty, chyba z głogu; w takiej przepięknej, starej zielonkawej karafce. Dziś już się takich nie robi; szkoda. Z głogu? Chyba z głogu. Zapach kurzu, leków i smacznie przyprawionej zupy rybnej. I przenikliwy zapach jeszcze czegoś, czego w pierwszej chwili nie rozpoznałem, ale zaraz potem rozpoznałem.
Przez cieniutkie zasłony w maki, złocista plama zachodzącego słońca na bukieciku sztucznych margerytek w plastikowym biało-niebieskim dzbanuszku, a na cokoliku Kto we Mnie wierzy, to choćby i umarł, żyć będzie. Pamiątka z Lourdes. Okrutna tandeta. Jego żona dogorywała w obszernym łożu z połyskliwej karelskiej sosny, wyschnięta na sucharek. Raz, dwa, trzy... Trzy? Nie, cztery sucharki na fajansowym beżowym spodeczku, obok kartoników i buteleczek z lekarstwami. Talerzyk to chyba oryginalny, stary Wedgwood. A może nie? Może nie Wedgwood, może podróbka. Na ścianie klatka z osowiałym, zmierzwionym kanarkiem; wyczuwał nieuniknione? Podobno wszystkie zwierzęta a koty w szczególności wyczuwają go. I psy; strasznie wyją po wszystkim. Wierne do końca... Tak, na pewno był listonoszem! To jego elegijne Rak, proszę pana. Cóż zrobić? I zaraz skwapliwe, połyskujące niebiańską tęczą i brzmiące anielskimi chórami:
- Ale wiara czyni cuda! 
A ja na to:
- O, tak, sąsiedzie, wiara czyni...
Rak, proszę pana. Cóż zrobić... Zazwyczaj boją się wymówić głośno jego imię. Samospełniająca się przepowiednia: Nie mów! Ja ciebie bardzo proszę, nie mów; nie wywołuj wilka z lasu! Wishful thinking to nazywają. Albo magical thinking. Zaklinać nieuniknione. Co za bzdura! Che sara, sara, nie? Jasne. Wysłuchaj nas Paaa-aaaa-nieee! Piękna martwa natura: Konająca z Rakiem i Margerytkami. Szkoła francuska, koniec dwudziestego wieku, numer katalogowy, cena wywoławcza... Jezu, co ja gadam? Sypialnia, umieralnia. W zaduchu niewietrzonego pokoju kancerokształtny zapach. Nie, nie kancerokształtny, kancerogenny! O, to poczułem na progu: zapach śmierci. Wysłuchaj nas Paaa-aaaa-nieee! Aha! A to wino wcale nie było z głogu, tylko z dzikiej róży!
Pili w uprzejmie zakłopotanym, zatroskanym milczeniu.
Czy on skręcił w lewo, kiedy poszedł po tę świeczkę? Tak, w lewo, więc na pewno taki sam rozkład: dwa pokoje i łazienka z tymi wielgachnymi oknami po tej samej stronie, co u mnie. Łazienka z widokiem na okna białej kamienicy z kutymi w żelazie balkonami, błękitnymi okiennicami i bramami. Stoi tylko o parę metrów, więc wszystko jak na widelcu: kiedy się kąpią, piorą, jedzą, biją, kochają. Ta mała Madeleine: tirli-tirli na fortepianie; codzienne od szesnastej do siedemnastej kosztowne lekcje gry dla tego beztalencia, małego aroganckiego potwora z mysimi ogonkami, walącego w klawisze z delikatnością drwala. Jej oszołomiona miłością do niej matka byłby całkiem, całkiem, gdyby tylko zrobiła coś z włosami. Pan Antoine, emerytowany aktor przy porannej gimnastyce i nieodmiennie samotnych śniadaniach, obiadach, kolacjach, spacerach dokoła stołu. O, albo zażywny Ernest, fryzjer i jego czarny kochanek, Simone. I kto wchodzi, kto wychodzi z bistro U Gastona. A kuchnia też na prawo od wejścia, z ciemnego przedpokoju. Tak, na pewno ten sam rozkład.
Gospodarz wraca z kuchni, kładąc przed nim świeczkę; siada i uśmiecha się szeroko.
- Ja, panie, walczyłem w Indochinach. I w Algierii. Pustynny chłopak byłem...
Piaski pustyni w jego oczach spustoszonych dramatem.
- I w OAS byłem... Tak, panie, w OAS. I nie mam się czego wstydzić, panie! Pod pułkownikiem Bastien-Thiry. Uścisnął mi rękę. Bohater, panie a ci dranie rozstrzelali go jak psa!
Wzruszył się, wytarł łzę w zmarszczonym kąciku oka.
- Ale umarł dumnie. Był dla nas jak prawdziwy ojciec, panie!
Wzdycha żałośnie i dodaje nagle z siłą:
- Prawdziwy syn i duma Francji!
Dumny syn Francji uśmiecha się dumnie z prawdziwego ojca, dumnego syna dumnej z niego Francji a potem z trzewi wielkiej, rozeschniętej szafy wyciąga to pudełko po butach z wyblakłym napisem Chaussures Boursier 36 ulica St. Gery i widokiem czarnego męskiego pantofla na żółtym tle; postawił na stole, zdjął pokrywkę.
- O, tu mam parę... 
- Bernardzie! Proszę, nie zanudzaj pana!
- Ależ nie, nie, proszę panią! Spiesznie mityguje chorą, której pergaminowe ptasie łapki z zażenowania mną przepoconą kołdrę. To naprawdę bardzo ciekawe. W końcu, jakby nie patrzyć, to wspaniały kawał naszej historii i naszych dzielnych chłopaków. Ojczyzna winna im wdzięczność.
Żołnierze! Dzisiaj czterdzieści wieków spogląda na was ze szczytów tych piramid! Pochwycił piramidalny błysk wdzięczności w jego oczach.
- O, a te tutaj dostałem za Dien Bien Phu, tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty, Operacja Bóbr, panie!
Wstał, salutując trzasnął kapciami:
- Kapral Bernard Japrisot! Drugi Batalion Drugiej Francuskiej Powietrzno-Desantowej Grupy Bojowej. Melduję się na rozkaz! Usiadł. Żołnierze, dzisiaj czterdzieści wieków... Napoleon skończył jako cesarz a ten jako listonosz; myśli patrząc na podsuwane mu przed oczy ordery.
- O, i jeszcze ten za Indochiny... O, a ten, ten i te dwa za Algierię. Eh...

Non! Rien de rien ...
Non ! Je ne regrette rien

Nakrył pudełko.
- Mam od cholery zdjęć ze starych, dawnych... Wie pan, z chłopakami; oazy, wielbłądy, palmy. Z akcji bojowych. Bo my zawsze na pierwszej linii, rozumie pan. No, ale to kiedyś, przy okazji. Przecież wpadnie pan jeszcze kiedyś, nie? Nie tylko za potrzebą? Roześmiali się z niezbyt szczęśliwego sformułowania.
- Oczywiście, przytaknął skwapliwie, skoro już się poznaliśmy a wino macie państwo świetne... Na dowód, wypił zachłannie, do dna.
- Jasne, że wpadnę. Ot, choćby oddać świeczkę.
Zagapili się w okno.
- No, panie... A jak się kąpie ta z drugiego piętra, o tam, w tamtym oknie... Były kapral wskazuje palcem; Taka pulchna... Wie pan która? Taka z fioletowymi włosami...
- Aaa, z fioletowymi włosami? Aaa...
- No, ta. Jest na co popatrzyć, nie?
Popatrzyli na siebie porozumiewawczo, z uśmiechniętym rozbawieniem.
- O, tak, jest na co patrzyć. Nie raz i nie dwa widziałem.
O, tak; nie raz i nie dwa widział falujący biust tej Circe, kołyszący się pod natryskiem. A kiedy zmywa balkon? Ho, ho; dobrze wie, że ją podglądam i dlatego zawsze bez majtek w tych fikuśnych, kusych szlafroczkach; codziennie wypięta codziennie zmywa albo zamiata posadzkę idealnie czystego balkonu. Ale przedtem zawsze przewiesi jakieś ręczniki, szmatki, chodniczki zostawiając przestrzeń na tyle dużą, żebym ją dobrze widział. Pokazać ci? Chcesz? Patrz! Ktoś to kiedyś powiedziało mnie... Kto tak do mnie powiedział? Tylko ja ją widzę, inni nie, inni nie widzą, bo jak? Nie ten kąt. Dobrze wyliczyła, matematyczka! Regularnie, co tydzień pojawia się jej mąż czy kochanek i wtedy zawsze odpicowana, w spodniach; i zawsze koraliki, szpileczki, elegancka. Jej stary musi być marynarzem albo kierowcą TIR-a. Która wtedy była? Szósta rano? Tak, szósta albo coś koło tego. Waliła dłonią w bogu ducha winny jasiek, jakby chciała wszystkich pobudzić, a to był sygnał dla mnie: Jestem gotowa! Patrz! I żeby chociaż leciał z niego kurz! Circe widzi mnie przez żaluzje, sprawdza patrząc przez swoje firanki, czy jestem na posterunku i wychodzi, kuca, wypina się i poleruje ten czysty balkon, a wszystko ma na wierzchu; różowa i rozwarta. Muszla. A Edwin nie wierzył:
- Eee, nieeee... Ma majtki, stringi.
- Nie ma.
Circe pochyliła się niżej, ukazując.
- Ojezu! O kurwa; ty, rzeczywiście nie ma! Ty, popatrz! Ojezu, popatrz! No, stary... Ty to masz fajnie, darmowy peep-show. Eh, żebym ja miał takie okienko...
Nie wierzył, aż uwierzył. Tak, ja to mam fajnie. I ona ma fajnie. Wszyscy mamy fajnie; codziennie darmowy pokaz. Chciałem ją zaczepić na ulicy, albo w piekarni. Albo u Gastona. A jeśli mi powie...? I po cholerę mi skandal? Co innego pokazywać, co innego podglądać, a co innego... Biedak! Pewnie dawno się nie kochał, iskierki podniecenia w jego oczach. A w jej oczach smutne zawstydzenie. Zawstydzenie? A może to żal, że już nigdy? Przecież jest taka chora, że oni już na pewno od dawna tego nie robią. Ciekawe, czy ona myśli: kiedyś byłam ładna? Bo wygląda na to, że kiedyś była ładna. Nawet bardzo. Straszne!
Odwrócił z zażenowaniem głowę od łóżka chorej a były kapral uśmiechnął się szeroko.
- Ale ona mnie się wcale nie podoba, za tłusta jak dla mnie. Chociaż cycki ma niezłe. Pośmiali się odrobinkę, a kobieta w zapoconych piernatach wykrzywiła woskową twarz.
- Panie kochany, no bo i kto to słyszał, żeby takie wielkie okno w łazience? Zupełnie jak jakaś wystawa w sklepie. No kto to słyszał, żeby takie wielkie? A niektóre zdziry, tam, to nawet nie powiesiły zasłon! Sodoma, proszę pana! Wstyd! Za moich czasów...
Na dźwięk jej głosu ptaszek nagle zaszczebiotał cieniutko, anemicznie, strzepnął skrzydełkami. Wtedy ucichła, mnie żółtymi palcami pościel, patrzy w sufit. O czym teraz myśli? Non! Je ne regrette rien...?
- No, to ja już pójdę, mówi biorąc świeczkę, dziękuję serdecznie... Jutro odkupię i zwrócę!
- Nie ma pośpiechu, sąsiedzie, w końcu się nie pali się, prawda? W końcu, to tylko głupia świeczka.
Właśnie, w końcu tylko głupia świeczka! I właśnie dlatego trzeba było pójść i oddać, cholera! Wpaść ot, tak, po prostu, jak człowiek. Tak, te wielkie okna... Teatrzyk tani, więc i repertuar niebogaty, Sekrety Życia? Lepiej: Tajemnice Paryskich Kamienic. A cóż to za cholerny banał? Tytuł brukowej powieści. Ale rzeczywiście, kto to projektował? Podglądacz? Ekshibicjonista? Naprawdę miałem odkupić, odnieść. Daleko nie miałem, psiakrew. Pod szesnastkę. Widocznie zmarła, biedaczka... Kiedy wychodził, tamten rozpaczliwie chwycił go za ramię.
- A tę świeczkę, to wie pan... Nie musi pan. W końcu, to tylko głupia świeczka.
i z załzawionym, męskim smutkiem, były kapral bohatersko pointuje
- To już niedługo; wie pan, najwyżej miesiąc, może dwa... No a jak Bóg da, to może i ze trzy. Wie pan, teraz to już tylko w Bogu nadzieja. Patrzy na niego lornetkami nadziei; więc poklepał go po ramieniu
- Odwagi, przyjacielu! Wiara rzeczywiście czyni cuda!
Mówi tak, bo nie wie, co innego może powiedzieć. Tak, wiara czyni. Nawet nie wiem, kiedy zmarła. Kiedy on się wyprowadził? Cholera! Mogłem zapukać, wejść, pocieszyć. Eh, takie to i teraz czasy: człowiek żyje, cierpi, umiera i nawet pies z kulawą nogą... Cholera, jako ludzie całkiem zeszliśmy na psy.


* Albert Camus Obcy; tłum. Autora


(portal LM sierpień 2011)





JEGO PRYWATNY ANANAS

Marcel odłożył scenariusz.
- Ty, a czy akcja koniecznie musi dziać się we Francji i Afryce?
- Ależ oczywiście, że nie! Byleby bohater, jak ja wtedy, patrzył na Morze Śródziemne z brzegów Francji i na Atlantyk, z plaży Walvisbaai.
- No, tak... 
- Ano, tak.
Marcel jest reżyserem, ma ostatnie zdanie.
- No, jak tak, to tak...

Patrząc na fale, włożył do ust pierwszy plasterek ananasa. Słodkawy, rozleniwiający zmysły sok wyciekł pytaniem: ciekawe, czy gdybym przez tych kilka ostatnich lat był tam, to napisałbym tyle, ile napisałem? Odpowiedział sobie: na szczęście byłem tutaj. 
Tam... Zobaczył niewyspanych, zapyziałych, szarych jak papier toaletowy ludzi, stłoczonych w porannych tramwajach, autobusach, wagonach szybkiej kolei miejskiej relacji Gdańsk - Gdynia. Śmierdzieli potem i niepranymi skarpetami, a prawie każdemu jechało z gęby. Jakby pasta do zębów, proszki do prania i mydło były im nieznane, myśli. Wciąż czuje ten odór. A poza tym, myśli, en masse chamscy i nieuprzejmi, ustępujący tylko przed siłą. I władzą. I siłą władzy.
Czołgi tamtej zimy. No, strzelaj do brata, strzelaj! Tamten strzelił, bo dlaczego miał sobie nie strzelić? Jak to szło? A kolor jego jest czerwony, bo na nim robotnicza krew. Właśnie. Potem, na wiecach, kat gadał do ofiary: To co, towarzysze, pomożecie? Ofiara z radością odpowiedziała katu: Pomożemy, towarzyszu Gierek! Syndrom Sztokholmski? Albo to: Polak potrafi. O tak, Polak potrafi! A każdy kutas na zagrodzie, równy wojewodzie. Królewski szczep Piastowy. Pieprzona gigantomania. Mesjasz narodów, pierwsi między chrześcijany. Nazywam się Milijon - bo za miliony kocham i cierpię katusze. Twoje milijony miały cię w dupie, frajerze. Zawsze miały. I zawsze będą mieć. Za waszą i naszą wolność. Dlaczego za waszą? Jak powiedział ten ochlapus, Churchill? Anglia nie ma starych przyjaciół, Anglia ma tylko stare interesy. O, i tak trzeba było! Ściągać od prymusa, nie od tumana, wsioki. Na cholerę nam jacyś odwieczni przyjaciele? Przyjaciele... Zdradzone powstania, zdradzone bitwy. Deportacje i zsyłki. Wyjeżdżali brzęcząc kajdanami, ale za każdym razem śpiewali Nie rzucim ziemi skąd nasz ród. Głupie jakie czy co? Ech... Powstania. A na Tygrysy mają Visy. Szkoda tylu młodych. Starych, oczywiście, też. No, ale co dzisiaj powiedzielibyśmy dzieciom? Że jesteśmy tacy sami, jak Francuzi, którzy oddali pół kraju i stolicę prawie bez wystrzału? Pieprzone Żabojady! A jak to się dzisiaj puszą, dupki. Mogli rozjechać Adolfa w tydzień, ale woleli z nim paktować i handlować w nadziei, że może ich ominie. Byli w stanie wojny a salutowali sobie uprzejmie na granicach. I sprzedawali im nadwyżki prądu. Cwane sukinsyny. A taki mizerny Hel bronił się przez miesiąc. Miesiąc i jeden dzień. A pod Wizną? Polskie Termopile, siedmiuset naszych przeciw czterdziestu tysiącom Szwabów. No to ja chciałbym wiedzieć, gdzie Żabojady mają swoje Termopile. Pewnie w Vichy, he he. A, pies ich jebał! Tak... Powstania, wzloty, upadki, klęski, myśli nucąc Z Dymem pożarów. Przesrane bitwy, przesrane wojny. No, nie wszystkie, myśli. A Żółkiewski? O, ten to lał Moskala aż miło. Zajął mateczkę Moskwę, posadził na ruskim tronie polskiego cara. Albo Piłsudski, goniący bolszewię spod Warszawy aż do. I trzeba było tak zawsze, myśli, a nie...
Zapalił papierosa. Fajne te dwie dziewczyny tam, na tej łodzi... Ale i to zmarnowali, durnie. Ani guzika od munduru? A Szkopom guzik na chuj? Wzięli mundur, a do tego szafę z całym domem i przyległościami. Zaraz, zaraz, a gdzie to ja czytałem, że w trzydziestym dziewiątym, naród zrzucał się na cekaem dla wojska? Na jeden pieprzony cekaem! Jezu, co za kraj! Przesrane bitwy, przesrane wojny, przesrane życie... We wszystkim wieczni amatorzy. I wieczni, naiwni partyzanci. Hasełka, sztandary, krzyże, pielgrzymki. Precz z mózgiem, niech żyje Jezusmaryja! I nieskończona chwała pewnego trawiastego pola
- A pamiętasz Wembley?

A wtedy chlali wódę w takiej oberży, że niech ja skonam! To było ho, ho! Dużo po Okrągłym Stole i po tych pierwszych, ustawionych wyborach czy jakoś tak. Dokoła same zakazane mordy, nieletnie kurwy wytapetowane jak stare kamienice na dwudziestego drugiego lipca, dawniej E-Wedel, he he.. Siwy dym tanich papierochów i odór kapuśniaku. Specyficzny zapaszek eau de Pologne, jak gdzie indziej eau de parfum. Dezynfekowali się tanią wódą pod Perłę Bałtyku, zagryzając odór plasterkami ananasa posypanego pieprzem według pomysłu Kumpla. Gadali o nowych czasach, oddzielonych grubą kreską od Peerelu. I o nowych Polakach, żyjących na modłę nowych Ruskich: Rwać, co się da!

Kumpel z rezygnacją
- Czego ty chcesz, przecież to mierzwa... Dopóki mierzwa żyła w komunie, od drzew i zwierząt leśnych się nie odróżniając, było jeszcze no, daj Boże. Ale teraz? Teraz ta sama mierzwa, uzbrojona po zęby w telefony komórkowe i komputery modyfikuje nasz świat na obraz i podobieństwo swoje. Rządzi polityką w sejmie i senacie, bryluje w ministerstwach i mediach. Rządzi ukradzionym albo podstępnie zagarniętym kapitałem, rozpiera swoje chamskie dupy na salonach, nurzając świńskie ryje w szampanie. No co, nie mam racji? A ty wiesz, po co tak naprawdę rozpieprzają te wszystkie stocznie, huty i wielkie zakłady pracy? Nie, kochany, nie po to żeby modernizować przemysł. Boją się, że ci sami robole, na których plecach dorwali się do władzy, wypierdolą ich w powietrze, kiedy się wkurwią. Tak, jak wypierdolili komunistów.
Polał do szklanek. Wypili, wstrząsnęło ich, zapili mineralną, zapalili.
- Ty weź tylko i pomyśl: takie stocznie: Lenina, Remontowa i Północna... Siedemnaście tysięcy luda zaprawionego w bojach z komuną od grudnia, do grudnia, nie? Z Sierpniem po drodze. Człowieku, przecież gdyby teraz było ich tam tyle samo, a nie nędzne dwa tysiące codziennie trzęsących się o pracę, to po tej władzy nie pozostałby nawet ślad. I nie jest ważne, czy rządzi postkomuna czy pseudo prawica; każda opcja ma u Proletów przesrane. I właśnie tego się boją, więc skwapliwie kontynuują politykę Rakowskiego: zlikwidować zagrożenie. A jak się nie da zlikwidować, to zatomizować i podzielić. Divide et impera, rozumiesz? No.
Patrzą na ulicę. Po drugiej stronie, pijany rumuński Cygan szcza na ścianę z wysprejowanym napisem Polacy to Żydzi! Wrócili do wódki a kumpel do rozważań.
- Taaa... Posprzedawać, rozkraść a resztki oddać w pacht najwierniejszym pretorianom, w dowód wdzięczności za poparcie machlojek. Przekażcie sobie znak pokoju. Przekażcie sobie, co się jeszcze da ukraść a i nas powiadomcie. Teraz ci sami stoczniowcy, jeszcze do niedawna siła napędowa antykomunistycznej rewolucji, są dzisiaj bezrobotni a często bezdomni. I najgorsze jest to, że nie mają nawet w co pieprznąć butelką z benzyną. Bo niby w co, w seks-shop? I na znak protestu będą palić gumowe chuje i sztuczne pochwy? No, co się tak głupio śmiejesz, może nie mam racji?
A ponieważ kumpel miał rację, więc po krótkich rozterkach kupił bilet na pociąg i wyjechał z kraju. Żeby nareszcie nie być tam. Przerażało go to, że ta mierzwa rzeczywiście zmienia jego dawny świat na obraz i podobieństwo swoje. Osiemset metrów ulic Rajskiej i Pańskiej, a na nich 34 banki albo przedstawicielstwa banków. Gdzie się podziały te małe sklepiki z bułkami, mlekiem, warzywami i piwem, które kiedyś tam były? A gdzie się podziali Ajschylos, Horacy, Norwid, Bursa czy Wojaczek? Och, idź do Boga, durniu; zapomnij!
Z nikim się nie pożegnał.
W jego literaturze zawsze było od cholery kobiet. A od cholery kobiet w napisanym oznacza, że będzie od cholery pieprzenia. W dodatku, jego teksty pełne są ordynarnych wyrazów; takich na pe, cha i ka, co się niektórym nie podoba.
- No i po co tyle tych wulgaryzmów, kochany? Kochany, ludzie tak nie piszą.
- Oczywiście, że ludzie tak nie piszą, panie Wojciechu. Ale ludzie tak mówią.
- No, ale po co zaraz tak... No wie pan, tak po oczach? Po co pisać tak, jak ludzie mówią? No, wie pan...
- Nie, panie Wojciechu, nie wiem.
- A nie może pan tego trochę złagodzić, przylizać, troszkę wygładzić? Wie pan, to po prostu razi oczy i szalenie psuje estetykę pana tekstów!
- Po co pisać tak, jak ludzie mówią? Bo ludzie tak właśnie mówią. Żywi ludzie. A ja piszę o ludziach żywych, którzy mówią jak żywi ludzie, a nie jak para-szlacheckie pierdoły z Trylogii. Jak mam łagodzić? Pańskim zdaniem, zamiast wszechobecnego w naszym języku codziennym słowa kurwa, powinienem wstawiać kropeczki i pisać k....a? I wtedy co, czytelnik pomyśli, że tam nie ma kurwa, tylko jest krowa, kolba czy kawa? O to chodzi?
- Kropki? Ach nie, mój Boże; nie o to mi... No nie, nie o kropki...
Wtedy on, wkurwiony do granic wstaje, wyciąga z szuflady papierową teczkę upstrzoną numerami telefonów i jakimiś esami-floresami. Rozwiązuje brudne tasiemki, wysypują mu się jakieś fotki, zasuszone liście, stare bilety i inne duperele. Wzrokiem przebiega treść listu, nastukaną koślawymi czcionkami na starej maszynie, szuka, znajduje na trzeciej stronie.
- O tu, puka palcem. O tutaj. Proszę, niech pan przeczyta.

…więc Ty się nie przejmuj szczekaniem jakichś, pożal się Boże, krytyków. Miej w poważaniu słowa kolegów po piórze ale pisz, jak czujesz, że powinieneś pisać. Pisz ludzi żywych, tylko wtedy Twoje historie będą żywe. Że Twoje postaci przeklinają, piją, wódkę i pieprzą się? A co robią prawdziwi ludzie? Przeklinają, piją i pieprzą się. Oczywiście, poza tym, jeszcze umierają za małe i wielkie sprawy, modlą się, kradną, ratują dzieci z pożarów, mordują. Słuchają muzyki ze starych płyt, chodzą do ogrodów zoologicznych, spowiadają grzeszników, grzeszą, wspinają się na szczyty, operują chore serca i uruchamiają prąd, który zabija skazańców na krzesłach elektrycznych. Zostają papieżami jak Twój Jan Paweł II albo dyktatorami jak, „mój” Videla. Lecz wszyscy oni, bez wyjątków, przeklinają, piją i pieprzą się. Pozdrowienia,
Osvaldo
Pan Wojciech odkłada list, przez chwilkę siorbie drinka, pokasłując zapala papierosa i, zatrzymując dym w płucach, patrzy na niego z pobłażliwością.
- Kochaaany... I po co mi pan to pokazał? Żeby mnie przekonać, że nie mam racji? Tym mnie pan nie przekonał. Ani trochę. Kim jest ten pański Osvaldo?
Słowo Osvaldo wymawia z pogardliwym przekąsem.
- Jest pisarzem, krytykiem, uniwersyteckim znawcą literatury?
- Ten Osvaldo jest pisarzem. Nazywa się Soriano, Osvaldo Soriano.
- Jezu, ten Osvaldo Soriano? Jaja pan sobie ze mnie robi?
- Nie, nie robię sobie z pana jaj, panie Wojciechu. Ten sam. A tutaj, o...
Wyciąga błękitną kopertę, z niej prostokątną, niewielką kartkę zapisaną drobniutkimi, równymi literkami.
- A tutaj o, mam list od Carlosa Fuentesa. Od tego Carlosa Fuentesa. Napisał mniej więcej to samo, co Soriano, więc właściwie może pan sobie darować czytanie. A ponieważ obaj jeszcze żyją, więc gdyby co, gdyby pan miał jakieś wątpliwości, może pan do nich zadzwonić. Choćby zaraz; mam ich domowe numery telefonów.
- Ależ nie, nie! Po cóż miałbym dzwonić? Wierzę panu, tylko...
- Po co miałby pan dzwonić? Może po to, żeby przepłynąć Ocean Atlantycki różnic, który dzieli naszą literaturę od literatury światowej. I że nie to jest ważne, czy jakaś napisana postać mówi chuj, kurwa, pizda, dupa czy jebać, tylko w jakich okolicznościach i dlaczego to mówi. Dlaczego autor zapisał wiernie to, co zostało przez kogoś gdzieś, kiedyś powiedziane. Liczy się kontekst. Dla historii które się wydarzyły, takie detale jak wulgaryzmy są bez znaczenia. Ale dla wypowiadających je postaci, są szalenie ważne. Mam na myśli historie prawdziwe albo jak najbardziej prawdopodobne. Jak pan wie, panie Wojciechu, ja piszę tylko takie.

W pociągu PKP jadącym do Paryża przez Berlin i Sztrasburg, prawie całą drogę przeleżał na łóżku, odczuwając dziwny niepokój. Dopiero po jakichś czterystu kilometrach zrozumiał; rozejrzał się po przedziale i pomyślał Ojezu! Ale mam szczęście, że jestem sam! A po chwili zreflektował się i uszło z niego powietrze. Mam co? Szczęście? Noż, kurwa; właśnie to jest ten polski mentalny syf: mieć szczęście. Mieć szczęście a nie, wykupić sobie prawo do pojedynczego przedziału sypialnego. Wstał i wyszedł.
Wkurwiony, obijając się o ściany, szedł do restauracyjnego. Stojąc w kolejce do bufetu, delektował się ucieszną rozmową z nawaloną jak futryna brunetką, niebywale ochoczą na igraszki w pociągu.  Podniecona wizją seksu z nieznajomym, chichocząc jak idiotka zapewniała go, że nie musi się martwić.
- Wolę bez gumki, kapujesz?
Jechała do narzeczonego, który zapieprzał w Paryżu jako budowlaniec, zbrojarz czy jakiś ktoś. Pachniała francuskim mydłem i francuskimi, markowymi perfumami.
Wrócił z kartonami wódki i soku, więc przez resztę trasy pił, czytając antologię pisarzy amerykańskich albo gapił się przez okno. Spał niewiele, bo popijając z kubeczka do zębów często rozmyślał, czy dobrze mu będzie tam, dokąd jedzie. Dobrze będzie, myślał. Brunetka? Jaka brunetka? A, tamta brunetka! Przyszła, ale była tak głupia, że nie mogło z tego wyjść nic na dłużej.
A poza tym, ten murarz.

Dotarł do Pont Neuf, oparł łokcie i sztachnął się Gauloisem. Kiedy nasycił się dookolnymi, uprzejmie wypowiadanymi C'ava? C'ava! wtedy, razem z dymem wypuścił z siebie całe to złe, nagromadzone przez lata powietrze.
Rzucił peta do Sekwany i już, już zbierał się do hotelu, kiedy jakoś tak ni stąd, ni zowąd zadudniło mu w głowie Ile cię trzeba cenić...
- Że też nie ma jakiejś szczepionki na to kurewstwo!

Ciepły smak miąższu ananasa przypomniał mu spoconą wędrówkę przez skwierczącą sawannę. Szedł za przewodnikiem Himba, lśniącym jak wypolerowana miedź. To było tego roku, kiedy Edward odstrzelił sobie głowę, a on poleciał do Namibii sam, bo Nicole... Patrzy na czarny jacht z purpurowymi żaglami, idący halsem w kierunku mariny. Bryzgi piany, łopot spinakera. Pięknie, myśli.
Spieczonym bezdrożem do Ruacana, wyglądając litościwej chmurki i tego ich niby lotniska a Wojownik Wspaniały siedział na baobabie krzycząc jak małe dziecko kwii-kwii. W osadzie pił zimne piwo z zapasów przemiłego, niemieckiego turysty.
- Prosit!
- Prosit, Jurgen!
- Gut?
- Gut, Jurgen. Super!
Jurgen wrzuca puszkę do specjalnej torby na odpadki, którą trzyma w bagażniku a on w myślach chwali niemiecki ordnung. I że Polak jebnąłby tę puszkę byle gdzie. I jeszcze, na dodatek, kopnął.
Jurgen wszedł między chałupinki oblepione krowim nawozem, stojące pośrodku kraal, jak teatralna dekoracja. Pstrykał Canonem, koncentrując się na półnagich albo zupełnie nagich dziewczynach.
- Schön! Super! Ja, gut!
Jeszcze teraz widzi ich nagie piersi, wymalowane czerwoną glinką wymieszaną z ziołami. Pamięta, że od razu pomyślał sobie: strzeliste katedry. Wypluł pestkę. Strzeliste katedry. O tak, ładnie sobie pomyślałem. Jakbym pisał psalm do Księgi Psalmów. Uśmiechnął się, a wtedy zadzwonił telefon.
Kwii-kwii.

Z tarasu wchodzi do pokoju, odstawia talerzyk z plasterkami ananasa, podnosi słuchawkę. Bardzo niechętnie słucha podekscytowanej kobiety, która koniecznie chce się z nim spotkać.
- Bo wie pan, ja dopiero wczoraj przyjechałam. A pana adres, to ja dostałam od pani Ireny. No wie pan, od tej pani Ireny, tej rudej z ministerstwa. Chciałabym się z panem spotkać jak najszybciej, a najlepiej to jeszcze dziś albo no, w ostateczności to jutro. Bo wie pan, ja tutaj nie mam żadnych znajomości a pieniędzy mam bardzo mało. Wie pan, jak to jest. No i nie mam żadnej pracy, a pani Irena, ta z ministerstwa, to mi mówiła, że pan ma tutaj bardzo dużo dobrych stosunków.
Uśmiechnął się. O tak, stosunków to ja mam od cholery i trochę, ale tobie, kobieto, chyba nie o takie chodzi.
- Przykro mi, ale jutro z samego rana wyjeżdżam, więc niestety, ale nie będę mógł pani w niczym pomóc.
- A dzisiaj? A nie moglibyśmy się spotkać dzisiaj? Cała moja nadzieja w panu!
- Niestety, proszę panią, dzisiaj to zupełnie niemożliwe. Dzisiaj najważniejszy jest dla mnie ananas.
Odłożył słuchawkę.

Niezły kawał skurwysyna ze mnie, pomyślał. O tak, niezły kawał skurwysyna. Wstawił butelkę do lodówki i poszedł do łazienki. Rozebrał się, wszedł do kabiny puszczając na głowę strugę wody tak zimnej, że mu zaparło dech. Dodał gorącej. Lepiej? O, zdecydowanie lepiej. Wystarczy. Stojąc nieruchomo pod wodnym biczem, obraca w myślach sens tego wszystkiego, w czym uczestniczył i co robił od tamtej chwili, w której zadzwoniła Nicole

- Słuchaj, kochanie! Edward nie żyje!
- Kto nie żyje? Edward nie żyje? Żartujesz sobie? Krzyczał nie bardzo pewien, czy to, co powiedziała jest prawdą, czy koszmarnym żartem.
- Jak to nie żyje? Powtórzył trochę ciszej i usiadł na łóżku. Chcąc zapalić lampkę nocną, zrzucił popielniczkę i papierosy.
- Jezu, Nicole! Daj mi sekundkę, cholera. Muszę zapalić, cholera! Tylko sekundkę, Nicole!
Zapalił papierosa od strony filtra, zdusił go, wziął drugiego. Zapalił i zaciągnął się głęboko.
- Nicole? Tylko spokojnie. A teraz opowiedz mi wszystko po kolei.

Wyszedł z kabiny, wziął ręcznik. Zastanawia się, czy tuż przed śmiercią Edward wspominał czy nie wspominał Nicole, swoją śliczną małą zdradliwą żoneczkę-kurewkę, która rżnęła się w najlepsze z jego najlepszym przyjacielem za hen, siedmioma górami, za siedmioma morzami hen! Tam, pod dachami Paryża hen! W jego własnym, mahoniowo-hebanowym łożu ze szczytem wykonanym z ciosów słoni? A kto to może wiedzieć? Stoi nagi przed lustrem, patrząc w swoje oczy. Mam wyrzuty sumienia? Nie, nie mam. Wzrusza ramionami. Chuj z wyrzutami!
Wyrzuty sumienia teraz, po tylu latach!

- Uważasz, że powinnam pojechać?
- No, wiesz... Gdyby chodziło o moją żonę, nawet w separacji, to...
- Nie umiem udawać. I szczerze mówiąc, guzik mnie obchodzi jego śmierć.
- To wiem. Ale tak nie można. No, oczywiście mogę zlecić formalności jakiejś firmie pogrzebowej, naszej czy tamtejszej. To żaden problem.
- No to o co ci chodzi?
- Chodzi mi o to, że wiele osób zada sobie pytanie, dlaczego ty, a już na pewno, dlaczego ja, jego najlepszy kumpel nie pojechałem na miejsce i nie zbadałem, co się naprawdę stało. W końcu trochę razem przeżyliśmy złego i dobrego, więc...
Wstała z łóżka i podeszła do barku.
- Nalać ci?
- Nalej. I rzuć mi fajki; gdzieś tam leżą. I zapalniczkę.
Podeszła z dwoma papierosami, trzymając szklanki. Staje nad nim nago, patrząc uważnie jakby się zastanawiała, czy to jest właśnie ten mężczyzna. Ten, czyli właściwy dla niej. Cokolwiek znaczy słowo właściwy.
Więc tak sobie stała nad nim, a on patrzył na jej piersi, uda, wzgórek, łydki i wziął z jej ręki szklankę dla siebie i papierosa, którego dla niego zapaliła. Sięgając po popielniczkę, zaciąga się głęboko.
- Usiądź. Usiądź, bo kiedy tak nade mną stoisz i nic nie mówisz, to sam nie wiem, czy mnie kochasz czy nienawidzisz?
- Och, pieprzysz
Ubrany w jasne spodnie i granatowy T-shirt, spogląda z tarasu na jachty, kiwa bosą stopą a taśma filmowa przewija mu się w mózgu, zaskakując na soczewki oczu.
- A w tym hotelu?

Jezu, w tym hotelu poci się nawet powietrze. O, tamta kropla wydłuża się, a potem bezgłośnie opadnie z sufitu, bezgłośnie lądując na dywanie. Za żaluzjami słońce i szczekanie psów, zapach smażonej baraniny, curry, migdały, cuscus. Wielbłądzi bek. Bardzo złe stworzenia, bardzo złe. Gryzą i kopią. Bek. Brzydki wielbłąd! Suk będzie żywotny do zmroku, który wysnuje z rozgwieżdżonych ciemności, wszystkie jego potwory.
Na szafce stoi nieczynny telefon. Dyrekcja przeprasza, obiecuje, że natychmiast. Natychmiast trwa trzeci dzień. I czwartą butelkę cudem zdobytej Oj'czystej Wyborowej. I dziesiątą paczkę ojczyźnianych fajek. I tamte dwie miejscowe dziwki. Boże, co za brzydactwa! No, ale na bezdupiu i kowal baba, bo w fartuchu, zacytował kogoś, kogo twarzy nie pamiętał. Jak on się...? A, mniejsza. Powinien zadzwonić, ale Dyrekcja przeprasza. Wiele powinienem, myśli. Na przykład, myśli, powinienem teraz siedzieć w Europie, a nie tu. No, ale skoro jestem tu, no to przynajmniej powinienem odkryć jakieś coś, jakąś nieznaną piramidę na przykład albo jakiś kamień z Rosetty. Albo krzyknąć, jak ten kurdupel do żołnierzy z konia krzyczący Żołnierze! Czterdzieści wieków spogląda na was ze szczytów tych piramid! No, coś w tym stylu... Pomyślał, że kiedyś, pewien zupełnie zbędny człowiek, taki stary, nikomu niepotrzebny dziad-poeta o wytartych na łokciach tużurkach, umarł w nędzy. Przytułek. A ileś tam kwartałów dalej, Familia Xięcia-Pana na wieczorku tańcującym przepuszczała miliony. Życie samo. Kogo obchodzi Norwid i jego Czemu, Cieniu, odjeżdżasz...? Bema pamięci żałobny rapsod, mój żałobny rapsod, wplecione misternie w zapytanie jaszczurki śmigającej po suficie
- I co ty tutaj robisz, do cholery, w czas zrywania czereśni w Kamienicy Szlacheckiej? Z butelką w ręce (denko na podołku, kciuk na szyjce), rozważa wszelkie możliwe warianty. Od heroikomicznego: Powieszę się w cholerę! Poprzez: A może zejść do baru i porozglądać się za jakąś dupą? Tylko nieco ładniejszą od tej wczorajszej! Do zdecydowanego:
- A, pies to jebał! Poleżę sobie, popiję i... Może potem coś napiszę.
Leży, pijąc i nie pisząc, ale o pisaniu myśląc. Przekłada lego słów na kostkę Rubika znaczeń: wszystkie pola równiutko, niech wyglądają estetycznie, jak wypolerowane pancerze hoplitów. Kiedy Aleksander smalił cholewki do Roksany? A zamordowali ją w którym? W 309 przed naszą? Jakoś tak. O, albo ta druga, Roksolana, żona Sulejmana, która korespondowała z Zygmuntem. Kobieta światła, cwana i podstępna. Morderczyni, jak Medycejska. I jak setki przed nią. Matki i żony cezarów, naczynia zbrodni. Więc kobiety to niby wyłącznie ciała? Wyłącznie ciała, co za bzdura! I niby tylko dla ich cycków i autostrady między udami wiodącej ku łechtaczkom palili miasta, mordowali ojców, braci, wiernych przyjaciół i ukochanych nauczycieli, przekraczając Rubikony wszelkiego niemożliwego? A gówno! Więc dlaczego? A dlatego, żeby ich kochały tak, jak mamusie kochały swoich małych Jasiów. Oto odpowiedź.
A potem telefon nagle zadzwonił, więc on się poderwał, uradowany i podniecony wykręcił odpowiedni numer i powiedział, że jest gotów. Przyjechali po niego trzy godziny później, trąbiąc klaksonem i wywijając marynarkami. Pili wódkę ze skórzanych bukłaków.
Ocalony!

Co jeszcze sobie wspomina, kiedy tak spogląda na jachty? O, to na przykład, jak maszerowali brzegiem rzeki wesoło, wesoło machając witkami. Śpiewali o szewcach, wędrujących przez zielony las. W koszyczku butelki, kanapki, krem do opalania, ręczniki. Leżąc w półcieniu dębu, między zeszłorocznymi, martwymi żołędziami (dlaczego nie wzeszły drzewami niebosiężnymi?), mieli zamknięte oczy i głośno pytali
- Kochasz mnie? Zupełnie jak te dzieci! Albo jak dorośli, którzy chcą znać pewną odpowiedź dziś na niepewność stałości jutra. Bo przecież jutro może być po wszystkim, ale dziś...
Kąpiąc się nago, rozchlapywali wodę: mieniła się tęczą w słońcu i perliła na ich ciałach. Rowerzystka zadzwoniła i pomachała życzliwie
- C'ava?
Życzliwie odmachali: C'ava!
Leżąc w pełnym słońcu by wyschnąć, myślą o widzianym pejzażu: pięknie jest. Powoli cedząc słowa, dobierając z pamięci właściwe przymiotniki, mówili o Dżumie i Obcym i Upadku i Micie Syzyfa. I o Sartrze. No bo jak, nie o Sartrze, kiedy mówili o Camusie? Pomiędzy kęsami bułki z pomidorami i żółtym serem, łykami wina (ona) i wódki (on), dyskutowali niezapalczywie o jakości translacji. I o konieczności nowego przekładu wszystkich dzieł Dostojewskiego. W chwilach brzęczenia swawolnych much, dotykali swoich ciał, kochali się albo spoglądali w obłoki. Kiedy dojdą do wniosku, że nic tu po nich, wstaną i odejdą.
Wstali i odeszli.
Czy słońce, które owego pamiętnego dla nich przedwieczerza, oświetlało nie tylko to miejsce, gdzie teraz widnieje zgnieciony prostokąt traw, ale również dąb, rzekę, ślad roweru, jakiegoś małego żuczka czy patyk spowity pianą, martwą srokę z dziobem w wodzie i księdza dobrodzieja idącego z brewiarzem od albo do, zatrzymało się, jak wtedy, gdy Jozue nakazał mu stanąć? Czy zawisło z zachwytu nad niepowtarzalnością chwili? Niestety, nie. Żadne obserwatoria astronomiczne tego świata, od Mount Palomar, poprzez Kamczatkę, Tajmyr i Alaskę po wysokie płaskowyże Ruandy, nie zanotowały takiego zjawiska. A jeśli ktokolwiek twierdził wówczas, że dostrzegł (chwilowe) zaburzenia w ruchu solarnym, mogło to być kłamstwo spowodowane pragnieniem sławy; alkoholem, chwilowe zaciśnięcie się jakichś naczyń krwionośnych w mózgu lub oku patrzącego; zjawisko niewytłumaczalne, z pogranicza mistyki, jak stygmaty Ojca Pio, płaczące Madonny, woda w krew, pijący mleko ceramiczny posążek Ganesza, Trzej Królowie, 666 wypalone łapą Szatana na ciele noworodka w Bengalu, kurwy dające z nielichym rabatem każdemu, kto się nawinie (nie bądź frajerem, frajerze!). A potem, też doskonale pamięta, najpierw jechali autobusem podmiejskim, potem metrem, no a potem przeszli pieszo tych głupich kilkaset kroków i kiedy znaleźli się na łóżku, na cudacznej narzucie w koziołki, misiaczki i sylfidy, patrzyli w sufit, palili maryśkę, chłeptali wódkę z winem, żeby ich bolały głowy. Mieli nieograniczoną ilość czasu, bo nie mieli niczego innego w takiej ilości, jeśli nie liczyć niepewności. Niepewność bowiem, jest nieograniczona i bezkresna, ale mieli jej od cholery i trochę.
Rankiem, próba zrobienia szprycera za pomocą palca przyłożonego do kranu aby zwiększyć ciśnienie wody - udana! Teraz niby-sodowa, plus pigułka od bólu głowy, plus wódka. Musi tam iść, choć iść tam nie chce za Boga! Ale musi iść, jeśli... Więc trzeba się skupić: wybrać garnitur. Ten z lśniącym połyskiem grafitu? Ten złotozielony? No, w ostateczności założy amarantowy ze srebrną nitką i będzie jako patryota.
Potem dobiorę krawat, myśli. Krawaty, upierdliwe stwory. Zupełnie, jak te cholerne skarpetki: zawsze tylko jedna. Najczęściej lewa. Gdzieś to już kiedyś pomyślałem... Gdzie? A co mnie tam jakaś skarpetka? Co tam będzie? A będzie pan Henryk, znamienity pedryl z pedalskim fularem na żółwiej, pomarszczonej szyi, robiący za Maitre d’Hotel. Chętnie cię wydrukuje, jak mu dasz obciągnąć. Choć podobno faceci w tym wieku wolą, żeby to ich obsługiwano. Dowiem się, jak to jest, kiedy się zestarzeję, myśli z rozbawieniem. Rej wodzić będzie pani Anna, platynowa Wirginia Woolf dla ubogich. Mocna baba! Ma dojścia, wejścia i wyjścia. Podobno ten pierdziel w Stanach to jej kuzyn. Podobno, kiedy spieprzył na Zachód, to zawsze miał gębę pełną tego dawno padłego, wielkiego poety. Mon cher cousin, le grand poète Lithuanien to, mon cher cousin, le grand poète Lithuanien tamto. Jaki on dla niego cher cousin, kurwa jego mać? Przyczepiło się gówno do okrętu i krzyczy: Płyniemy! Ojezu, łeb mi trzaska! Teraz nie mogę wypić. Ale na szczęście tam będzie wóda. A jak nie będzie? Spokojna twoja, będzie! I zajebista wyżerka za frajer. I wianuszek głodnych frajerów, z wianuszkiem wygłodzonych, anemicznych panienek. Każdą da się wyjąć i przelecieć. Da się? Jak nie, jak tak, he he. No to sobie coś wyjmiemy i przelecimy, tak... Więc pięknie będzie, myśli wiążąc krawat. O kurwa, jak będzie pięknie! O, Szopę! Olitwoojczyznotymoja! I tirli-tirli, i pitu-pitu na fortepią, na którym stoi kryształ z huty Julia czy Irena, pełen biało-czerwonych goździków z biało-czerwoną szarfą, jakby im nagle umarła vive la Pologne! No i na pewno będzie, że Oto dziś dzień krwi i chwały, bo jak nie? Łezka w oku, smark w chusteczkę, dreszcz w podbrzuszu a potem nagle: jeb, do stoła. Łapać z bufetu co się da.
- Ty, Mietek! Ty, Anka! Weź dla mnie, bo wyżrą najlepsze! Szyyyyyybko! A potem odsapka. A kiedy za godzinę ich przewody gówienne zrzucą zawartości do kibli, zasiądą by słuchać, że Wieszcz nasz, niedościgniony Adam Mickiewicz... Rzygnę czy nie rzygnę? Może wytrzymam. Może nie rzygnę.
Pamiętam, że wtedy padał deszcz. I że padło o wiele za dużo wielkich słów. Przynajmniej, jak dla mnie. Te słowa zawarte były w poezjach, a poezje napisali jedni tacy i takie jedne i wielu innych. Ale tylko twory jednych-takich recytowali chłopcy i dziewczęta ze studium. Doskonale recytowali te jeszcze niedoskonałe wiersze. No, niektóre były nawet dobre a parę zacnych. I kupa gówna w rodzaju o, Polsko! Ojczyzno Matko Jezus Maria Papieżu Ojcze Nasz Ojczyzna Ojczyźnie.
No i, ma się rozumieć, mała Sara Rywka Rachela Getto Holokaust Gaz Krematorium Auschwitz Majdanek Bożnice Rudy Rabin maleńki Dawidek Powstanie Karuzela Geszefciarze Szmalcownicy. Przypomniał sobie rumuńskiego Cygana sikającego na ścianę i tamten napis Polacy to Żydzi! Wtedy pomyślał, och, co za bzdety! A teraz pomyślał, że.
Sięgając po ostatni plasterek ananasa, wie że tak naprawdę wszystko co posiadł na własność, to od cholery zapisanych a zbędnych, bo nikomu niepotrzebnych zdań. Co jeszcze? Jeszcze ten jeden bilet na sleeping w pociągu przez Sztrasburg i Berlin, żeby wrócić tam. Coś przeoczyłem? Ach, no tak, jeszcze mój prywatny ananas.
Zjadł ostatni kawałek.


portal LM, październik 2011






ZIMOWA OPOWIEŚĆ

Zamknął drzwi na klucz, założył rękawiczki, chrząknął i wyszedł na ulicę. Szurając butami po oblodzonym chodniku, dotarł do przystanku tramwajowego, poczekał na szesnastkę, wsiadł, skasował bilet i zajął miejsce obok zakutanej po nos kobiety.
– Zimno, powiedziała dziarsko.
– Zimno, przytaknął niechętnie, bo nader niechętnie rozmawiał z obcymi.
Dojechał do dworca, wysiadł, wszedł do hali dworcowej i ruszył w kierunku kas.
– Jeden normalny na drugą klasę pospiesznego do…
Kiedy otworzył oczy, stał na polanie, a przed nim, na soczystej trawie leżał kudłaty, mięciutki baranek tuż obok wielkiego lwa.
– Omatko! Zawołał w duchu i z przerażenia zamknął oczy.
Kiedy otworzył oczy, leżał na twardej kozetce, a po obu jego bokach stali trzej faceci w białych fartuchach.
– Ile pan widzi palców? Zapytał Pierwszy, pokazując mu trzy palce.
– Trzy, odpowiedział, a wtedy Drugi pochylił się i wrzasnął mu do ucha:
– Jak się pan nazywa, panie Johansen?
– Johansen, odpowiedział, chociaż nie nazywał się Johansen, tylko Ibsen. Dla ścisłości – Knut Ibsen.
– Teraz dostanie pan zastrzyk uspokajający, a potem przeprowadzimy te… no… o, analizy, okej? Wyjmując strzykawkę, poinformował go Trzeci.
– Dobrze, odpowiedział Ibsen, zamykając oczy.
Kiedy otworzył oczy, jego prawa dłoń spoczywała na jakiejś wielkiej, nagiej piersi, ściskając różowy sutek. Leżąca obok niego niewiasta była wielka i biała jak zaspa świeżo nawianego śniegu. Widywał takie w Grenoble, gdzie kilka lat temu miał kochankę imieniem Daniela, ale ta Kobieta nie była Danielą, tylko wielką jak zaspa śniegu, białą niewiastą lat około trzydziestu trzech, o gęstych, czarnych kręconych włosach i zamkniętych oczach.
- Umarła? Pomyślał, bojąc się zabrać dłoń z jej sutka.
– Wiesz co, Knut? Jak chcesz, to możesz mi przynieść kompotu z lodówki? Powiedziała sennie Kobieta i przewróciła się na lewy bok; jej wielkie, białe jak zaspa śnieżna plecy były wytatuowane w krokodyle i hibiskusy.
– Dobrze, odpowiedział, wstał i zobaczył, że jest nagi, a przy stoliczku pod oknem siedzi malutka Starowinka w zielonym kapelusiku, gryząc sucharka.
– No, nareszcie, powiedziała. Nareszcie jaśniepan raczył wstać. Odziałbyś się, świnio!
Ibsen zakrył przyrodzenie rękami i bezradnie rozglądał się za swoim ubraniem.
– Łachy są w praniu. Poinformowała go Starowinka. Śmierdziały szpitalem, sikami i jakąś wielką kobietą, białą jak śnieżna zaspa. Salomon i ja postanowiliśmy cię oprać. Możesz założyć jego kombinezon, ten z Wysp Salomona.
– Dobrze, odpowiedział i zamknął oczy.
Kiedy otworzył oczy, zamykał drzwi na klucz. A skoro tak, to założył rękawiczki, chrząknął, wyszedł na ulicę i szurając butami po oblodzonym chodniku, dotarł do przystanku tramwajowego; poczekał na trzynastkę, wsiadł, skasował bilet i usiadł obok zakutanego po nos policjanta.
– Zimno, powiedział dziarsko policjant.
– Zimno, przytaknął niechętnie, bo nader niechętnie rozmawiał z obcymi, a z policjantami szczególnie. Kiedy dojechał do dworca, wstał i wysiadł, wszedł na dworzec i poszedł w kierunku kas.
– Jeden normalny na drugą klasę pospiesznego do…
– Do? Spytała Niemiła Kasjerka.
– Do…
– No? Dokąd? Dokąd pan chce jechać? Niech pan nie blokuje! Niech pan odejdzie i wróci, kiedy się pan zdecyduje! Ludzie czekają! Oni wiedzą, dokąd chcą jechać! Co za ludzie! Przyjdzie taki jeden z drugim i blokują, a normalni, porządni ludzie chcą jechać!
Złapał się za głowę i z przerażeniem wybiegł przed dworzec, wskoczył do tramwaju, a kiedy wstał, wysiadł, wszedł na dworzec i poszedł w kierunku kas.
– Jeden normalny na drugą klasę pospiesznego do…
- Omatko! Zawołał w duchu i z przerażenia zamknął oczy, a wtedy podeszła do niego ta Kobieta w hibiskusy z krokodylami, objęła go i pocałowała w usta.
– Jak chcesz, to możesz mi przynieść kompotu z lodówki, Knut.
– Kim pani jest?
– Jak to: kim jestem, kochanie? To ja, Daria, twoja kochanka z Grenoble.
Widywał takie w Grenoble, gdzie kilka lat temu miał kochankę imieniem nie Daria, tylko Daniela, ale ta Kobieta nie była tamtą Danielą, tylko wielką jak zaspa śniegu, białą niewiastą lat około sześćdziesięciu siedmiu, o czarnych gęstych, kręconych włosach i zamkniętych oczach.
– Nie, to niemożliwe! Krzyknął zrozpaczony. Daniela jest szczuplutką blondyneczką z małymi cycuszkami, a pani…
– No, nareszcie, wrzasnęła Starowinka w zielonym kapelusiku. Nareszcie jaśniepan raczył coś zrozumieć! Odziałbyś się, świnio!
– Dobrze, odpowiedział, bo zobaczył, że jest nagi.
– Zimno, powiedział surowo policjant.
– Zimno! Przytaknął dziarsko, bo nader chętnie rozmawiał z obcymi a z policjantami szczególnie.
– Twoje łachy są w praniu, ty wszawa gnido! Poinformowała go Starowinka. Śmierdziały szpitalem, sikami i jakąś wielką kobietą, białą jak śnieżna zaspa, no, to Salomon i ja postanowiliśmy cię oprać, zasrańcu! Możesz założyć kombinezon Salomona z Wysp, a jak nie, to nie; to dalej chodź z kindybałem na wierzchu, zboczku!

Ibsen kluczem otworzył drzwi, nacisnął klamkę, zdjął rękawiczki, chrząknął i wszedł do mieszkania. Wyszeptał ze smutkiem
– Boże, co za nora…


portal LM, luty 2012








IMPERATOR CZASU

Rytmicznie postukując linijką o ławki, pan Robert chodzi po klasie dyktując pytania sprawdzianu ale teraz jest po lekcjach, więc pije w barze piwo myśląc o rozmaitościach. Za oknem, z Południa na Północ przesuwa się chmura w kształcie tygrysa skaczącego na gazelę a stado szpaków leci z wiatrem, na którym mała Sabina zawiesiła szkarłatny latawiec z czarnym ogonem. Dochodzi szesnasta.
Szesnasta, myśli pan Robert, czyli godzina jednorożca i występnych dziewic. Dlaczego występnych?

Bo myślą o rogu. I myśli sobie jeszcze, że chętnie wypije drugie piwo ale nim zamówi, chwilkę popatrzy w okno, w to na prawo od bufetowej Hortensji. Nie umiera ten, kto nie żył, myśli. Widzi trzciny, tatarak, perkozy, jezioro. Widzi i myśli, no a skoro tak, to żyje. Ale co to za życie, wypełnione dreptaniem dokoła dzieciaków, ławek, przed tablicą?
Ładny widok, na kufel piwa z widokiem na pianę. Piana, moje życie... Propyleje wspomnień: tory kolejowe wiodące od brzózek po prawej stronie peronu, z dziewczyną na rowerze w tle, do tamtych olch po lewej, z martwym, wypalonym domem: lej dławiący starą wilgotną spalenizną, wypełniony zieloną zgniłą wodą a dokoła sczerniałe kurhany cegieł porośnięte chwastami: zwęglone sny o wczoraj.
- Hortensjo, jeszcze jedno piwo.
- Jedno?
- Przecież na raz wypiję tylko jedno.
- No, tak...
Szczecina na grdyce w górę i w dół.
- A wie pani, wtedy...
- Och, Robercie! I po co to wspominać?
- No, tak.
Zwęglone wczoraj... A dzisiejszej nocy szła przez pokój Monika, jego spalona siostra, z rumiankami wplecionymi we włosy, ubrana w sukienkę do trumny i czarny welon. Szalona wdowa po sobie śpiewała

Powiadają, że sowa była córką piekarza

Kiedyś, kiedy była żywa i poruszała się gibkim trzcinowym krokiem Kreolki, przygotowywała śniadania dla nich dwojga i wtedy, na kuchennym stole zawsze układała kompozycję gotową do namalowania martwej natury 1. Deska do krojenia, 2. Nóż, 3. Chleb, 4. Maselniczka, 5. Biały dzbanek na mleko, 6. Kiełbasa, 7. Kamionkowa butla z winem, 8. Raki, 9. Martwe ryby, 10. Bażant lub kuropatwa z rozłożonymi skrzydłami, 11. Zroszone winogrona, 12. Jabłka i 13. Śliwki, 14. Wielki, miedziany czajnik buchający parą i na koniec 15. Margerytki w dzbanku a wszystko, jak w pracowni renesansowego malarza z Niderlandów, który wyszedł tylko na chwilkę ale zaraz wróci żeby dalej malować. Pan Robert widział takie obrazy w muzeum, w telewizji i na ścianie pokoju w domu pani Marty. Światło na tych obrazach zawsze pada od lewej do prawej. Nigdy inaczej.
Rytmicznie postukując linijką o ławki, pan Robert chodzi po klasie, dyktując. Dyktując chodzi po klasie pan Robert, o ławki linijką postukując rytmicznie. Pan Robert ma wielkie, stare brązowe buty z czarnymi sznurówkami, lśniące od pasty i szczotki. Marynarka w kolorze zielonej ziemi wyświecona na łokciach; cery tu i o, tam. Cierpi na chroniczny katar, który leczy herbatą z cytryną. Zapuszcza krople do nosa i smarka w wielką chustkę. Pan Robert w tych swoich wielkich, brązowych butach z czarnymi sznurówkami uczy geografii, botaniki ale najczęściej historii.
- Ptolemeusze... Powtórzcie.
- Pto-le-me-uuuuu-szeeee...
- Dobrze.
Albo
- Amazonka. Rio de las Amazonas. Powtórzcie.
- A-maaaa-zon-kaaaaa! Ri-jo-de-las-A-ma-zoooo-naaaaas!
- Doskonale. A tu? No, co to jest za kraj? No...? Dahomej! Powtórzcie: Da...
-...ho-meeeej!
- Doskonale!
I pije herbatę z cytryną z Afryki. Z Da-ho-me-ju, bo dla pana Roberta Dahomej, to
- Oooooch, Dahomej...

Panna Marta prowadzi lekcje rysunku i uczy zasad sztuki, kiedyś była misjonarką tam, w...? No? W...? W Da...
-...ho-me-ju!
- Doskonale!
No, ale że jej ciotka umarła, zostawiając w spadku dom i troszkę pieniędzy, to. Panna Marta uwielbia czytać „Na Zachodzie Bez Zmian” Remarque’a i „Maleńką Panią Wielkiego Domu” Londona. Prenumeruje „Ell” i „Vogue”, nosi pończochy na zgrabnych, długich nogach i ma rudą grzywkę, przyciętą zgrabnym łukiem nad brwiami jak ta Mireille Mathieu.

Je suis nee pour chanter...
Lalala-lala-lala...

Nuci codziennie panna Marta piosenkę Mirelle Mathieu a kiedy przechodzi obok przeszklonych drzwi gabinetu przyrodniczo-historycznego, pan Robert zamiera

- Pira...?
-...midyyyyy!

Zegar stojący po lewej stronie wielkiego pieca wydzwania bim-bom! I wtedy pan Robert odlicza tęskne godziny do końca lekcji, kiedy wróci do domu i będzie patrzyć przez firanki jak panna Marta w tym cynamonowym domu bliziutko, tylko przez płot, wiesza w sadzie pranie na sznurze rozpiętym między morelą a brzoskwinią, ubrana w bardzo kusy szlafroczek z paroma rozpiętymi guzikami. Schylając się nisko, nie skąpiąc mu widoku, panna Marta weźmie miskę, wejdzie do domu, nakręci gramofon z mosiężną tubą i leżąc na kanapie będzie słuchać zakurzonych piosenek Édith Piaf, czytając o Małym Księciu, Róży i Lisie i smokach z wyspy Komodo. I o rybakach, że o świcie czarne, płaskodenne łodzie we mgle, plusk wody, skrzyp wioseł w dulkach a srebrne i szarozielone ryby, omszałe raki, węgorze czarne i lśniące w sieciach, zapach szlamu i gorącej herbaty parującej z termosów i kubków a czaple w trzcinach przekrzywiają nożokształtne głowodzioby. Pięknie, prawda?
A wieczorami dziewczyny rozbierają się do snu na tle okien. Po cieniach ich piersi rozpoznajemy je, bo czyż nie napisano: po owocach ich poznacie ich? Napisano. Piersi ślicznych sióstr Vayer są duże, średnie i malutkie a te dwa balony w oknie wychodzącym na studnię należą do ich matki, pani Marie Vayer. A w drugiej izbie, pochylony nad stołem z cieniem butelki, tamten cień nosa jak hakownica do buraków? Ooo, to Jean Vayer, człowiek z amputowaną radością, beznogi ex-drwal.
- No tylko sama powiedz, Duszko... I co ja mam za życie?
A przecież ma przepiękne córki, ma wiśnie, czereśnie, jabłka i gruszki. Ma psie szczekanie i chrząkanie świń. A my mamy na tle zazdrostek piersi tych jego przepięknych córek: duże Sophie, średnie Antoinette i prawie żadne tej małej Jeanne. No i dwa balony jego małżonki. Bardzo wystawne.
Jest jeszcze taka jedna, Margot Buonasera - karminowe usta, błękitne powieki i wiśniowe wysokie szpilki. I torebkę z wiśniowej dermy, którą wymachuje jak te zdziry na filmach Felliniego. Robi „to” za pieniądze albo za darmo, za opowieści. O czym? A choćby o Da-ho-me-juuuu. Kiedy kropelki potu jak Droga Mleczna lśnią na jej piersiach, pan Robert zlizuje je marząc o piersiach panny Marty. Propyleje wspomnień, myśli.
Czasami, przez pokoje idzie Monika, ta jego spopielona siostra; pochodnią oświetla sobie drogę przez samotność upiora i woła O, Robercie! albo śpiewa

Je suis nee pour chanter...
Lalala-lala-lala...

- Nie śpiewaj tej piosenki! Prosi pan Robert. Nie rób mi tego, Moniko! Śpiewaj każdą inną, jaką tylko zechcesz, tylko nie tę!
Zegar na orzechowej komódce zawsze wtedy wydzwania dwanaście razy srebrzyste bim-bom. Jest wysoce prawdopodobne, że pan Robert jest lunatykiem bo ilekroć się zbudzi następnego poranka, w kuchni na stole ma przygotowane nakrycie a na płycie stoją garnki z gotowym obiadem. I w ogóle, cała kuchnia wygląda jak atelier renesansowego malarza z Niderlandów, który zaraz wejdzie, żeby namalować tę martwą naturę. Światło pada ukośnie od lewej do prawej strony. Nigdy inaczej.
Kiedy pan Robert mówił do nas, spoglądał w okno; byliśmy dla niego niczym. Ot, nasiona mierzwy, dzikie kłącza, coś jeszcze mniej słyszalne, niż zapach motyla.
- Wy? Kiedyś, może... Jeśli dostrzeżecie, że w stąpaniu słoni Kserksesa słychać nie tylko puszystość śniegów, co nieznane Babilonowi, ale i początek kresu Hellady, co swe purpury i amfory kształtne w mediterralne wypuszcza morze... I z ogniem płonących w jego oczach murów Troi, recytował

Ἄνδρα μοι ἔννεπε, μοῦσα, πολύτροπον, ὃς μάλα πολλὰ
πλάγχθη, ἐπεὶ Τροίης ἱερὸν πτολίεθρον ἔπερσεν·

Palce, żywe kościane cęgi niosą do ust prekolumbijski zwitek tytoniu
- Papieros? A wiecie wy, ile trzeba było złotych cielców wytopić z miedzianych bicepsów Inków i Azteków, by opłacić Te Deum dla Nowego Świata? Nic nie wiecie, dzikusy! Skrzypiąc homarzo brązowym butem, kroczył przez meandry
- Wiedza o historii to władza nad historią, gówniarze... Historia to władza!
Kwiat amarylisa chybotał się na parapecie, kiedy z boiska wywoływał kopiących piłkę
- Kopiesz? Kopiesz piłkę? A rozumiesz dramat Elektry, bałwanie?
I tarmosił za ucho, kiedy śpiesznie, ukradkiem odgryzaliśmy kęsy pod ławkami
- Bułkę? Bułkę w czasie gdy teraz tam, pod Issos, kona ci imperium, Dardanelu?
Puszczał ucho, z obrzydzeniem wycierając dłoń o spodnie.
- Bułkę... Patrz! Patrz i zobacz, jak Agamemnon miecz wbija Parysowi a uda Kasandry krwawią gwałtem! Patrz, żebyś nie umarł żyjąc! Bułkę? Bułkę, ty... O, płonąca Trojo! Płakał...


portal LM, marzec 2012






ATANAZY ZEBU


Ochojski zabójca gospodyń

Atanazy Zebu wynajmował pokój z używalnością Gospodyni. Zebu młody był i kędzierzawy a jego podpuchnięte oczy chrabąszcza ukazywały odium. Ongi marzył o tym by pracować na rzecz społeczeństwa. Jako ochotnik. Woluntariusz. Jako ochojski, do specjalnych poruczeń. Ale mu się odechciało a zachciało grzybowej, gołych dziewuch o wyuzdanych gustach, jakiegoś pieroga z kapustą czy jak... No, jednym słowem - menda!
Na zegarze była środa, kiedy Zebu wstał prawicą macając jądra a lewicą, co to miała nie wiedzieć co czyni prawica sięgnął po owocowe wino. Kiedy się napił, doszedł do wniosku że właściwie to nie ma po co wstawać, więc położył się ostrożnie, jakby w obawie że mu coś przypierniczy w głowę albo wejdzie ona, ta Gospodynia jedna i znowu będzie się suczyć, łasić się będzie, tymi cyckami wiertolić, migdalić jęzorem jego kark byczy a krwisty. Ale nie weszła, bo wyszła na taras z butelką do podlewania eukaliptusa, który zajebiście wyeukaliptusiał w wąskiej, drewnianej skrzyneczce i teraz, jak niedysponowany gastrycznie żuraw studzienny skrzypiał pod ciężarem własnych ramion.
- Czy ktoś zna telefon na policję? Zapytał Jakiś Głos.
- Ja nie znam, odpowiedział niezgodnie z faktami Atanazy ale Głos nie dał mu wiary, tylko dalej potrząsał jego ramieniem i kark byczy lizał, suczył się, łasił i wtedy Zebu zaskowyczał
- Omatkoboskajedyna! Nie!
A ona, Gospodynia znaczy, odpowiedziała namiętnie
- Tak tak tak tak!
Więc on wtedy jak się nie podźwignie jak dźwig, jak heroj, jak alibababakszysz, jak serwolatka twarda z zamrażalnika i jak jej nie powie
- A to ja wypowiadam od pierwszego!
A Gospodynia:
- A kto mnie zapłaci za cztery miesiące nazad? Gorbaczow?
A Atanazy:
- Noż, kurwa! Wezne finkie i zarżne!
I tak, w ten oto środowy dzień doszło do tragedii: młody, obiecujący kandydat na ochojskiego zaciukał jedną starą Gospodynią, jak ten Raskolnikow te lichwiarki.

Post scriptum.

Zapytała mnie Czytelniczka z Morąga, niejaka Genowefa Grzyb:
- Do czego to podobne, ty popieprzona, literacka, szowinistyczna męska suko?!
Odpowiadam w zgodzie z sumieniem:
- Pani Genowefo! Nie mam zielonego pojęcia. Proszę pozdrowić samca i przychówek.

 

Potęga!

Atanazy Zebu był tak ubogi, że na chleb zbierał trzy dni od sąsiadów i przechodniów. Ale se kupił bochen. I litr wódki. No bo jak - zakąska bez wódki? Skandal! Kiedy wypił półtorej szklanki, zakasał rękawy a finką, co to ją jeszcze z harcerstwa posiadał urżnął solidną pajdę. Żuł z namaszczeniem. Żuł i pisał w zeszycie:

Ty mnie pokochać nie musisz
Ale pokochasz mnie szczerze
Ja ci powiadam: uczucia nie zdusisz
Bo ja ci, cholero, nie wierzę

Kiedy przeczytał napisane czknął, poczochrał szruber włosów na potylicy gdyż od fasady był nieco wytarty i powiedział głośno
- Marylu, to jest, kurnia, teges.
I było to jak najbardziej teges.
Atanazy Zebu dołączył te strofy do pliku strof innych, równie namiętnych i porywających i wypił trzecią szklaneczkę. Za oknem sąsiedzi bili przechodnia z innej dzielnicy, jakiś miły staruszek wymiotował do parkowego kosza na śmiecie, pani spod szóstki trzepała dywan i wyzywała. Dzień był piękny, czerwcowy i Atanazy postanowił wyjść na spacer, nad rzekę i popatrzyć na żaby.
Wyszedł i pijąc z butelki patrzył na żaby. Policjanci przysiedli się bezszelestnie a on, pomny nakazu staropolskiej gościnności, podzielił się z nimi i wódką i swoją poezją.
Zapłakali.

 


Bułka

Atanazy Zebu, jak zwykle zastawił w lombardzie narty i szatkownicę do kapusty. Wzięli, bo go pożałowali. Kupił połówkę, gofra z cukrem-pudrem i herbatę a potem, po dojrzałym namyśle, jeszcze połówkę i ćwiartkę. A po kolejnym namyśle - jeszcze dojrzalszym - dwa piwa. Tanie, żeby nie wyrzucać bezsensownie pieniędzy. No i jakieś bułki uschnięte, kilogramowe opakowanie pasztetu za jedyne 1,99 a w kiosku Ruchu - zeszyt w kratkę. Zeszyt w kratkę - rzecz poecie niezmiernie potrzebna do pisania wierszy.
Wszedł do mieszkania bez otwierania zamków, gdyż po pierwsze nie miał zamków a po drugie nawet gdyby miał zamki, to by ich już nie miał, bo by go z nich okradli. Bowiem w jego dzielnicy zapotrzebowanie na zamki okrutne było. Zlustrował wzrokiem każdy zakamarek: futryna okienna? Jest. Piec? Jest. Węgiel? Nie ma; z wiadrem, pogrzebaczem i szufelką pożyczyli sobie jacyś dobrzy ludzie. Dalej: prymulka od cioci Marcysi? Jest, ale złamana. Firanki? Zapieprzyli! Z żabkami i karniszem.
- A na cholerę mi karnisz i żabki, jak nie mam firanek? Pomyślał rezolutnie, bo Atanazy Zebu rezolut był nad rezoluty.
- Zabiję okna dyktą, będzie cieplej.
- I ciemniej, dopowiedział Jego Wewnętrzny Głos.
- Fakt, będzie cieplej, ale będę musiał więcej wydawać na świece, przytaknął Swemu Wewnętrznemu Głosowi.
- Świece? Świece w dwudziestym pierwszym wieku? Zapytają dobrzy ludzie z troską w głosach. Tak, świece. Bowiem Atanazy odcięty został od prądu przez dobrych ludzi z elektrowni, jak od gazu przez dobrych ludzi z gazowni a od pracy przez dobrych ludzi z rządu, zaś od łoża został odcięty przez jedną taką, co się na koniec małżeństwa okazała nie być bogobojną niewiastą, tylko pospolitym kurwiszonem robiącym laskę kierowcom TIR-ów.
- A to se zamaluję szybki wapnem cieńko i jakoś będzie!
I dobrze.

Postawił Atanazy zakupy na stole, oderwał zębami kapsel, wyciągnął zeschłą bułkę i ugryzł i złamał ząb i wypluł go i zaklął.
- Noż Boże, co to za bułka? A po sekundzie - Co z tobą, bułko? Zapytał bułkę z niemym wyrzutem a bułka leżała jakaś taka... Bez wyrazu, wyraźnie nadkąszona w rogu górnym, niesmaczna wyraźnie...
Atanazy zachciał nagle usiąść i nagle zachciał napisać jakiś wiersz o bułce tej niemej a twardej, co to mu ząb siekaczem zwany raczyła unicestwić u korzenia samego, no ale nie było krzesła bo jacyś dobrzy ludzie potrzebowali jak raz jego ostatniego krzesła.
- Więc wiersz nie powstanie? Zapytał samego siebie oraz bułki Atanazy. Zza pieca wyciągnął składany, aluminiowy wędkarski zydelek.
- O, mężczyzna to zawsze sobie poradzi, powiedział i wyjął kopiowy ołówek. Zaczniemy tak...

Bułka leży na stole twardawa
Bo stara jest bułka z piekarni na rogu
Cieszy się cała piękna Warszawa
Żem wspomniał przez bułkę o Bogu!

Kiedy dochodził do połowy pierwszej połówki i drugiego piwa, doszedł też do wniosku że warto będzie jutro, z samego rana, tak powiedzmy koło trzynastej wpaść do Prezesa. Do Wydawnictwa znaczy i zapytać czy może liczyć na zaliczkę. Przecież ten wiersz o bułce przełamał w nim niemoc twórczą!
Wstał, założył kapotę, poutykał zakupy po kieszeniach i wyszedł, pozostawiając otwarte drzwi. A niech sobie kradną, gdy pod pachą ma składany zydelek. Językiem obmacał dziurę po zębie i powiedział rezolutnie, bo rezolut... etc
- Ząbka nie ma, to fakt, ale jest za to miejsce na lufkę! I wetknął w szczerbę papieros marki Fajrant, bo lubił palić dużo, smacznie i tanio.
Automat miał na rogu, w kieszeni kartę a na niej jeszcze ho, ho, ze trzy impulsy.
- Pan prezes? Zapytał siadając na zydelku i wyjmując gofra z papierka. Czy mogę liczyć na przyjęcie jutro rano, tak powiedzmy cirkaebałt trzynasta?
- Wena wróciła? Zawołał Prezes radośnie. To wspaniale, panie Atanazy, wspaniale! Pan wpada bez krępacji i bez tych burżuazyjnych ceregieli. Posiedzimy, poczytamy, pogadamy, coś wypijemy. Ogóreczek kwaszony się znajdzie a i pani Stenia się niebywale ucieszy.
- O to-to! Będę. Będę punktualnie, prezesie umiłowany!
- Trzymam za słowo.
Atanazy zebrał się na odwagę.
- A czy ja w zamian mogę liczyć na serce pana prezesa i jakąś skromną zaliczkę, powiedzmy - ze trzysta złoty?
- Kochany! Dwadzieścia, no dwadzieścia pięć złoty to ja panu nawet zaraz, po prostu - od ręki!
- Zbawco!
A powiadają źli ludzie, że nie masz już dobrych ludzi.





Poeta w sieci

Poeta Atanazy Zebu dziś rano zastawił w lombardzie telefon komórkowy. Kupił pastę do butów, pół litra wódki czystej, barszcz w proszku i dwie bułki. Przecenione, bo wyschnięte. Atanazy wypucował buty, wypił barszczyk i zakąsił rozmoczoną bułką. Buty stały na stole. Lśniąc. Wódka stała na stole. Kusząc.
Otworzył, wypił z gwinta, kaszlnął, potem nanizał buty na pocerowane skarpety, odział grzbiet w marynarkę, narzucił kapotę, wziął teczkę i wyszedł starannie niedomykając drzwi. Żeby go nie okradli.
Poszedł na przystanek. Wsiadł w tramwaj i dojechał. Wszedł po schodach i zapukał do drzwi; były zamknięte, żeby ich nie okradli. Po krótkiej lustracji przez judasza otworzyła mu wspaniała rasowa pani, taka po czterdziestce, z tych cycatych, tlenionych blondyn o dupskach wielkich jak u francuskich perszeronów. I w plastikowych, błyszczących kozaczkach za kolana. Szalał za takimi: pachniały jego dużą umarłą mamą i wspomnieniem obietnicy komunizmu: Być Może...
Przedstawił się i doczekał wpuszczenia na gabinety. Kiedy siedział kręcąc młynki palcami, Prezes Wydawnictwa czytał manuskrypt. Manuskrypt zawierał czterysta wierszy drobnym maczkiem. Owoc udręki ostatniego roku. I pleneru w Książniku, na który zabrał tę pindę Anielkę. Co za durna cipa; nie dość, że nie ceniła jego poezji to jeszcze nie umiała się ryćkać, głupia pinda!
- Taaa... Zagaił przyjaźnie Prezes. Wódkę pan wypijesz? I bez chwili namysłu wydobył flaszkę z biurka, polał do szklanek. Wypili bez toastów, po męsku: chlust i po krzyku.
- No, fajnie, fajnie, powiedział Prezes. Ale, drogi panie poeto, to jest do dupy. Martyrologia, ojczyzna, jakieś Och i Ach! Miłość, uczucia, sentymenty... Pan mnie rozumie? Dzisiejszy czytelnik żąda krwi, seksu, spermy, łechtaczek, cycków ze sterczącymi sutkami, wygolonej moszny, penisów jak dyszle, pogoni, pościgów, podcinania gardeł a to... A to... To jest do dupy takie bardziej. Pan mnie wyczuwasz?
- Jasne, przytaknął Atanazy. Do dupy.
- No, do dupy jakby. Drogi, kochany panie Atanazy! Kogo dziś obchodzi miłość? Dzisiaj ta wasza tak zwana „miłość” to za przeproszeniem jedno wielkie pierdolenie a te tam, jakmutam... No te Wergile, Homery, Mickiewicze... Współczesny czytelnik nawet nie wie co to za ptice i z czym to jadać... Ta...
Milczeli chwilę, potem wypili znowu.
- No a może w Internecie zamieścić tak ot, na rybkie by? Jak ludziska pochwalą a zbierze się ich sporo, to wydamy drukiem bo teraz...
- Rozumiem, bo teraz jest do dupy.
- Noż! Siecieszę że sierozumiemy!

Po powrocie do domu, Atanazy skonstatował filozoficznie, iż butelka którą zostawił na stole wychodząc, zniknęła a z nią stół i takie maciupkie radyjko za 5 złotych, kupione w sklepie "Wszystko za 5 złotych". Chuj z radyjkiem i stołem, pomyślał Atanazy, ale wódka! Dokonał błyskawicznej penetracji wszystkich otworów kieszeni, gwałcąc intymność dziurawych podszewek. Znalazł resztę z lombardu. Starczy!
Wkroczył do kawiarenki Internetowej. Wódka gulgotała w wewnętrznej kieszeni kapoty. Odpalił komputer, włączył google szukając "Poezja Amatorska". Znalazł!
- Ano, zobaczmy, co to takiego...
No! I dopiero teraz miał przerąbane!




Przypadków Atanzego Zebu ciąg dalszy

Atanazy Zebu otworzył lewe, mniej zaciągnięte ropą oko i poczuł dojmujący ból w żuchwie.
- Panie na niebiesiech! Zakrzyknął nabożnie, gdyż w sprawach wiary nie miałeś nad Atanazego pobożniejszego człowieka. - Noż, kurwa, żeby od razu tak boleć?!
Wyciągnął rękę na podłogę, gdyż z wysokości siennika na którym sypiał trudno użyć określenia "nad" podłogę.
Więc wyciągnął tę rękę na podłogę, gdyż z wysokości siennika na którym sypiał, lepiej było mu sięgnąć po flaszkę wódki niż wstawać jak głupi, żeby zaraz potem się schylać w ukłonach, jak Tatarzyn-pohaniec. A jeszcze mogło mu się zaćmić w oczach i wtedy, nie daj Boże, mógł sobie zrobić krzywdę poprzez okropnie bolesne uderzenie twarzoczaszką w okuty kant pieca albo tym bolącym zębem w krawędź wiadra. Zatem, tak: wyciągnął rękę na podłogę, złapał flaszkę i przyłożył do ust a Halina, której wystawały tylko sflaczałe pośladki spomiędzy siana siennika po omacku wyciągnęła artretyczne paluszki i złapała butelkę.
- Cuś do picia? Wychrypiała, zaś Atanazy przytaknął sądząc, że ma ona na myśli wódkę, podczas gdy ona złakniona była w owej dobie jakiejś materii wodnistej, suto nasyconej dwutlenkiem węgla i kwasem L-askrobinowym.
Wymiotowała długo i potwornie do wiadra, wprost na węgiel zaś Atanazy nie tracąc kontenansu szybciutko założył sztuczkowe spodnie, szelki, koszulę non-iron, pilotkę, gogle, potem jeszcze skarpetki (a, pal sześć majtki!), na koniec sandały wypolerowane woskiem i - adiu fruziu! - tyle go widzieli. Flaszkę przezornie wsadził do wewnętrznej kieszeni gabardynowej kapoty. Żeby mu nie ukradli, pijaki!
Zgodnie z ustaleniami około trzynastej pięćdziesiąt trzy Atanazy zapukał do drzwi Wydawnictwa, bowiem jak zwykle były zamknięte. Żeby ich nie okradli. Otworzyła mu pani Stenia pachnąca żywicą jak stuletni dąb, śliniąca właśnie oczko w rajstopach.
- Sie nie opłaci, stwierdził ze znawstwem Atanazy. Rajstopy dziś za psi pieniądz chodzą. Pani Stenia skrzywiła się nieładnie, choć prawdę mówiąc, była wystarczająco szkaradna żeby i bez krzywienia się wyglądać jak sporych rozmiarów ochłap pemikanu.
- A pan to się dużo zna, panie Atanazy, rzeczywiście!
Wpuściła go, zaryglowała drzwi na trzy zamki, łańcuch, sztabę i dwie zasuwy. Żeby ich nie okradli dobrzy ale spragnieni cudzego jacyś ludzie.
- Prezes czeka. Powiedziała z ponaglająco, więc Atanazy przylizał włosy, wypolerował sandały o łydki, odchrząknął i wszedł. Prezes rozrzucił ramiona, jak do ukrzyżowania.
- Nooooo, nasz poeta, nareszcie! Pan wchodzi, pan bierze krzesło i pan siada, panie Atanazy!
Co Atanazy uczynił z radością, jako że sandały były jego małoletniego siostrzeńca, Ergo przyciasne.
Prezes rozlał do szklanek, podsunął ogóreczki; chlupnęli, zakąsili aż chrupło.
- No, to do rzeczy czyli do mediasu resu, ha ha ha ha!
Zarechotali obaj, po czym Prezes położył przed Atanazym dwadzieścia pięć złotych bilonem oraz jeden przedarty rubel i dwadzieścia pięć halerzy drobnemi.
- A to na co? Zapytał lękliwie Atanazy.
Prezes wzruszył ramionami.
- Daję, co mam. Niczego panu nie pożałuję. Pan mi brat rodzony.
- A co z moimi wierszami? Wie pan, w Internecie szalenie się podobają...
Prezes polał i odwrócił twarz do okna.
- No tak, prawda, szalenie się podobają. Fakt...
Odwrócił się
- Ale bądźmy szczerzy: Internet, to nie księgarnia, byle kutasy do księgarni nie zaglądają, prawda? Bo skąd takie kutasy mają mieć dziaćki? Przecież żyją tylko ze sprzedaży butelek, nież?
- Noż, jak nie jak tak?! Przytaknął Atanazy poczym wypił do dna i zwymiotował w donicę z palemką bo jakoś ten łyk mu nie wchodził.
- Się pan nie marszczy, zaraz się przysypie, o tu mam taką łopateczkę... Sam nieraz... Wie, pan - bywało, że ho ho ho! Właściwie, zadumał się Prezes. Właściwie to ta palemka w samych rzygach rośnie... Cud! Cud prawdziwy!
- Jak to w wydawnictwie; wiem, bom sam kiedyś prowadził.
- A pamiętam, pamiętam, Mistrzu! No, ale wracając do pańskich poematów... Możemy wydać z tysiąc sztuk, formacik - standard a-pięć, objętość do sześćdziesięciu stroniczek. Pasi, Mistrzuniu?
- Jak ch... Cholera!
Poprawił się Atanazy i polał ze swojej butelki, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni gabardynowej kapoty.
- Nasze kawalerskie!


portal LM, lipiec 2012





W POSZUKIWANIU RYŚKA UTRACONEGO

- Ryśka? O, stary, Ryśka to ja nie widziałem od... Nawet nie pamiętam, od kiedy. A stało się coś?
Szuka Ryśka od dwu tygodni. Wrócił z Norwegii. Z Lofotów. Jeszcze mu się rybami odbija i kołysze pod stopami matka jego serdeczna, Gaja-Ziemia.
- Mam dla niego list i forsę. Pukam i pukam a tam - ciemna mogiła. Sąsiedzi nic nie wiedzą. Zapadł się pod ziemię. Czeski film.
- Byłeś u jego matki? Bo jak nie byłeś, to trzeba iść, zapytać.
- Byłem. Też go nie widziała od dwu tygodni. Chleje?
- Może chleje.
- Ale gdzie chleje dwa tygodnie, psiajego? Z kim? Z Maćkiem? Ty, a może u tej francy Bożenki?
- A byłeś u tej Bożenki?
- Nie. Teraz mi przyszło.
Stoją nad Motławą; oparci o barierę patrzą na przepływający biały stateczek Żeglugi Przybrzeżnej. Milczą ale zaraz, bez umawiania się, ruszą. A jak ruszą, to bez umawiania się wejdą do najbliższej knajpy i usiądą przy piwie. Albo wypiją po setce. Albo po dwie.
- Pani da po setce i po piwie. - Mówię do kelnerki o zwalistych kształtach i tępym wzroku - I jakiegoś śledzia.
- Po japońsku?
- Dlaczego po japońsku? Czy ja wyglądam na Azjatę? Nie, po polsku, w oleju. I z cebulą. Cebula może być po japońsku.
Obraziła się i poszła. Janusz zapala papierosa z uśmiechem.
- I po co ty ją wkurwiasz? Jeszcze napluje nam do piwa, bladź!
Kelnerka stawia po lufie, piwie i dwa talerzyki ze śledziami; żółte toto, zesztywniałe; stare.
- Pani zabierze to kurewstwo sprzed moich pięknych oczu - mówię - Świnia by tego nie zżarła.
Patrzy na mnie jak na insekta, wolno bierze talerzyki, wzrusza ramionami.
- Jaki hrabia! Tu jest rachunek do zapłacenia.
- A rachunek po japońsku?
Janusz sprawdza i bez słowa płaci. Kelnerka przelicza, patrzy ile dostała napiwku. Nic nie dostała. Obraziła się i poszła. Janusz podnosi lufę.
- Nasze! I Ryśka.
- I Ryśka. Gdziekolwiek teraz dupczy.

Ocierając usta, popijają piwkiem. Zapaliłem papierosa i patrzę w okno zastanawiając się, no gdzie ten Rysiek? A może gdzieś pojechał z jakąś pindą? Nie byłby to pierwszy raz.
- Ty, a może on gdzieś pojechał, do jakiejś dupy, co? Nic ci o jakiejś nowej nie mówił?
Więc Janusz mówi, że mówił.
- Z Kartuz czy Kościerzyny. Podobno. Nauczycielka czy ktoś taki. Nie wiem dokładnie; nawaleni byliśmy.
- Z Kartuz? A co on w Kartuzach? Skąd?
- No, coś takiego mówił. Nauczycielka we wsi czy coś. Po lufie?
- Jasne. Poczekaj; to z Kartuz czy ze wsi?
- Ze wsi na Kaszubach. Pod Kartuzami. No, na Kaszubach, ze wsi nad jeziorem.
- Jakim jeziorem?
- A nie pamiętam. Nad modrym jakimś o przeczystej toni. Jedną chwileczkę... Podchodzi do bufetu, naszeptuje do barmana, płaci i bierze dwie lufy. Siada.
- No, to za Ryśka.
- Za.

Knajpka jest przy Warzywniczej, zaraz po prawej, jak się wychodzi z Bramy Świętojańskiej przy Rybackim Pobrzeżu. Wpadamy tu od lat na piwko, wódkę albo ot, po prostu jak deszcz czy paskudny jesienny deszcz - po prostu posiedzieć i pogadać przy kawie.

Siedzą i gadają. Mają w sobie po dwie lufy i po kufelku. Janusz sięga do kieszeni.
- Ja stawiam. Wczoraj opędzlowałem jednego knota za niezły grosz. Potem jedziemy do mnie, a po drodze weźmiemy szampańskiego i fistaszki.
Wstaje znowu, podchodzi do bufetu czując na plecach złe oko kelnerki.
- Jeszcze po setce i piwku.
Wypiliśmy.
- To komu opędzlowałeś tego knota?
- A takiemu jednemu. Z Opery Bałtyckiej. Wiesz, który; ten pedziowaty dandys, gania w czerwonym skórzanym płaszczu. I z bambusową laseczką.
- Aaaa, ten?
- No.
- I za ile?
- A za dwa patyki.
- Dwa patyki?!
- No.
Bo Janusz to samorodny talent i genialne oko; nie jest po żadnej akademii sztuk ale na niwie malarskiej wiedzie mu się nieźle. Chałturka tu, knot - tam. Nie bieduje.
- No, kochany; jak ty jesteś gruby na dwa tysiące, to stawiasz tego szampańskiego.
- I fistaszki.
- I fistaszki.
Lekko pijani idziemy Świętojańską w kierunku Teatru Wybrzeże, na postój taksówek.
- Żadnymi autobusami dzisiaj, mówi Janusz. Pojedziemy jak pany, kolaską do samego Brzeźna, do Maćka i zapytamy o Ryśka.

Ludzie mówili, że Rysiek spał, kiedy tamten rozbił szybę i rzucił na niego butelkę z benzyną. Zapalił się i z nieludzkim wrzaskiem, płonąc jak pochodnia wybiegł przed chałupę i biegł prosto do jeziora. W jakim znowu Malborku? Nad jeziorem Wdzydze. Upadł nim dobiegł. Ona? Ona była nauczycielką geografii czy przyrody.


portal LM, wrzesień 2012





ASTEROIDA

Chłopie, nie zrozumiesz tej historii, jeśli nie słyszałeś Nobody Knows You When You're Down & Out w wykonaniu Bessie Smith, tym z 1922 roku albo Erica Claptona w koncercie Unplagget. Dlaczego? Jak mi wyjaśnił pewien zasuszony aborygeński guru, który nawalony gandzią masował sobie torbę
- Bracie, każda historia ma trybiki, którymi łączy się z trybikami innych historii, tworząc z nimi doskonale zgrany mechanizm dziania się wszelkich dziań.

Potem doznał nirwany ale nim odpadł zdążył wycharczeć
- Nobody Knows You When You're Down & Out to jak Wszechświat wszystkich światów równoległych. Albo jak Era Snu, kapujesz bracie? Po co masował sobie jaja? Pewnie go swędziały.

Obcinał paznokcie nad umywalką. Obcinał paznokcie nad umywalką taką fajną, niklowaną obcinarką o której sprzedawca szepnął mu konfidencjonalnie
- Ma utwardzane ostrza.
Wzniósł palec.
- Utwardzane laserowo. Ostatni cud techniki. Nie do zdarcia proszę pana. Japońska technologia. Wytrzyma wieki obcinania i nigdy się nie stępi.
- No, skoro mówi pan że laserowo, to wezmę dwie.
Wziął dwie i teraz jedną z nich obcinał paznokcie stojąc nad umywalką w której moczyły się stringi Eleonory. To było 12 kwietnia wieczorem, zaraz po jego powrocie z Chin. Data jest ważna, bo właśnie tego dnia przestał wierzyć w świętego Mikołaja, ogólnoświatowy pokój, bezinteresowność Greenpeace, zmartwychwstanie Jezusa, lecznicze działanie lewatyw, że jak coś-tam po wodzie to coś-tam po lodzie i że jak baba pijana to dupa sprzedana i w masę innych rzeczy w które do tej pory wierzył. A było tego od zarąbania.
Z lotniska wziął taksówkę i pojechał do domu po drodze kupując bukiet kwiatów dla Eleonory i flaszkę wódki dla siebie bo nie pił od dwu dni a cholernie chciało mu się coś wychlać. Drzwi do mieszkania nie były zamknięte na klucz, co go zdziwiło ale zdziwił się jeszcze bardziej kiedy wszedł i w sypialni zobaczył ostrzyżoną na jeża głowę, nagie plecy i tyłek swojej żony z zapałem dżokeja ujeżdżającej duże, kosmate męskie ciało.
- To nie jest tak jak myślisz! Zawołała gdy chrząknął skonfundowany. Właściciel kosmatego ciała okazał się takim jednym Abdulem z którym każdego wieczora wychylali kieliszek Pernoda do kawy po turecku w bistro "U Abdula".
- A jak jest? Zapytał nie oczekując odpowiedzi, wzruszył ramionami i poszedł do salonu. Siedział w fotelu zastanawiając się czy dać jej w pysk i wywalić za drzwi tak jak stała, to znaczy gołą i ociekającą po tamtym czy zachować się jak gentleman udając że słońce wschodzi na Zachodzie a on ma gówno zamiast mózgu. Wybrał to drugie a wtedy usłyszał kroki w przedpokoju, naszeptywanie i trzask drzwi wyjściowych. Za oknem wesoło poskrzypywały dwa tłuste gawrony.
Pod prysznicem pił wódkę z butelki zmywając z siebie brud podróży i poczucie wstydu za Eleonorę, która siedziała w kuchni zastanawiając się czy ma wyjść z domu tak jak stoi, to znaczy goła i ociekająca po Abdulu z bistro "U Abdula", czy zostać i udawać że jest cnotliwa jak żona Cezara i że gdzie ty Kajus tam ja, Kaja. Wybrała to drugie pukając do łazienki z pytaniem czy zje jajka na grzance.
- Poproszę, poprosił a Eleonora dodała, że kto jak kto ale ona najlepiej wie jak mu dogodzić i poszła do kuchni smażyć te jajka a on stał nad umywalką i obcinał paznokcie wrzucając zrzynki do umywalki w której moczyły się jej stringi.
To było 12 kwietnia wieczorem po jego powrocie z Chin, w których poza zdobywaniem nie za wysokich szczytów dymał małe wesołe dziwki z siekaczami jak u wiewiórek i czarnymi futerkami między krótkimi krzywymi nogami. Teraz zrozumiał, że od tej chwili już nic nie będzie jak było. A jak będzie?
A to się zobaczy, pomyślał i zobaczył w lustrze twarz i cycki Agnes, tej ryżej kasjerki z banku z którą spotkał się przypadkiem jakiś miesiąc temu w barze i już już mieli jechać do motelu żeby się pieprzyć, ale ona właśnie dostała okres więc przełożyli to na kiedyś tam, wymieniając numery telefonów. Tak, a teraz zadzwoni do niej, umówi się a potem zerżnie bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Nie będę sobie żałować, mam ją w dupie, cholerną pierdoloną zdzirę! Oczywiście myślał o Eleonorze a nie o Agnes.
Gawrony przeniosły się na parapet w łazience gdzie wesoło poskrzypując wecowały sobie dzioby o blachę rynny. Westchnął, założył szlafrok i wszedł do kuchni, gdzie na talerzyku czekały na niego należycie usmażone jaja. Usłyszał w radio że do Ziemi zbliża się z ogromną prędkością asteroida znakomicie większa od tej, która sześćdziesiąt milionów lat temu wytłukła dinozaury i pterodaktyle, ale co go to mogło obchodzić?


portal LM, październik 2012





CECYLKA

Roztrącając krople wody jak tandetną, azjatycką kurtynę z błyszczących paciorków, Guadelupe Amorales wbiegła do bramy i strzepnęła rękami wzdłuż ciała a wtedy z koniuszków jej palców wystrzeliło dziesięć przeźroczystych strumyczków. Wszyscy Stojący w Bramie popatrzyli na nią z wilgocią lecz bez nachalnego zaciekawienia właściwego ludziom bez przeszłości i ruchem zmokłych kondorów wtulili głowy w ramiona. Przejeżdżająca polewaczka opryskała najbliżej stojących więc obrzucili kierowcę szeptanymi klątwami a Guadelupe Amorales zaczęła wyżymać włosy przechylając głowę jak zaciekawiony gekon.
- Strasznie leje! - Powiedział Opiekun Sierotek, niebywale chudy pan w rogowych okularach.
Guadelupe Amorales pokiwała głową wycierając dłoń o sukienkę
- Tak, strasznie. Zupełnie jak wtedy na Malcie. No wie pan, wtedy, w kwietniu tysiąc trzysta szesnastego.
- Aaaa tak.... Zupełnie jak wtedy.
W bramie śmierdzi zmokłym psem, moczem i starym kurzem parującym z chodników. Opiekun Sierotek wychylił się z bramy patrząc w cieknące niebo
- Za niecałą godzinę mam pociąg... No, ale jak ja w tych warunkach...
- Może zaraz przejdzie, pocieszyła go Guadelupe Amorales i objęła się ramionami czując dreszcze ale Opiekun Sierotek pokręcił głową że nie nie,, nie przejdzie i dodał, że fusy wróżą bardzo długą ulewę
- Za niecałą godzinę mam pociąg, ale jak ja w taki deszcz...
Wskazał głową za siebie
- Muszę ją zawieść do domu, rozumie pani...
Guadelupe Amorales obróciła się i zobaczyła Cecylkę, dziewuszkę chudą, ryżą i bladą jak śledź, w taniutkiej szarej perkalikowej sukience, siedziała pod ścianą na kartonowej walizeczce.
- Jaka śliczna ociupinka! zawołała z apetytem. Córeczka? Jak ma na imię?
- Och nie, nie! To nie moja córka, tylko podopieczna. Cecylka. Z bidula, Zmieszał się.
- Znaczy, z naszego domu dziecka. Widzi pani, bo ja jestem Opiekunem Sierotek, powiedział Opiekun Sierotek i przytaknął z westchnieniem że tak, rzeczywiście jest śliczna. Taka ruda.
- Jak cynamonowiec, powiedziała Guadelupe Amorales. Albo zacieki na starym toporze.
- O tak! Jak zacieki na starym toporze! Zdecydowanie utrafiła pani w sedno!
- Proszę mi mówić Guadelupe, powiedziała Guadelupe poprawiając bluzeczkę na piersiach, bo od tego całego zimna jej sutki odcinały się zbyt wyraziście jak nabrzmiałe smoczki i czuła niejakie skrępowanie, że jeszcze ktoś pomyśli że jak nie założyła stanika no to że jest jak ta suka w rui i cała ta rozmowa z Opiekunem Sierotek i jej zachwyty nad Cecylką to tylko pretekst do wiadomo czego.
- Słucham? Spytał zaskoczony Opiekun Sierotek.
- Proszę mi mówić Guadelupe, powtórzyła Guadelupe, tak mam na imię.
- Aha, Guadelupe. No, skoro pani sobie życzy...
Guadelupe Amorales strąciła kropelkę deszczu z końca nosa i spytała
- Cecylka jest sierotą zupełną czy...
Wszyscy Stojący W Bramie obrócili się, patrząc z zainteresowaniem i litością na Cecylkę.
- I co się tak, kurwa, gapicie? Krzyknęła Cecylka. Nigdy nie widzieliście sierotki?
Wszyscy Stojący W Bramie zaskoczeni i oburzeni odwrócili się i zaczęli z kłamanym zainteresowaniem patrzyć w wylot bramy tam, na ulicę zalaną deszczem i zasłaną trupami motyli, żuków, gołębi, kawek, srok i wróbli zabitych uderzeniami ciężkimi kamieniami kropel deszczu.
- Nie wypada tak mówić, moje dziecko, powiedział cicho Gruby Pan w Prochowcu podobny do prosięcia. To bardzo, bardzo nieładnie.
- Sam jesteś nieładny. Jak świnia. Jak tłusta wieprzowa świnia! Burknęła Cecylka.
- Wiem, odpowiedział ze smutkiem Gruby Pan w Prochowcu i zaszlochał ukrywając swoją nad wyraz świńską twarz w spracowanych dłoniach. Oooo, jak ja to wiem! Jak ja to dobrze wiem...
Opiekun Sierotek rozłożył szeroko ramiona
- No i jak my na ten pociąg...
- Och! zdenerwowała się Cecylka i wstała z walizeczki. Och przestań zawodzić jak łysa żydowska płaczka! Deszcz jeszcze nigdy nikogo nie rozpuścił więc możemy wyjść i pobiec na dworzec albo wyjść i iść na ten zasrany dworzec powoli albo wyjść i wrócić do zasranego bidula, ty zasrana pierdoło!
- Jesteś strasznie źle wychowanym dzieckiem! powiedziała Siwa Pani w Toczku.. Wstyd! I pogroziła Cecylce zwiniętą, mokrą parasolką.
- Pocałuj mnie w dupę, stara krowo! wrzasnęła Cecylka a potem odeszła kroczek na prawo, pochyliła się, zadarła sukienkę aż pod spiczastą brodę, szeroko rozkraczyła nogi i zaczęła sikać na bruk.
- No, i co się tak, kurwa, gapicie? Pizdy nie widzieliście? Muszę się odlać, co nie? Jebane pedofile!
W brudnych spienionych wodach płynących ulicą o niewidoczne chodniki wesoło klekotała czarna, lśniąca trumna z nad wyraz pozieleniałą nieboszczką w czerwonej sukni, za trumną biegło Dwunastu Rabinów zawodząc
- O Jahwe! O Adonai! Czy ktokolwiek widział tak straszliwą kpinę ze śmierci? O Jahwe! O Adonai!
- To potworność! zawołał Chłopak w Wojskowym Polowym Mundurze. Jestem przeciw!
Mężczyzna w Kolejarskiej Czapce z ubolewaniem zwrócił się do Opiekuna Sierotek
- Niech mi pan powie, wielce szanowny Panie Opiekunie Sierotek, jak wy tam, w tych sierocińcach chowacie te biedne dzieci?
A stojąca obok niego Kobieta z Bańką na Atrament z Kałamarnic pokiwała głową, z dezaprobatą cmokając tłustymi, rybimi ustami
- No właśnie! Jak wy je chowacie? Trochę kultury, proszę pana! Kultury i szacunku dla naszych najcenniejszych wartości!
Rozległy się gromkie brawa Wszystkich Stojących W Bramie a Działacz powiedział z szacunkiem
- Brawo, kochana Pani! Bra-wo! To musiało zostać powiedziane!
Mocarnie zaklaskał i Wszyscy Stojący W Bramie także zaklaskali mocarnie i popatrzyli z pogardą, lekceważeniem i naganą na Opiekuna Sierotek a z potępieniem i odrazą na obnażoną, sikającą Sierotkę.
- Ach proszę państwa, to wszystko jest bardzo bardzo skomplikowane, powiedział Opiekun Sierotek. Nie każde dziecko u nas jest takie ale, przyznaję, zdarzają się ananasy jak ona, wobec których bywamy bezradni. Potwornie bezradni, bardzo zdegustowani i wielce zasmuceni...
Cecylka skończyła sikać.
- Odpierdolcie się ode mnie, dobrze? Pogadajcie sobie o kimś innym!
Młody, rumianolicy tęgi Chłopak w Wojskowym Polowym Mundurze stojący obok Pani w Zielonym Pulowerku odwrócił się do Cecylki z wściekłością
- To potworne! zawołał, jestem przeciw! I z całej siły wielkim, zabłoconym, podkutym buciorem kopnął Cecylkę w dupę.
- Czy teraz będziesz grzeczna ty mała, niewychowana, wredna suko?
Zapytał tryumfalnie a wtedy trzeci raz zabrzmiały jak wystrzał brawa Stojących w Bramie i piękna jak opłatek Dziewica Pachnąca Bukszpanem podała dzielnemu Wojownikowi kwiat czeremchy i nagrodziła solennie, całując z pożądaniem w usta, zaś Działacz uścisnął jego dłoń mówiąc rześko i nacjonalistycznie
- Czekamy na pana u nas! Od jutra, od zaraz!
Owinął się togą i wzniósł dłoń.
- Obywatele! Rodacy! Rzymianie! Dziś, w ten czas hańby, moralnego upadku i zgnilizny, naród wygląda swoich bohaterów! W ten czas sodomy i kurewstwa a także pandemicznego zażydzenia...
- Słuchajcie! Słuchajcie! Zawołali Wszyscy Stojący W Bramie
- ...i zamurzynienia naszej umiłowanej Mateczki-Ojczyzny... kontynuował Działacz, trzeba nam bohaterów, panie a pan jesteś bohater! Chylę przed panem sztandary mej partii i ma starą siwą, skołataną troskami głowę, panie!
I zapłakał i pochylił swoja starą siwą, skołataną troskami głowę przed Chłopakiem, który z szacunkiem pochylił swoją, jednocześnie miętosząc cycuszki Dziewicy Pachnącej Bukszpanem.
Kwicząc z bólu i wstydu, kulejąca Cecylka odeszła na bok, kucnęła na swojej walizeczce i zaczęła żałośnie chlipać.
- Ach, jakie to wszystko jest nader niemiłe, bardzo niejasne i niebywale skomplikowane! wyszeptał ze smutkiem Opiekun Sierotek i pogładził Cecylkę po główce
- No już nie płacz, nie płacz Cecylko... Tak w ogóle, to życie jest cudowne, tylko czasami...
- A co jest cudownego w kopaniu w dupę sierotek? zapytała Cecylka przez łzy i unosząc sukienczynę pokazała mu wielki siniec na małym, chudym gołym pośladku.
- To jest takie cudowne?


portal LM, listopad 2012







KIEDYŚ

Kiedyś w Gdańsku na ulicy Mariackiej było kilka knajpek. Kiedyś na Mariackiej było kilka pracowni a w nich Artyści. Jacy to byli Artyści? A różni byli. Jedni grubi, chudzi drudzy a wszyscy nosili berety i flanelowe koszule w kratki na drelichowe spodnie. I sandały. Sandaliczni to byli artyści.
Jedni Artyści zakąszali kaszanką gryczaną czarną na zimno. Zakąszali a potem malowali konterfekty swojej ukochanej ulicy, tudzież mewy polatujące mimo. Artyści drudzy zakąszali kaszanką gryczaną czarną ze smażoną z cebulką i skwarkami. Skwarki dawali aby czerpać z niej osławioną zwierzęcą siłę, przecież w granicie lub twardym drewnie kowali Madonny i bezszelestne anioły.

Kiedy było ciepło, Artyści siadywali na schodach przedproży patrząc na turystów. A jak było zimno lub deszczowo, to na zydlach w pracowniach. Tworząc wesoły krąg w poprzek smutnej sztuki życia, pili z butelek wódki albo wina. Wódka nazywała się Czysta a wino Balatonboglari. Kiedy wypili, deklamowali wiersze a potem płakali. Czasami płakali szepcząc O moja ukochana żono! A potem spali z cudzymi żonami.
Na kaca przynosiłem Artystom taniego węgierskiego rieslinga w butelce z długą szyjką. Balatonboglari. Albo obrzydliwie kwaśne Egri Bikawer.
Artyści krzyczeli
- Nie bycza krew, tylko kwaśne gówno. Tfu, dawaj Balatonboglari!
I krzyczeli
- Wylej to gówno. Tfu, dawaj Balatonboglari!
Dosypywałem cukru i gówno zamieniało się w słodkie wino. Cud wprawdzie znakomicie mniejszy od tego w Kanie, ale zawsze cud.
Artyści kiedy do mnie mówili, mówili do mnie
- Mały, nie wiesz gdzie posiałem beret?
- Skocz na Świętego Ducha po piwo, Mały.
- Mały! A gdzie się podziała ta czyjaś żona?
- O, tak się prowadzi pędzel!
- Nie czytałeś Kirkegaarda? Przeczytaj. I podaj mi tempery.
- Przeczytam ci mój ostatni wiersz.
- Mały, napisałeś coś nowego? Przeczytaj.

Dzisiaj w Gdańsku na ulicy Mariackiej jest kilka knajpek.


portal LM, styczeń 2013





CASABLANCA

Udzielając wywiadu pewnemu tygodnikowi, powiedział o sobie introwertyk a nie był żadnym introwertykiem, tylko wiecznie podpitym aroganckim sukinsynem w spodniach z zielonego sztruksu, flanelowych koszulach i tym kretyńskim borsalino a la Bogart, który sobie kupił po obejrzeniu “Casablanki”. Po co? Była to jego wielka tajemnica. Prawie tak wielka jak miejsce w którym mafia ukryła ciało Hoffy.
Czy był Szkotem? Jedni powiadali że tak, inni że nie, że wcale nie był Szkotem tylko zapitym Irlandczykiem ściganym przez IRA a jeszcze inni, że jest potomkiem emigrantów którzy uciekli z Polski przed pogromami. Kiedy dociekliwi pytali o jakie pogromy chodzi, znawcy jego biografii porozumiewawczo mrużyli oko, dodając z cynicznym uśmieszkiem
- I wcale nie nazywa się Mitchell.
- Nie nazywa się Mitchell? A jak?
- Goldberg.
- Goldberg... I co z tego?
- Nie rozumiesz? No...
Pocierali palce wskazujące o kciuki.
- Mosiek. Łapiesz? Przechrzta.
- Aaa, Mosiek!
- No, Mosiek.
A Mosiek nie nazywał się ani Goldberg ani Bloomfeld ani nawet Rosenkrantz, bo z dziada pradziada nazywał się Mitchell. Henry W. Mitchell. A urodził się w Redville w Georgii, w zapomnianej przez Boga pipidówie na małej wysepce o miedzianoczerwonej ziemi uprawianej przez białą hołotę i rozpitych czarnuchów. Tak, w tej samej Georgii o której Ray Charles tak słodko śpiewa Georgia, Georgia...  
Co w jego nazwisku oznaczało to duże Wu z maleńką kropką? On sam często się zastanawiał czy to duże Wu z maleńką kropką nie skrywa aby jakiegoś Wilbura albo Winstona a może nawet, uchowaj Boże, Wesleya ale nie. To było tylko takie duże Wu z maleńką kropką i nic więcej.
W czasie Drugiej Wojny zaliczył w Europie niezbędną ilość lotów bojowych zrzucając bomby gdzie się da, a na pożegnanie z bronią spalił Szkopom Drezno i wrócił z naszywkami porucznika.
- Pieprzyć wojnę, powiedział w nocnym barze do pulchnej blond dziwki w typie Jean Harlow z tego filmu „Tajemnicza Szóstka”.
- Lepiej pieprzyć mnie, odpowiedziała dziwka i zaproponowała żeby poszli do niej bo to niedaleczko. Propozycję przyjął bez euforii ale i bez sprzeciwu, po drodze kupując dla Harlow paczkę morelowych biskwitów a dla siebie flaszkę whisky i paczkę prezerwatyw. Zanim weszli po drewnianych schodkach do pokoiku nad warsztatem samochodowym, odlał się na tylne koło zardzewiałego samochodu. Otrzepując wacka zapytał
- Jean, widziałaś jak spadał?
- Jak co?
- Jak spadał? Widziałaś?
- Oczywiście że widziałam, odpowiedziała pojednawczo i wzięła go pod rękę. Chodź, żeglarzu.
- Jestem lotnikiem.
- W porządku, John.
- Nie jestem John, tylko Henry. Mam na imię Henry, Jean. I jestem pieprzonym lotnikiem.
- Jasne, Henry. Od razu widziałam że jesteś Henry.
- To okropne, Jean!
- I ja tak uważam, przytaknęła. Okropne. Chodź.
- Ale widziałaś? Powiedz, że widziałaś.
- Oczywiście, że widziałam! A teraz chodź.
Rano bolała go głowa więc poprosił Harlow żeby się ubrała i kupiła mu whisky a ona podała mu wczorajszą niedopitą butelkę, więc się łapczywie przyssał i gulgotał aż miło.
- Gulgoczesz aż miło, powiedziała nakładając pończochę.
- Zamknij się! Warknął i gulgotał dalej aż miło, chociaż już wcale nie było miło.
- Jesteś gruboskórnym chamem, powiedziała ze łzami w oczach.
- Och, Jean! A weź ty i odpieprz się ode mnie na miłość Boską!
- Jesteś gruboskórnym chamem, Henryku, powtórzyła ze szlochem i dodała, ranisz mnie.
Ranił ją, bo był gruboskórnym, skacowanym chamem z wojennymi traumami płonących miast i eksplodujących budynków a ta dziwka wcale nie miała na imię Jean, jak Harlow z “Tajemniczej Szóstki”, tylko Marta i przyjechała z Baton Rouge w Luizjanie, do swojej młodszej siostry Elaine, krawcowej. I wcale nie była dziwką, tylko miłą porządną dziewczyną szukającą gentlemana. Więc teraz siedziała w jednej pończosze gorzko płacząc bo nie znalazła gentlemana, tylko tego chama Henryego a w dodatku tak się złożyło, że poprzedni lokator przypiął do ściany fotografię właśnie Jean Harlow, wyciętą w 1937 z lipcowego numeru “Movie Mirror”, więc powodów do płaczu miała aż nadto.

W 1950 Henry opublikował niegrubą powieść pod nijakim tytułem „Poranek McCombiego”. Ten McCombie nosił imię Rudolf i pracował w cyrku jako clown i zakochał się w panience imieniem Melanie z bogatego, drobnomieszczańskiego domu. No więc on kochał Melanie a ona jego ale jej bogaci rodzice byli przeciw a jego rodzicom było wszystko jedno bo od dawna nie żyli. Na końcu powieści młodzi uciekają, rodzice Melanie w towarzystwie detektywów gonią ich, samochód z uciekinierami spada ze skarpy do morza, kochankowie giną i wszyscy bardzo płaczą nad ich wspólną mogiłą, okropnie żałując że nie pozwolili im się kochać. Koniec. Na milę śmierdziało toto tanim dramatem, toteż Henry zarobił niewiele a kiedy dokumentnie wszystko przejadł i przepił, spakował plecak i pojechał na Alaskę. Najpierw do Juneau a zaraz potem do jednej takiej zapomnianej przez Boga, bezimiennej osady w której rąbał drzewa i od czasu do czasu strzelał do kudłatych grizzly. 
Nie pisał wtedy żadnych opowiadań, bo zaraz po robocie do północy chlał w paskudnym baraku robiącym za saloon i burdel a od północy do brzasku rżnął pijane Indianki, które zawsze były chętne do picia i rżnięcia. Dźgnięty nożem przez jakiegoś pijanego Polaka o kartoflanej gębie, długo leżał z gorączką w chacie z grubych bali, starannie pielęgnowany przez squaw imieniem Czarna Sowa. To o nią poszło z tym Polakiem. Nie wiedzieć czemu, Henry wołał ją Casablanca.
Kiedy łososie ruszyły w górę strumieni i zapachniało futrami jesiennych grizzly, poczuł się jak Jack London który w 1902 roku sięgnął po zeszyt, usiadł i napisał „Zew Krwi”. Henry też usiadł i sięgnął po zeszyt a ponieważ nazywał się Mitchell, jak ta znana Margaret Munnerlyn Mitchell Marsh, no ta z Atlanty, ta od „Przeminęło z Wiatrem”, więc napisał powieść o życiu snobistycznych bostońskich wyższych sfer. I nie znajdziecie w niej ani linijki o poszukiwaczach złota, traperach czy wilkach z białymi kłami, o których pisał London albo ten drugi, Curwood. 
Kiedy jego rany zabliźniły się na amen a on skończył pisać, wysłał Casablankę z listem do osady; w liście był zeszyt z powieścią, zaś adresatem szanowane bostońskie wydawnictwo. Pewnego wieczora przy łojówce odczytał depeszę

Pan Henry W. Mitchell
Oczekujemy szybkiego przyjazdu do Bostonu w celu zawarcia umowy.
Z szacunkiem...
I tak dalej.

Na wiosnę, jak tylko mróz i lody puściły a grizzly jeszcze spały pełne łososiowego tłuszczu, igliwia i jagód, spakował swój plecak, indiański tobołek Casablanki i ruszyli do Bostonu. Podpisał umowę na niebotyczne dla niego pieniądze i zaraz ożenił się z tą squaw, która wprawdzie nie umiała poprawnie wymówić ni jednego słowa po angielsku ale kochała go dziką indiańską miłością. W głębi duszy cholernie go to cieszyło, mimo że był gruboskórnym, egocentrycznym chamem z wojennymi traumami i kapeluszem a la Bogart, bo w głębi duszy od małego nie czuł się kochany za to doskonale opuszczony przez wszystkich i Czarna Sowa-Casablanca była dla niego jak solidny, ciepły dom z grubych drewnianych bali chroniący go przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Zaraz po ślubie kupił duży, ciepły drewniany dom z grubych drewnianych bali, mający uchronić ich przed wszelkimi niebezpieczeństwami; z okien rozciągał się cudowny, traperski widok na Zatokę a na jesieni Casablanca urodziła mu bliźniaki, dziewczynkę i chłopca. Napisał wówczas kolejną powieść z życia bostońskich wyższych sfer, która znowu przyniosła mu fortunę i utrwaliła sławę. To była druga część tamtej, pierwszej części historii z życia bostońskich wyższych sfer. Czy już wtedy pił? Co za pytanie? Przecież był pisarzem, co oznacza że pił od zawsze. Tyle że kiedyś nikogo to nie obchodziło a teraz, kiedy był sławny i bogaty, jego picie obchodziło wszystkich.
- Nie, panie prezydencie, to tylko obrzydliwe gazetowe kłamstwa!
Z Waszyngtonu wrócił wściekły jak szerszeń i od razu wyrzucił telefon na pryzmę z kompostem. To właśnie wtedy zaczął malować obrazy pełne łąk, niedźwiedzi, stokrotek i falujących wód. I ptaki na błękitnym niebie. Pił ociupinę więcej.

Po tragicznej śmierci Casablanki i dzieci, których na wiosnę któregoś-tam roku wielgachna ciężarówka zmiotła z oblodzonej drogi, napisał tylko jedno króciutkie opowiadanie; było o starym, pogodzonym z losem Chińczyku z długim warkoczem i małymi stopami w złotych ciżmach. Czy symbolizowało jego pogodzenie się z losem? Artur C. Moses, krytyk literacki powiedział w telewizji
- Gówno prawda, Henry nie pogodził z losem! Bo zważmy, czyż można się pogodzić z niedźwiedziem? I dodał, że twórczość Henryego W. Mitchella „dopiero teraz nabrała soczystości i koloratury”, i że niebawem „będziemy świadkami apogeum jego talentu, dzięki owemu straszliwemu, osobistemu katharsis”. Mówiąc to, Artur C. Moses był jak zwykle na fleku.
- Cholerny kutas! Skomentował te słowa Henry W. Mitchell, który obejrzał wywiad w telewizorze stojącym w gabinecie doktora Fraziera, leczącego go z dolegliwość prostaty.
- Co z nim? Zapytał doktor Frazier pochylony nad wypiętymi pośladkami pisarza.
- Z kim? Zapytał pisarz doktora.
- Z twoim kutasem, Henry. Odpowiedział zaniepokojony doktor.
- Z moim kutasem? Zaniepokoił się Henry. Coś z nim nie tak? Z kutasem też? Dobre pół godziny zajęło im rozwikłanie kwestii kutasa.

Wieczorami siadywał na ganku i pociągając z butelki, patrzył na wieloryby płynące Zatoką, kiedy strzelały w niebo pióropuszami oddechów. Albo na mgławicę Monarchów, lecących prawie 3000 kilometrów tylko po to, żeby obsiąść drzewa w Meksyku, jakby tutaj brakowało im gałęzi czy czego tam trzeba do przezimowania. Czasami zapisywał coś w grubym, wystrzępionym kajecie albo stawał przed sztalugą i drobnymi pociągnięciami pędzla korygował jakiś detal: chmury, ptaka, fali, źdźbła, żuka na źdźble; lub Indianina polującego na bizona.
Ta Margaret Boyle przyjechała u schyłku późnosierpniowego czwartku, takim wielkim, oliwkowym Packardem. Na głowie miała filcowy, niemodny kapelutek z bukiecikiem sztucznych gardenii; pachniała Youth Dew i od razu zawołała przyjaźnie i wesoło
- Hello, panie Mitchell! Jestem Margaret Boyle, z Chicago! Reprezentuję chicagowski Przegląd Literatury Światowej i...
Henry jak raz siedział wtedy na ganku z napoczętą flaszką. Ponieważ od miesiąca miał zły dzień, popatrzył na nią niewidzącymi oczyma; powiedział
- Spierdalaj! i pociągnął solidny łyk a panna Boyle ze łzami w oczach wsiadła do samochodu i odjechała. Po powrocie do Chicago poskarżyła naczelnemu
- Och, co to za cham i prostak!
Derek Jacobi, naczelny, gryząc koniec ołówka kopiowego pokiwał łysą, jajowatą głową.
- Jak każdy introwertyk, Margaret. Ale jaki pisarz! Szkoda, moje dziecko, że ci nie wyszło... Jesteś damą a damy nie potrafią rozmawiać z bucami. Może kto inny będzie mieć więcej szczęścia; może Stanley będzie umiał go podejść, albo Jim Porter. Kurewsko mi zależy na wywiadzie z tym pierdolonym matkojebcą!

Tydzień później, nieustępliwa panna Boyle ponownie zjawi się w posiadłości Henryego W. Mitchella; tym razem ma na głowie niski, szafirowy toczek z plastikowymi żuczkami na liściu morwowca, bluzkę z dekoltem po pas a na tyłku nieprawdopodobnie opięte dżinsy. Wprawdzie pachnie tanimi perfumami jak prowincjonalna zdzira, ale ogólnie jest świeża jak owoc kalifornijskiej brzoskwini obmyty wodą z górskiego strumyka.
Gdy wysiadła przed gankiem, na którym Henry jak zwykle siedział w towarzystwie napoczętej flaszki, otwartej książki z pozaginanymi rogami i popielniczki pełnej niedopałków cygar, zaintonowała
- Jestem ta sama Margaret, której tydzień temu kazałeś stad wypierdalać, ty cholerny pijanico.
Henry W. Mitchell zdumiał się.
- Ja ci kazałem wypierdalać? Ja? Kiedy? Nie pamiętam nic podobnego... Widać musiałem mieć zły dzień, dziecko. Powiedział to z niekłamanym ubolewaniem a potem przyniósł z domu drugie krzesło, wytarł je z kurzu tym swoim pomiętoszonym borsalino a la Bogart.
- Borsalino a la Delon? Zapytała a on zaprzeczył, że nie a la Delon, tylko a la Bogart. A la Humphrey Bogart. I dodał
- No wiesz, z  “Casablanki”.
Nalała sobie whisky do jego szklanki.
- Dlaczego a la Bogart?
- Bo to najśmieszniejszy aktor, jakiego w życiu widziałem.
Była zaszokowana.
- Humphrey Bogart jest dla ciebie najśmieszniejszym aktorem?
- A nie jest?
Kiedy się zastanowiła nad tym, co powiedział, kiedy zmrużyła oczy i zobaczyła małego człowieczka o oczach zaszczutego basseta, jak chłopięcymi piąstkami nokautuje potężnych przeciwników a w “Bosonogiej Contessie” drepce w butach na koturnach obok wysokiej Avy Gardner, zrozumiała.
- Wiesz ty co, Henry? To rzeczywiście najśmieszniejszy aktor na świecie. Może tylko Chaplin jest śmieszniejszy od niego.
- Gówno prawda! Chaplin to aktor dramatyczny. Wspomnij “Światła wielkiego miasta”. Albo “Brzdąca”.
To właśnie wtedy Margaret zobaczyła pióropusze wodnej mgły wznoszące się tu i tam nad wodami Zatoki.
- Na miłość Boską, Henry! Co to jest?
- To? To są, moja mała, oddechy głębin. 
Tak jej odpowiedział, choć wcale nie patrzył na Zatokę, bo właśnie pożerał oczyma jej młode, pękate jak melony, jędrne cyce, rozsadzające dekolt.
- Masz fajne cycki, Margot; zupełnie jak dwa dojrzałe melony.
- Wiem, Henry. Wiem, że mam cycki jak dwa dojrzałe melony.
Wieloryby odpłynęły kluczem podobnym do klucza dzikich gęsi, kiedy odlatują hen tam, daleko.  
- Albo jeszcze dalej, na przykład do Kanady, powiedziała Margaret i dodała ze smutkiem, że to wielka szkoda, Henry, że w odróżnieniu od wielorybów, gęsi  nie wypuszczają pod niebo oddechów głębin. Szkoda, Henry, prawda?
- Za to srają na ludzi. Chodź do łóżka, mała.
- Muszę cię o coś zapytać, Henry, zanim... To dla mnie bardzo ważne!
- No, więc pytaj, Margot.
- Czy ty masz zamiar jeszcze cokolwiek w życiu napisać?
- Oczywiście! Nie dalej jak wczoraj zacząłem.
- Co to będzie?
- Wojna i pokój Tołstoja. Chodź do łóżka.

Kiedy się obudzili, długo leżeli myśląc o kawie, jajecznicy na bekonie i o tym, że trzeba ruszyć tyłki z wyra, choćby tylko po to, żeby się wysikać i wtedy usłyszeli gęganie dzikich gęsi. Nadleciały kluczem podobnym do tego, którym wczoraj odpłynęły wieloryby, kierując się tam, hen, daleko. Przeciągając się leniwie, Margaret powiedziała
- Henry, to może być początek pięknej przyjaźni...



portal LM, wrzesień 2013

 

TOREBKA OD PRADY

/fragmenty/

Tamtego dnia niebo nad Wenecją rozcinały pterozaury. Ludzie w białych maskach i czarnych pelerynach wychodzili z uliczki po lewej stronie placu Świętego Marka a z prawej, w białych pelerynach i czerwonych maskach; wszyscy nosili karnawałowe kapelusze. Słychać było złowieszcze takty Maskarady Chaczaturiana.


 

TAMTEN DZIEŃ

Przy kawiarnianym szklanym stoliku pijąc kawę siedzą siwawy, zażywny reporter i brat pisarza. Ekipa filmowa rozstawia kamery, mikrofony i reflektory, rozciągając z bębnów cytrynowożółte  kable. Za oknami ciemnieje bryła olbrzymiej gotyckiej katedry, co sugeruje że rozmowa toczy się w Kolonii, Akwizgranie, Chartres a może w Rouen.

- Brat opowiadał mi, że tamtego dnia siedzieli na tarasie hotelowej restauracji w Wenecji, sącząc kurewsko drogie Château Margaux 1982 i calvados Vintage-ileś-tam, kiedy przyszedł ten kelner-albinos i zaproponował im homary bredząc coś o jakichś trojańskich pancerzach. To chyba właśnie wtedy mój brat zobaczył te wszystkie trylobity, belemnity, amonity, kraby, langusty czy raki i cholera wie co jeszcze, jak pełzną z chrupiącym szeleszczącym chrzęstem trzaskając szczypcami, szczękami, czułkami między ruinami białych kolumnad zburzonych, wypalonych i zatopionych miast. I to właśnie tam i wtedy mój brat powiedział Claudii, że a propos to już Platon w dialogu Timaios i o jakiejś Rapa-Nui, gdzie uszate posągi w cylindrach i gada jej o tym słynnym grobowcu Teodoryka w Rawennie i o poetyckiej kurwie Veronice czy kurewskiej poetce Angeli. Mówił jak jakiś pieprzony profesor, że obserwując teraźniejszość możemy wspominać przeszłość budując z nich wizje przyszłości co rzekomo pozwala jemu, jako pisarzowi na wędrówki po Wszechświecie czasu i przestrzeni, żeby mógł jak najlepiej oddać czasoprzestrzeń wydarzeń. A zaraz potem ni z gruchy ni z pietruchy przywidziały mu się ciemnoskóre panienki rozłożone ochoczo w trawach i jeszcze Źdźbła Trawy Trumana Capote. Ach nie, nie Capote tylko Whitmana, Walta Whitmana, esquire, gentlemana nienagannych manier, barda natury i preriowego geja jak go nazywał. Pomyliło mi się, przecież Capote napisał Harfę Traw. Aha! I jeszcze Z zimną krwią. No a przede wszystkim to, na pewno pan zna

Moon River, wider than a mile,

I'm crossing you in style some day...

- Wie pan, Śniadanie u.

 

2. WEJŚCIE

Wchodząc na taras restauracji Pisarz dostrzega samotną kobietę z koniakówką w dłoni. Myśli że ta kobieta nada mu się doskonale na pierwszoplanową postać. Czym go zaintrygowała? Być może tym, że ma na głowie słomkowy kapelusz z szafirową wstążką a obok niej leży czarna niewielka torebka, chyba od Prady.

Mijając kelnera poprosił o calvados Roger Lemorton Vintage 1964 i paczkę Astorów. Usiadł i zaczął obserwować niewielki placyk przed restauracją. Widzi japońską turystkę w szkarłatnych kurwich butach na koturnach, tłustą kobietę z koszem jarzyn i stadko wypomadowanych żigolaków polujących na Amerykanki.

Przez chwilę patrzy w niebo na dwa różnej wielkości słońca i pterozaura wirującego w pomarańczowym świetle. Zapalił ostatniego z paczki, zastanawia się nad akcją swojej powieści czy scenariusza, bo jeszcze dokładnie nie wie jakie przeznaczenie powinien nadać temu co pisze, aczkolwiek pewną myśl nasuwa mu jaśminowy zapach blondynki stojącej tuż obok, przytulonej do wysokiego mężczyzny. Patrząc na nich myśli że to piękny obrazek: Izolda i Tristan milczeniem zaklinający los. Nec tecum, nec sine te. Myśli też, że filmy Bergmana są wypadkową jego geniuszu i mistrzowskiej gry dwóch pań Harriet i Bibi o jednakim nazwisku Andersson, nadto przewybornej Liv Ullman i posągowego Maxa Von Sydow a także wielu innych, którym dyskretnie towarzyszyła kamera mistrza Svena Nykvista. No zaraz zaraz a Fellini? E tam, przecież u Felliniego nie grali aktorzy, tylko Boski och! wielki och! Federico. Aktorzy? Żadnej dowolności, wszystko według aptekarskich instrukcji tego spasionego clowna. A Pasolini?  Pasolini... Tak, Pasolini... Był gigantem krwawiącym we wnętrzu antycznego milczenia. Medea, Król Edyp...

Teraz zastanawia się nad akcją, bo jeszcze dokładnie nie wie jaki jej nadać bieg ale kapelusz, torebka i zapach jaśminu zbudowały niezwykle interesujący portret kobiety którą umieści w Paryżu albo w Rzymie albo na Santorini czy Korfu. Oczywiście, zostawi jej torebkę, słomkowy kapelusz z wstążką i błękitną sukienkę, może zawiesi na jej wysmukłej szyi drobniuteńkie blado-błękitne perełki, będą znakomicie pasować.

Po chwili namysłu wsuwa do jej torebki klucz z numerem... Niech będzie 1016. 1016, tak jak tamten? Tak, 1016 jak tamten, oprzeć się na znanym. Dobrze, dalej. Więc przypuśćmy że jest słoneczny poranek, powiedzmy w Grecji, powiedzmy na Santorini. W restauracji hotelu Afrodyta z widokiem na Kamari i fale morza Egejskiego siedzi zamyślona młoda kobieta o imieniu jeszcze nieustalonym, bez apetytu zjada horatiki a do tego chrupiące pieczywo i glykis vrastos. O czym myśli? O skrytce bagażowej numer 1016 na Gare de l'Est w Paryżu w której jego bohaterka ukryła kuferek, w jakim filmowcy zazwyczaj trzymają cenne obiektywy. Co jest w kuferku? Kompromitujące ją lub kogoś fotografie lub filmy? Narzędzia szantażu czy zbrodni? Koszula nasycona jadem? A może miedziany zaśniedziały sztylet lub kwarcowa ampułka z krwią byka skwaśniałą na słońcu? Niech rozwiązaniem zagadki będzie sama zagadka, bowiem ta scena w której dwóch tajniaków odwiedza ją w hotelu niczego widzowi albo czytelnikowi nie wyjaśni. Posłuży mu wyłącznie do zbudowania nastroju tajemniczości siejąc mnogość niepewnych domysłów podobnie jak archaiczny, budzący grozę dzwonek telefonu w tych starych czarno-białych kryminałach, na przykład w Sokole Maltańskim z 1941 w reżyserii Johna Hustona.

W kolejnych opisach i scenach chce pokazać kobietę spacerującą ulicami Manhattanu w towarzystwie eleganckiego Murzyna, na lotnisku w Hongkongu w trakcie konwersacji z rudowłosą Azjatką ubraną w futro z polarnych lisów i szkarłatne, kurwie buty na przesadnych koturnach i na audiencji w Watykanie całującą dłoń papieża. Umieści ją także w paryskiej pracowni leżącą nago w łóżku z nagą dziewczyną; obie będą patrzyć na młodego, brodatego artystę malującego obraz dużego formatu. Co maluje artysta? Tego jeszcze nie ustalił ale pomalutku, myśli, dojdziemy i do tego, wszystko po kolei, myśli.

Założył że kobieta za chwilę skończy śniadanie i wstanie, przy wyjściu spojrzy do lustra oceniając makijaż potem otworzy drzwi i... No właśnie, skoro założył że kobieta ma teraz wstać i wyjść z hotelu, to właśnie teraz, właśnie w tej chwili powinien definitywnie ustalić miejsce akcji gdyż inaczej biedaczka wyjdzie mu w próżnię. A ponieważ najłatwiej będzie ulokować ją tu, w Wenecji, skreśla pomysł z Santorini, Korfu, Paryżem i Rzymem i umieszcza ją tu, w Wenecji w Hôtel Antica przy Fondamenta di Borgo 1147 w pokoju numer 023 na pierwszym piętrze z widokiem na kanał. Hôtel Antica, ten sam w którym kiedyś...? Tak, ten sam: dwubarwna fasada, soczysta zieleń w zaokiennych skrzynkach i wielkie, ciemne drewniane łoże w którym kiedyś... Takie to proste, myśli.

Pod wpływem rozedrganej mgły wspomnień ostatecznie chrzci swoją bohaterkę imieniem Zoe, choć dopuszcza możliwość zmiany imienia w dowolnym czasie na, powiedzmy, Monika, Giovanna, Paola, Angela albo na zupełnie inne. Zresztą, czas pokaże. Zadecydował także, iż znalazła się w Wenecji w poszukiwaniu głównego bohatera do scenariusza filmowego albo powieści które pragnie napisać. Kto wie, może autobiografii? Może autobiografii, kto wie? A skoro ma to być coś w rodzaju autobiografii, zatem potrzebny jej będzie mąż, powiedzmy: pisarz, malarz albo rzeźbiarz. A może lepszy będzie poeta? Bardziej romantycznie. Nie, jednak pisarz. Kochanek też? Oczywiście że kochanek musi być, bo jeśli mamy do czynienia z małżeństwem, to musi być i zdradliwa namiętność, antyczne dramaty. Tak a teraz plan akcji...

Kelner o włosach albinosa stawia przed nim Calvados, na talerzyku podaje paczkę Astorów i czeka cierpliwie aż gość rozerwie paczkę, wyjmie i włoży papierosa do ust a wtedy pochyla się, przypala mu papierosa zapalniczką i konfidencjonalnie poleca

- Polecam homara.

Wyrwany z rozmyślań, zaskoczony pisarz

- Homera?

- Tak, proszę pana, homara! O, cóż za pancerze! Jak naszych pod Troją!

- Zastanowię się.

Kelner odchodzi pochylając głowę w ukłonie.

Więc kochanek... Oczywiście, przecież jeśli mamy do czynienia z małżeństwem, to musi być i zdradliwa namiętność bo gdzie jest układ, tam pewna zdrada. No i zemsta, bo zdrada wymaga zemsty, fatum. Zaraz zaraz, jak on powiedział? Jak naszych pod Troją? Pałace, płonące pałace... Doskonale. Dramaturgia: płonące pałace... Helena? Ach nie, Helena nie... Agamemnon? Agamemnon! Mykeny i łaźnia. I Klitajmestra z toporem w dłoni. Labrys? Czemu nie, niech będzie labrys, podwójny topór to najlepszy symbol labiryntów życia, czyż nie? A tam, pod osłoną mroku gdzie nie pada światło pochodni, na widok krwawej jatki i zarąbanego ojca widać Elektrę i Orestesa wczepionych w siebie jak małpki; dwa przerażone dzieciaki. Dzieciaki? Kto wie, ile czasu minęło od powrotu Agamemnona z Troi do zbrodni Klitajmestry? Rok czy dziesięć lat? O tak, Agamemnon! Bryzgi. Odór posoki. Łaźnia we krwi a w tle oszalała ze strachu i rozpaczy Kasandra, ta pomylona dziwka. Cień za kotarą: Ajgistos, kochanek Klitajmestry, zabójczy piękniś, naszeptujący gardłowo

- Zabij ich! Zabij ich wszystkich, kochanie!

O tak, zdrada i zbrodnia! A skoro zdrada i zbrodnia, to musi nastąpić błogosławiona kara. I zemsta. Bo zdrada wymaga kary-zemsty. Wspa-nia-le! Muzo! Męża wyśpiewaj... No dobrze, podsumujmy, co mamy...  (…)

 

6. ZASKOCZENIE

Wsuwa dłoń między rozchylone uda Claudii. Czując ciepłą, wodnistą miękkość, wyobraża sobie ciepłą, miękką wypukłość najpiękniejszej meduzy świata, Toreuma bellagemma, opisanej w Haeckel Discomedusae.

Jagodowy kisiel i ciotka Helena, święta mniszka na Oliwskiej Bramie z widokiem na cmentarz. Zawsze otoczona figurkami Jezusików, matekboskich, różańcami a za oknem cieniem kasztanowców i klonów. Wprawdzie nie miała relikwii Krzyża ale stawiała przede mną fajansowego Graala: jagodowy kisiel, meduza szczodrze posypana cukrem wspaniale chrzęściła. Pancerze. Trias...

Przypomina sobie fotografię Ayers Rock, największego monolitu świata bo właśnie dzisiaj przeczytał że to nie żaden monolit, tylko część formacji skalnej razem z Kata Tjuta i Mount Connor. Uderza dłonią w stół

- Nie jest monolitem, wyobrażasz ty sobie? Wygląda jak monolit ale nim nie jest! Więc co jest oczywiste? Pozory! Tylko pozory. Bo jeśli taki gigantyczny głaz okazuje się nagle nie jednym tylko kilkoma głazami, to czym w rzeczywistości jest czas którego w ogóle nie widać? Czas nieistniejący odrębnie? Leibniz, monady i jego: czas jest porządkiem następstw wydarzeń zachodzących w świecie, bez świata zdarzeń nie może być mowy o żadnym czasie. Herr Wilhelm, mądry człek!

- Chyba rozumiem o co ci chodzi,  nie jest jednolity.

- Właśnie. Pieprzony, niejednolity nie-monolit!

I nagle łapie się za głowę i wstaje

- Cholera! Boże, jakie to wszystko jest teraz proste!

Claudia pachnie jaśminem, ma śliczny zadarty nos i krótkie kręcone włosy. Z zadowoleniem patrzy jak wiatr podwiewa jej turkusową sukienkę chwilami odkrywając nogi aż do pachwin; bo taka jestem dziwka, kochanie... Przyłapuje ukradkowe spojrzenia mężczyzn zerkających miedzy jej nieznacznie lecz wystarczająco rozstawione kolana. Przyłapany, uśmiecha się z zawstydzeniem.

- Ta Troja, rozumiesz... No i fossa. Poczekasz tu chwileczkę sama? Koniecznie muszę coś sprawdzić, zadzwonić w jedno miejsce.

Telefon nie będzie odebrany, ponieważ Zoe właśnie całuje mężczyznę kochającego się z jej przyjaciółką Moniką.

 

7. WĄTPLIWOŚCI, ALTAMIRA I HOMER

Czas powstania malowideł i rytów naskalnych określany jest różnie - od 120.000 lat w Północnej Australii do 15.000 lat dla kultury Magdaleńskiej. Człowiek pojawia się w roli łowcy (lub ofiary). Najczęściej przedstawiane są elementy ludzkiego ciała takie jak: dłonie, głowy, nogi i wyolbrzymione narządy płciowe, zazwyczaj kobiece. Malowidła i ryty zdobiące powierzchnie głazów, skał i ściany jaskiń najczęściej uosabiają jaskiniowe lwy i niedźwiedzie często żyrafy, nosorożce, renifery, mamuty, bizony, konie.

- Przyszłość przeszłości żyje w mrokach jaskiń, mówi i dodaje: Lascaux, Altamira czy jaskinia Chauveta. A Fullagar, który odkrył w północnej Australii niezrozumiałe ale prawdopodobnie wykonane ludzką dłonią ryty i zarysy zwierząt, twierdzi zdecydowanie że mają grubo ponad sto a może nawet, kto wie, może nawet i sto dwadzieścia tysięcy lat.

- I co z tego wynika?

- Z tego wynika, że to odkrycie cofa pojawienie się sztuki co najmniej o kilkadziesiąt tysięcy lat. Oczywiście, jak zwykle przypisuje się im wyłącznie magiczny, kultowy charakter ale według mnie, jeśli w ogóle były, to były to działania i próby mające na celu wytłumaczenie ówczesnej rzeczywistości i, co najważniejsze, próby znalezienia właściwego miejsca dla człowieka w tamtym przerażającym i niezrozumiałym świecie.

- A nie były wyłącznie twórczymi eksperymentami?

- Jeden dostrzega w sposobie przedstawiania szeregu reniferów, lwów czy koni zaczątki perspektywy malarskiej, inny w nierozczytanych znakach i wyobrażeniach, na przykład z Jerf el-Ahmar czy Tassili n'Ajjer odczytuje narodziny pisma a nawet pewne archetypy poezji a ci najbardziej nawiedzeni - zalążki dramatu.

- A ty? A co ty w nich widzisz?

- Ja? Ja widzę rozpacz i pewność. Rozpacz pytań i pewność odpowiedzi. Ale co jest dla mnie najważniejsze to fakt, że nigdzie nie da się zaobserwować stopniowego, ewolucyjnego doskonalenia tych rysunków przez prahistorycznych artystów. No to, do cholery, kim był ten jaskiniowy Apollo który pojawił się niczym deus ex machina i ot tak, od ręki stworzył bizona z jaskini w Altamira, bezwzględne arcydzieło wszechczasów? Nie było, bo nie ma żadnych szkiców, żadnych próbnych malunków, jakby nie było żadnych wątpliwości. Jakby pustka zrodziła formę a forma wypełniła treścią pustkę i choć ówczesne malarstwo powstawało w niewyobrażalnie dużych odstępach czasu, to jednak zawsze równolegle: prymitywne graffiti i od razu arcydzieła! Przecież nie było mistrzów u których terminowano, a więc nie było prekursorów...

- Więc co zakładasz? Że prekursorem był jakiś Duch Intelektu?

- Dobre pytanie, Claudio; cholernie dobre pytanie! Dobre, bo rodzi kolejne: jeśli nie jakiś duch intelektu, to kto? Istnieje gdzieś brakujące ogniwo? A jeśli tak, to gdzie go szukać? Jeszcze blisko sto osiemnaście tysięcy lat trwać będzie ewolucja, nim z antycznego mroku wyłoni się dostojny starzec oślepiony blaskiem płonących pałaców. Wesprze pomarszczoną dłoń na ramieniu efeba z kitarą i wypowie magiczne słowo Ilion jakby mówił Niech się stanie światłość wiekuista! I zrodzi się prawdziwie pierwsza i zarazem ostatnia w dziejach ludzkości nowoczesna kultura, bo wszystko co nastąpi później, choć rozwojowe, będzie już tylko wtórne. Ów mąż, Claudio, to Homer. Człowiek, którego nie będzie.

 

8. WYJŚCIE

- Zacząć od tego, co się wydarzyło pomiędzy nią, a...?

Ławice płochliwych myśli dokoła jego głowy, pod sufitem, bezszelestnie suną przez pokoje.

Dzień rozwija się statecznie, z miłą rutyną muzealnego kustosza. Patrzy milcząc, jakby w oczekiwaniu na światłość wiekuistą a tymczasem bosa Claudia zapala światło w garderobie szukając majtek, stanika, sukienki, pantofli, torebki. Samica dobywająca wiekuistych atrybutów potęgi swojej płci. Tymczasem on, samiec, przez filtr dymu z papierosa filtruje mnogość niepewnych domysłów. Jakaś arietka w głowie płoszy ławicę myśli więc wstaje, nalewa sobie drinka i sącząc patrzy w prostokąt okna. Potem staje przed oprawnym w ciemne hebanowe ramy białym kawałkiem zetlałego wapienia, na którym czyjaś ręka tysiące lat temu wyryła podobiznę kobiety o bujnych kształtach, podobnych do Wenus z Willendorf, Kobiety Wiekuistej. Kolejny jaskiniowy Apollo pojawił się znikąd i od ręki stworzył arcydzieło. Żadnych mistrzów i nauczycieli. Kim był? Dlaczego to zrobił? I najważniejsze pytanie: po co?

Zatem dzień rozwija się statecznie z miłą rutyną kustosza. Claudia, teraz już w turkusowej jedwabnej sukience (Balenciaga), z czarną torebką zdobioną koralikami i piórkami (Prada), w chmurze zapachu (Yasmina), uszminkowana (Max Factor, Bare, Denudee) szeleszcząc pończochami na cienkim, jaskrawo-czerwonym pasku (J. P. Gaultier), otulona w kaaaszszmirrrrrowy szal staje przed nim uśmiechnięta i leciutko zaróżowiona więc on ruchem brwi i skinieniem głowy wyraża jednoczesne: uznanie, podziw i aprobatę, zatwierdzając ową Trójcę jednym, za to doskonałym słowem

- Doskonale!

Odwraca się niedbale, stawiając szklankę na stoliku

- Ja też mam kilka spraw, kochanie. Trochę popiszę no a później mam to spotkanie... Wydawca, rozumiesz....

Jej oczy życzliwie odbiły

- Wydawca, rozumiem.

Jeszcze ciepły życzliwy pocałunek a potem tylko spieszne, lekkie kroki szybko zamierające na schodach i głuche trzaśnięcie drzwi. A więc poszła. Nasłuchuje przez chwilę, potem wraca do salonu. A więc poszła. Więc się spotka. Tamten... A ona... A ona, Claudia, niedługo wyszepcze tamtemu wprost do ucha spieszne, przyzwalające, namiętne, zaróżowione, nabrzmiałe, wilgotne, lepkie, soczyście rozwarte, brzoskwiniowo-morelowe TAK! Ciekawe czy rozrzuci bieliznę po podłodze, czy jak zawsze powiesi, choćby na oparciu krzesła? Rozrzuci! Na pewno rozrzuci! Soczyście rozwarte taaak!

Przez okno widzi kutry wracające z połowu. Jest duszny koniec sierpnia. Odczuwa podniecające zadowolenie że poszła. (...)

Sławomir Majewski

 

portal LM, grudzień 2013




WŚRÓD DRZEW I KAMIENI WSPOMNIEŃ


Bardzo chciał zapalić a że wszyscy się zgodzili więc zapalił, wrzucił zapałkę do śmietniczki i spytał czy może otworzyć okno. Też się zgodzili. Zgodny ludek, pomyślał ironicznie. Usłyszał pisk hamulców, pociąg zaczął zwalniać i zatrzymał się na stacyjce skrytej w cieniu topoli i brzóz. Kobieta w beżowych spodniach z krempliny unosząc potężny zad wygląda przez okno.

- A co to za pipidówa? Olszynów? Co za Olszynów? Boże, każdą wiochę zamiata! Będziemy się tak wlekli do usranej śmierci!

 

Siada patrząc dezaprobatą na wszystkich a na niego ze złością

- A panu to nie żal zdrowia? Takie palenie to pewny rak, rozedma, no i grozi panu impotencja. Uśmiecha się jadowicie. A może nie grozi, może już się zaczęła?

- Impotencja? Droga pani, palę od czterdziestu lat a lufę mam jak czołg Rudy, odpowiedział wywołując huragan śmiechu. Dupiasta spurpurowiała.

- No wie pan? Co za chamstwo!

Wstała i wyszła.

- Dobrześ jej pan przygadał! Pochwalił Wąsaty.

- Ale może niepotrzebnie tak ostro, zatroskała się babina z debilną wnuczką.

- Pani, gdyby ona tak do mnie, to bym ją zjechał jak łysą kobyłę a ten pan tylko dowcipem rzucił, ha ha!

Debilka wciskając pod pachę babci oślinioną, gruszkowatą łepetynkę zawtórowała Wąsatemu indyczym gulgotem. Pociąg szarpnął, zazgrzytał, ruszył. Wypłynęli z cienia topoli i brzózek, wpływając w bezmiar rzepakowych pól. Poczuł senność więc zgasił papierosa, obdarzył uśmiechem siedzących, przymknął oczy i usnął.

Kiedy miał skończyć dwadzieścia dziewięć lat upił się do nieprzytomności z przerażenia, że niebawem stuknie mu trzydziestka. Rano miał kaca a kiedy go zapijał maślanką zmieszaną z wódą przypomniał sobie pewien dzień w podstawówce. Nauczycielce od prac ręcznych która pozwalała mu palić w swojej obecności powiedział że kiedy skończy czterdzieści lat to się powiesi.

- Bo jaki sens ma życie czterdziestce? Nie ma żadnego sensu, proszę panią.

Wtedy myślał że ma rację. Dlaczego tak myślał, nie ma pojęcia. A kiedy skończył czterdzieści pięć lat pożałował że już nie ma piętnastu, dwudziestu dziewięciu a choćby i czterdziestu. Ostatnio solidnie się rypnął. Porobiły mu się zakola, wyrwali mu kilka trzonowców, nie stawał mu tak często jak kiedyś, bolały go kolana i szumiało we łbie a w dodatku nie mógł już chlać tyle co zawsze i od pewnego czasu każdy kac był dla niego drogą przez mękę. Teraz śni mu się że jedzie pociągiem a jakaś dupiasta baba pieprzy o szkodliwości palenia i o impotencji. Obudził się, dupiasta siedziała na swoim miejscu czytając magazyn dla pań, Wąsaty gryzł jajko na twardo sowicie posypane solą i pieprzem. Staruszki z wnuczką nie było. Musiały wysiąść kiedy spał.

Za oknami przesuwa się pełen kąkolu pejzaż nad którym polatują gawrony.

- Cudowna żeromszczyzna, pomyślał i zobaczył swoje mieszkanie pełne książek i tapczan z wymiętoszoną czarną pościelą w której tyle razy z Gabryśką... Odeszła z tym brodaczem z Grinpisów, do którego czule sepleniła Cesiek. A parę dni temu zadzwoniła z Neapolu jego siostra, że ten hotel w którym miała pracować to nie żaden hotel tylko regularny burdel i że wszyscy Italiańcy to alfonsi.

- No ale nic, jutro jadę do Rzymu z taką jedną Mariettą z Głogowa. Mamy nagraną robotę w dużej kawiarni przy piazza di-coś-tam.

- Tylko uważaj na siebie mała, poprosił.

- Uważam, uważam. No dobra, mów co u ciebie.

- Wypieprzyli mnie z redakcji więc jestem bezrobotny. Nic mała, odezwę się za parę dni, ciao! Bezceremonialnie przerwał połączenie. Co będzie truć dziewczynie głowę, mało ma swoich zmartwień? Z redakcji go wypieprzyli bo nie chciał podpisać lojalki. Naczelny rozglądając się nerwowo jak surykatka szeptał

- Stary, ty weź i zrozum, naciskają na mnie z Wydziału Propagandy KaWu. Albo ty albo ja. Zrozum do kurwy nędzy, ja mam rodzinę na utrzymaniu, co ja zrobię jak i mnie wypieprzą? Ja ciebie bardzo proszę: ty weź i nie rżnij bohatera, co ty, kurwa, Wałęsa jesteś? No weź i mi powiedz z łaski swojej z czego ty będziesz żyć chojraku jak oni cię wpiszą na czarną listę? Jankowski podzieli się z tobą urobkiem z tacy w świętej Brygidzie? Podpisz im ten gówniany świstek i pierdol ich, stary.

- Sam się pierdol, stary! Powiedział a wtedy Naczelny z westchnieniem podsunął mu wypowiedzenie. Podpisał, strzelili sobie po koniaczku, zadzwonili do takiej jednej z Domu Kultury Marynarza w Nowym Porcie i umówili się u niej w domu. Chlali do białego świtu, zgodnie obrzucając komunistów chujami. Nad ranem wrócił do siebie na chwiejnych nogach, dopił resztkę wódki którą miał w lodówce, zapił octem ze słoika z ogórkami Kartuskimi.

- No to jestem na bruku, powiedział do fikusa. Na bruku ale w dobrym towarzystwie. Stasio, Tadek, Krystyna, Jarek, Alina. I co teraz? A nic teraz, wezmę i na jakiś czas wyjadę.

Wziął i wyjechał.

 

Stoi przy oknie paląc papierosa, cieszy się, że lato tego roku jest wyjątkowo piękne. Cichutko zarecytował kapuścianym polom

 

(A lato było piękne tego roku)

I tak śpiewali: Ach, to nic,

że tak bolały rany,

bo jakże słodko teraz iść

na te niebiańskie polany

 

Na te niebiańskie polany... Ładnie. Bardzo patriotycznie. Ładnie. Ostatnia długa jesień i niekończąca się zima dały mu w kość. Prawie wpadł w depresję. Boże mój, tyle miesięcy szarzyzny! No ale było, minęło. Usłyszał szum fal, poczuł zapach jodu i olejków do opalania i wspomniał płynące z blaszanych głośników Nie płacz, kiedy odjadę Marino Mariniego. Miał jakieś dziewięć, dziesięć lat i przez szpary w ścianie przebieralni podglądał rozbierające się kobiety. Dostał za to kopa w tyłek od ratownika i wylądował gębą w piasku. Nie płacz, kiedy odjadę... Dlaczego teraz to słyszy? A dlaczego przypomniała mu się Gabryśka? Skąd miał wiedzieć? Nie wiedział. Gabryśka po domu zawsze chodziła nago. Marguerite w Paryżu też. On rzadko kiedy chodził goły przy kobietach. Głupio mu było tak chodzić i dyndać kutasem. Kobieta to co innego, kobiety są ładne. Nie to, co faceci. No jak tak chodzić z kutasem i dyndać? Beznadzieja, pomyślał i znowu zobaczył Gabryśkę jak się pieprzy z tym swoim Ceśkiem. Wyobraził to sobie jak pornograficzny film. A niech się pieprzy na zdrowie, w końcu po to ją ma. A kiedyś, jak leciał z jednym kolesiem do Katmandu, to ich samolocik wpadł w dziurę powietrzną i mały włos a rąbnęliby na ostre jak brzytwy himalajskie granie. Zanucił Po grani, po grani, po grani... Jejzu, a co mnie ten Kaczmarski? Mogliśmy zginąć. Mogliśmy spaść i pies z kulawą nogą by nas nie znalazł. Takie góry! Po grani, po grani, po grani...

Popatrzył na odrapany cyferblat kieszonkowego Atlantica, wspomnienie po dziadku. Dziewiętnaście godzin? No i co się dziwić że się człowiekowi ze zmęczenia kanarki pieprzą na mózgu? Powinienem chyba kupić flaszkę, bo nie wypada żeby tak z pustą ręką... Co ja gadam, do starego bimbrownika z wódką? Ze Zbyniem znali się od ilu? Od dwudziestu trzech, pięciu... No, coś koło tego. Mój Ty Boże, prawie dwadzieścia pięć lat...

- Mogę prosić ognia? Pytała chuda dziewczynina w porozciąganym swetrze i połatanych dżinsach. Wyjął zapalniczkę, przypalił jej wykruszonego „Popularnego”. Pazurki wymalowane a łapy brudne jak u świni. Westchnął z politowaniem.

- Pan daleko?

- Na sam koniec.

- O, ja też. A pan miejscowy?

- Nie, mieszkam nad morzem, w Gdyni.

Dlaczego powiedział jej że w Gdyni a nie w Gdańsku? A dlaczego miał mówić? Kogo obchodzi gdzie mieszka, co robi, z kim żyje? W ogóle, kogo on obchodzi? Ucieszyła się szczerze.

- W Gdyni? Ale numer! A ja w Sopocie. Fajne spotkanie, co nie?

Uśmiechnął się do wspomnień z różnych takich fajnych spotkań. Mordownia we Wrocławiu i tamten pijany kmiot z Oliwy błyszczący finką w jego stronę. Kto wie do czego by doszło, gdyby nie dwaj tajniacy zaczajeni na opozycję przy bufecie. A ten gość w Kołobrzegu? Zgadali się przy piwie i wyszło na to, że facet służył z jego bratem w wojsku. Pokazał wymiętoszone ząbkowane na brzegach zdjęcie. Tak, to na pewno był jego brat. W mundurach TOPL stali z jakimiś szesnastkami z OHP. O, a tamta dziwka w Chełmie Lubelskim? Też była z Trójmiasta. Suka obrała go z forsy, miłosiernie zostawiając trzydzieści złotych na powrotny. Nie chciała wyczyścić ziomka do zera a do forsy gratisem dołożyła rzeżączkę, którą wyleczył dziękując Bogu że nie sprezentowała mu syfa.

- Rzeczywiście fajnie, przytaknął.

Dziewczyna zapetowała w brudnej jak sagan aluminiowej popielnicy i uśmiechając się nieśmiało odeszła na bocianich nogach prezentując ładny tyłeczek. Rozparł łokcie w otwartym oknie, wiaterek owiewa mu twarz. Tak... Więc jakiś czas posiedzi sobie u kumpla który mieszka w drewnianej chacie pod starożytnymi sosnami. Kumpel pasa kózki i owieczki, pędzi bimberek, pisze wiersze i struga sfrasowane świątki, w przerwach ruchając turystki. Fajnie będzie, myśli. Zbyszek pisze wierszyki, ja prozę więc będziemy mieli o czym pić. Fajnie będzie.

Usłyszał pisk hamulców, pociąg zaczął zwalniać zatrzymując się na stacyjce skrytej w cienistym lesie osik i brzostów.

- Koniec trasy, wysiadać!

Wysiadł z mandżurami zarzuconymi na oba ramiona, po torach przeszedł na peron gdzie astmatycznie sapie tamten pociąg, który dowiezie go prawie na miejsce. Prawie na miejsce a dalej? A ten kawałek drogi podjedzie jakąś okazją i fertig. No a jak nie będzie żadnej okazji? No to się przespaceruję dla zdrowia wykrztuszając z płuc miejskie spaliny i nikotynę. Co to jest osiem kilometrów dla takiego chłopa? Nic nie jest. Dwie godzinki spacerowym krokiem, wielkie mi co! No, chyba żeby go noc zastała to wtedy kanał, bo jak: przez las po ciemku? A to przeczekam na dworcu czy gdzie, może w jakiejś knajpie czy gdzie albo co. Nie ma się co martwić na zapas, moja szklanka zawsze jest do połowy pełna.

 

Noce były zimne a poranki lodowate. O Boże ty mój kochany, co to za frajda to noszenie chrustu, rąbanie pniaków na szczapy. A to układanie ich w kominku i piecu kuchennym na kulkach z gazet i wysuszonego mchu? Noż bajka!

Stawali z blaszanymi kubasami bimbru albo wina z dzikiej róży, malin, jeżyn, głogu i owoców tarki czekając chwili, gdy niewielkie izby wypełni ciepło i odurzający zapach żywicy. Patrząc w ogień myśleli z poczuciem ulgi że nareszcie o niczym nie myślą.

Siadali i waląc kubkami o drewniany, nieheblowany stół skandowali

- Ach, to nic, że tak bolały rany...

- Bo jakże słodko teraz pić...

- Ten bimber niebiańsko polany!

- A jesień jakże piękna tego roku...

Bywało, że po chwili dumnej zadumy, bez nadmiernego patosu deklamowali

- Nad nami noc. Goreją gwiazdy...

- Dławiący, trupi nieba fiolet...

- Zostanie po nas złom żelazny

- I głuchy...

- Drwiący...

- Śmiech...

- Pokoleń!

- Mistrz Borowski.

- Tadeusz Borowski, mon princ.

- A juści panocku, Tadeus mu dali.

O polityce ani słowa. Choć i owszem, czasem poeta wypytał prozaika o prozaiczne życie tam, gdzie wprawdzie nie rosną poziomki ale za to dnia na dzień rośnie nienawiść. I pytał, czy ta chuda Kaśka która sprzedawała w mięsnym na Garbary jeszcze taka chuda.

- Jak była chuda, tak jest chuda ale cycki ma większe niż za twoich czasów.

- A więc to tak?

- Ano tak, przyjacielu.

Pogwarki kończyli złośliwym

- A pamiętasz Wembley?

Pamiętali Wembley, po Grunwaldzkiej wiktorii najbardziej nieśmiertelną chwałę polskiego narodu.

Jednego poranka znużony kacem wszedł do parowu nad rwący strumień. Zasiadł na białym otoczaku podobnym do słoniowego łba. Przyjaźnie poklepał kamień

- Cześć Jumbo! zapalił papierosa a potem powolutku z manierki pił bimber myśląc o paprociach, trzeszczeniu gałęzi i że tak tu cicho o świcie i o Nataszy z kadr z którą pili kartkową wódkę. Pili a potem chodzili do łóżka bez wstępnych ceregieli i późniejszych zobowiązań. Miała dwuletnią córeczkę u pasa a mąż na Antypodach łowił kergulenę czy coś.

Przypomniał mu się Karol na słynnej zasadzie

- A ciekawe, gdzie jest teraz Karol?

Zobaczył końską twarz w okularach z grubymi szkłami, w jednej z tych niezliczonych chwil w których Karol wychylał stopkę za stopką w Literackiej. Szybciutko przeanalizował jego pisanie, że ogólnie niby dobre ale jakieś takie... takie jakieś... żeromskie czy jak? Więc i o Żeromskim pomyślał sekundkę i o Gombrowiczu z tym jego Ferdydurke a w pewnej chwili o paniach nagich a bezwstydnie sprośnych. Ot tak, bo lubił świnki. O, na przykład ta z galerii w Sopocie. Ha! sznur korali i szpilki na metr a poza tym nic, tylko czysty koncentrat seksu. Paliła papierosa za papierosem, jak smok chlała wódkę z coca-colą albo gin z tonikiem i bez przerwy chciała się kochać. Boska była w wyuzdaniu swoim. Owszem, wszystko było bosko dopóki nie zwiedział się jej mąż i nie obił mu mordy na Monciaku. C'est la vie, coś za coś, pomyślał i wrócił do Karola.

Więc Karol tuż przed Stanem Wojennym wyjechał do Rajchu a potem do RPA. Nie, nie do Rajchu. Najpierw do Austrii, do tego swojego geja z Wiednia, tłumacza z polskiego na ichnie. I tam go zastała jaruzelsko-polska wajna! Karolek spakował czemadan i ruszył w świat spokojny, świat wesoły. Niewiele chłopina potrafił. A najwięcej nie chciało mu się potrafić. O Johannesburgu słyszałem. Tosiek pisał, że obrażony na świat wziął i ruszył gdzieś w step szeroki. Rodezja, Namibia czy jakoś tak. Ta... Popieprzone to wszystko... Nawet po rusku nie szprechał a tu naraz masz, Afryka! I niby w jakim narzeczu on tam gadał z Murzynami? A teraz podobno Nju Jork. I co on w tym Nju Jorku robi? Żebrze? Jak Kosiński pieprzy starawe acz dziane kobity? Ta... Hemingway to on nie jest ale kto wie, może mu bida z nędzą na tyle wygarbują skórę na dupie mózgu, że małe co-nieco zmądrzeje? E, wątpię.

Wrzucił niedopałek do strumyka, patrząc jak płynie z nurtem i znika za mrocznym zakolem pod rosochatymi jodłami o czarno-szafirowych igłach. (…)

 

(fragment opowiadania ze zbioru Podręczny Zestaw Deja Vu)

Sławomir Majewski

 

portal LM, styczeń 2014

 

 

 

SPOTKANIE Z TARANTINO

(fragment)

DWAJ SCENARZYŚCI

Wybrzeże północno-środkowej Norwegii; 64°9'1"N i 10°18'9"E. Przesilenie letnie; 19 lipca, ostatnia środa, późne popołudnie; (na szerokości zwrotnika Raka słońce znajduje się w zenicie). Temperatura wynosi + 28,5°C a więc mniej, niż wyniosła 22 lipca 1901; w opisywanym dniu maksymalny kąt padania promieni słonecznych można obliczyć według wzoru: 90^\circ - \phi\ +23^\circ 27^\prime, gdzie φ oznacza szerokość geograficzną.

Szosą numer 715 od strony Trondheim nadjeżdża elegancki, nowiutki volkswagen-transporter T4 w metalicznym szafirowym kolorze, opatrzony po obu stronach nadwozia wielkim, ciemno-błękitnym napisem Black Tree. Film Studio-London i wizerunkiem kamery filmowej. Samochód odjeżdża prowadzony przez trzeciego mężczyznę w jasnej koszuli a dwaj pasażerowie przez krótką chwilę stoją na podjeździe patrząc na olchy, fiord i nieodległą ponurą, skalistą wyspę.

Mężczyźni weszli do karczmy, usiedli z lewej strony przy oknie pod wspaniałym porożem łosia i piękną norweszczyzną, może tylko nieco zabarwioną obcym akcentem, zamówili à la carte: zupę grzybową w kokilkach, po dużej porcji wędzonego tłustego węgorza, pszenne bułeczki i poprosili o mocną herbatę

- Tylko nie Liptona w tych papierowych saszetkach.

- Najchętniej taką tradycyjnie parzoną w czajniczku.

- A najchętniej, jeśli oczywiście jest, cejlońską Ruhuna; odmianę Golden Tips.

- Albo Silver Tips. No, ale jeśli nie macie, to trudno; w ostateczności niech będzie Lipton.

- Może być Red Label?

- Może być, odparli zgodnie a potem spytali, czy znajdą się wolne pokoje.

- No, jeden pokój to się na pewno znajdzie. Problem w tym, że jest w nim tylko jedno łóżko. Ale może być dostawka. Nie będzie kłopotu?

Zapewnili, że najmniejszego.

Kiedy Bodil odchodzi, patrzą za jej krągłym, wielkim, wspaniale wypiętym tyłkiem i na fale złotorudych włosów skręconych jak u merynosa.

- Co za ciało! Mówi ten w okularach. Czysty Rubens!

- Kto wie? Zastanawia się drugi facet zapalając fajkę. Może się trafi?

Uśmiechają się. Porozumiewawczo. Po męsku. Samczo: może się trafi.

Najedli się, wytarli potłuszczone usta i palce w serwetki a później wstali i poszli do toalety. Wrócili i z miłymi uśmiechami dobrze wychowanych cudzoziemców, zapytali rubensowską kelnerkę, czy byłaby łaskawa podać im po kieliszeczku Jägermeistera, co Bodil zrobiła natychmiast i bez żadnej tam łaski

- Proszę bardzo!

Mężczyźni patrzą jak odchodzi; może się trafi.

- To od czego zaczniemy? Od zabójstwa?

- Zaczniemy od początku. Jak w Genesis.

 

Scenarzysta w złoconych okularach podnosi do ust kieliszek, napawając się ziołowym smakiem i aromatem, wypija mały, oszczędny, wróbli łyczek. Kładzie na stole dyktafon.

1 SCENARZYSTA: Dwaj mężczyźni przyjechali nowiutkim, eleganckim volkswagenem-transporterem T4 w metalicznym szafirowym kolorze...

2 SCENARZYSTA:...Opatrzonym po obu stronach nadwozia wielkim, ciemno-błękitnym napisem Rudolf-Kauffmann-Naturhistorisches-Museum-Berlin.

- Dobrze. Potem mężczyźni wchodzą do karczmy i siadają dokładnie tu, pod tym oknem i tym porożem jelenia.

- Łosia.

- Co łosia?

- To poroże łosia, nie jelenia.

- Dobrze; pod porożem łosia. W starej, drewnianej karczmie z widokiem, siedząc pod porożem łosia dwaj mężczyźni sączą Jägermeistera.

- Widok rozpościera się na trzy olchy i fiord otulony siwą mgiełką.

- A kilkaset metrów od brzegu widać piękną, zieloną wyspę, na której, w drewnianym starym domu, mieszka pewna kobieta.

- Kobieta nazywa się... Eline Omdahl.

- Eline Omdahl? Jak ta dupa z rozkładówki? Dobrze, niech ci będzie; Eline Omdahl, kobieta samotna.

- E, nie; nie jest samotna! Powiedzmy, że ma siostrę; siostrę-bliźniaczkę, która mieszka, powiedzmy, w Oslo...

- No, tak, ale skoro ma siostrę, to słowo samotna do niej nie pasuje.

- Bardziej zasadne będzie: osamotniona.

- O, właśnie, osamotniona!

- A więc, przez okna karczmy widać trzy olchy i zamglone kontury szaro-zielonej wyspy, na której mieszka osamotniona Eline.

- Bo ta druga, dajmy jej na imię... Åse... mieszka w Oslo.

- Od czasu jak poślubiła Christiana, właściciela burdelu.

- Burdelu albo baru. Albo restauracji. Gangstera. Starszy od Åse, Lekko szpakowaty mięśniak.

- Osamotniona Eline dokładnie nie wie, czego właścicielem jest ten Christian, jej szwagier...

- Bo Åse wyszła za niego, jak tylko ukończyła naukę historii...

- Historii sztuki. I języka klasycznego. Na uniwersytecie w Oslo.

- I zrozumiała, że za nic, ale to za nic w świecie moja droga Eline, nie wrócę na tę zapyziałą wyspę, żeby wariować z nudów, godzinami wysiadywać na pomoście i gapić się na zatopioną czaszkę!

- Jaką czaszkę? Co ty kombinujesz? Mamy kręcić jakiś horror?

- A skąd! Miałem na myśli czaszkę kaszalota. Leży na brzegu i...

- Mówiłeś: zatopioną. Powiedziałeś, że powiedziała, że nie będzie godzinami wysiadywać na pomoście i gapić się na zatopioną czaszkę! Za-to-pio-ną! Tak powiedziałeś.

- Dobrze, nie rozwinąłem. Więc ta czaszka leży płytko pod wodą, tuż przy samym brzegu; przy pomoście... Przy pomoście, z którego Åse już nie chce więcej na nią patrzyć. Symbolika.

- Symbolika? Czego symbolika?

- Symbolika minionych czasów. No, wiesz: dawni wielorybnicy, Moby Dick, zapach tranu, żagli itepe. Jej przeszłość i takie tam, no wiesz...

- No, chyba że tak. Dobrze, więc ta czaszka kaszalota jako symbol minionych czasów. Dalej.

- Dalej? Więc ta Åse od dnia swojego ślubu bywa na Wyspie tylko z okazji świąt.

- I urodzin Eliny.

- I tak to już trwa ze cztery lata.

- Nie, nie; bez precyzowania; niech wszystko będzie płynne. Płynne, jak czas.

- I możliwe. I czterowymiarowe.

- Wielowymiarowe.

Teraz obaj Scenarzyści z miłymi, wielowymiarowymi uśmiechami dobrze wychowanych cudzoziemców uprzejmie proszą Bodil, młodziutką kelnerkę o wspaniałych rubensowskich kształtach, żeby była łaskawa podać im po jeszcze jednym kieliszeczku Jägermeistera, co Bodil robi z miłym uśmiechem natychmiast i bez żadnej tam łaski. Z radia umieszczonego nad barem płynie L’Orfeo Claudio Monteverdiego w wykonaniu Ensemble La Venexiana pod batutą Claudio Cavina; mnóstwo sopranów, tenorów, altów i kontr-altów o jedwabistych wokalach.

Jest wysoce prawdopodobne, że obaj panowie z równą przyjemnością wysłuchaliby Il Ritorno d'Ulisse In Patria Maestro Monteverdiego albo jego natchnionego jak sam Szatan Magnificat albo Mozartowskiego Vesperae de Dominica, chętnie na dwa flety, na przykład w wykonaniu cudownych Alberta Tiptona i Mary Norris. Oczywiście, z towarzyszeniem równie wspaniałego chóru i doskonałej orkiestry. Oczywiście! A jak nie, to nie; to może być coś Franka Zappy czy Armstronga, Louisa Armstronga ale na pewno nie Julio Iglesiasa. O, co to, to nie!

 

ELINE

O ile Åse jest obdarzona pogodnym charakterem kobiety zadowolonej z własnego losu, o tyle Eline pogodzona z losem nie jest. I wcale godzić się nie zamierza, bo Eline jest ułomna, a jej ułomność polega na lewej nodze, krótszej od prawej o ładnych parę centymetrów. Przez ową niedogodność nie nadaje się do tych wszystkich ciężkich prac polowych, do których zatrudnia sezonowych robotników, ale z radością zajmuje się domem i obrządza zwierzęta jakie ma w oborze, kurniku, chlewiku, królikarni i stajni, a na każde święta piecze wyśmienite ciasta i ciasteczka i gotuje ryż z cynamonem na mleku z ukrytym migdałem. Kiedy Åse zjawia się na urodziny Eliny, rozpakowują prezenty jakie dla niej przywiozła; sukienkę czy nowomodne sweterki a potem piją kawę, nalewki, oglądają zdjęcia Åse z Oslo, Grecji, Francji czy Egiptu i plotkują, wspominając chłopaków z tamtej strony wody. A jak jest Boże Narodzenie, we dwie ubierają choinkę, śpiewają i śmieją się zupełnie jak wtedy, gdy żyli ich rodzice, pastor Knuth i pastorowa Gunnhild.

Teraz Eline jest w Trondheim, u starej, poczciwej i głuchej jak pień ciotki Annbjørg do której przyjechała, żeby Åse mogła pobyć sam na sam z tym swoim facetem, o którym pisała jej w ostatnim liście. Eline wyjechała, żeby mogli się sobą nacieszyć i pomówić o przyszłości, no i żeby on mógł w spokoju pisać powieść czy co tam sobie chciał napisać, bo ten jej Eryk jest pisarzem czy kimś w tym rodzaju. Czego jak czego, ale spokoju na Wyspie z pewnością mu nie zabraknie.

Eline długo spacerowała po Bakklandet, z zachwytem patrząc na siedemnastowieczne drewniane domy i składy na palach nad nurtem Nidelva, a potem długą chwilę stała na starym moście Gamle Bybro, z uszanowaniem lustrując Stiftsgården, pałac królewski. Czując zmęczenie w stopach, z westchnieniem ulgi weszła do cukierni państwa Olderdal, której ściany wyłożone są różowymi tapetami w prześliczne, tłuste amorki uwijające się wdzięcznie pośród chmurek a stoliczki pachną wanilią i cynamonem.

Schylona nad filiżanką kawy i lukrowanym pączkiem z różanym nadzieniem, Eline uważnie czyta list, który dostała w eleganckiej szafirowej kopercie z kolistym, ciemno-błękitnym nadrukiem Rudolf-Kauffmann-Naturhistorisches-Museum-Berlin. Kilka miesięcy temu Muzeum wysłało do niej pierwszy, równie uprzejmie napisany list w sprawie figurek, które kiedyś znalazła na Wyspie i podarowała Kulturhistorisk Museum w Oslo. Trąbiły o tym wszystkie stołeczne gazety i ogólnokrajowa telewizja, i z niej ci Niemcy dowiedzieli się o znalezisku, a teraz zwracają się bardzo grzecznie z pytaniem

Czy Szanowna Pani znalazłaby nieco czasu i zechciała (o ile nie będzie to zbyt kłopotliwe) podzielić się swoimi spostrzeżeniami z naukowcami ich muzeum i czy zechciałaby wskazać tym wybitnym przedstawicielom świata nauki miejsce znaleziska, aby przeprowadzili mały rekonesans, który będzie dla archeologii i Muzeum Rudolfa Kauffmanna niezwykle pomocny?

Nie napisali w czym ów „mały rekonesans” będzie pomocny, lecz Eline mimo śladów ziemi za paznokciami jest osobą mądrą, więc rozumie. Eline zna treść listu na pamięć; uwielbia ten pełen szacunku ton, w jakim go sformułowano; na przykład to

Pani niezwykłe odkrycie, stawia wszelkie dotychczas obowiązujące datowania sztuki paleolitu, pod wielkim znakiem zapytania. Nie ma wątpliwości, że nazwisko Pani na trwałe wejdzie do annałów światowej archeologii.

O przyjeździe naukowców Eline poinformowała Åse karteczką przyczepioną do lustra szafy ale o tym, że figurek nie znalazła pod dębem tylko w starym, zapomnianym kufrze pradziadka Sigurda, który przywiózł je z Australii, o tym nie miała najmniejszego zamiaru nikogo informować. Bo Eline, mimo śladów ziemi za paznokciami, jest osobą niezwykle mądrą. Książki o historii sztuki i archeologii, które Åse po zakończeniu studiów cisnęła w kąt, na coś się przydały. (...)

 

portal LM, październik 2014

 

 

 

ROZMOWY O ŚWITANIU

I nastał dzień tak z czwartku na piątek któregoś tam Roku Pańskiego, że po ostatnim kogutowym pianiu, Pan w Kapeluszu złowił Rybę. Była ona Karpiem i nawet nie tylko Karpiem, ale samym Królewskim Karpiem! Tak, z tymi słynnymi złocistymi łuskami siwo-błękitno obrzeżonymi. Wyłupiastooki, tłusty, dostojny, dyszący groźnie Karp lub, jak kto woli, sire Karp, leżał rozwalony na kuchennym stole Pana w Kapeluszu, gdy ten ostrzył nóż groźniewyglądający i nasłuchiwał skwierczenia tłuszczu na patelni.

Dochodziła właśnie owa, niespotykana nigdzie indziej godzina poranna, w której od nieustannego brzęczenia pszczół, os, much, trzmieli, jakichś nieznanych nikomu bliżej insektów, gadziego syku, ropuszego rechotu, rżenia koni, walenia ich kopyt, kłapania krowich mord kręci się w głowie a plusk pienistego mleka wlewanego do wiader może przyprawić nie tylko o utratę zmysłów, ale wręcz grozi somnambulizmem. Tak.

O tej to porze, która - jak nadmieniłem powyżej - właśnie nadchodziła, nadchodził polną drogą, ta samą którą codziennie przemierzała na swoim rowerze panazawiadowcowa córka o krągłej dupce i jasnych kosach, jakiś człowiek o fizys budzącym aprobatę. Miał fioletowy nos, parasol, dwie walizki i wielką lornetę na plecach. Jednym słowem: Nieznajomy.

Dochodząc do ganku, (bowiem nieosobliwe było to, że wiejski domek Pana w Kapeluszu miał ganek głęboko szamerowany andaluzyjskim wiciopląciem) Nieznajomy postawił walizy - najpierw jedną, potem zaś drugą, złożył na nich parasol i lornetę, następnie zamaszyście wytarł buty w piach i zapukał do furtki.

Pan w Kapeluszu, aczkolwiek sylwetka Nieznajomego widoczna dlań była od dawna, przez szacunek dla samego siebie odczekał jakie trzy minuty, rzucił okiem na Karpia, na patelnię skwierczącą tłuszczem i ocierając wszak niepokalane jeszcze dłonie - statecznie, niczym korab wypłynął na ganek.

- Witam pana! Rzucił Nieznajomy, na co Pan w Kapeluszu, jako człowiek bywały w mondzie skinął uprzejmie głową i gestem dłoni, bardziej ksobnym, zaprosił Nieznajomego do przekroczenia progu.

Nieznajomy pozostawiając bagaże tam, gdzie je pozostawił, postąpił ku schodkom, przemierzył je bez wysiłku (jak każdy, komu nie stuknęła jeszcze czterdziestka) i podał dłoń ze słowami:

- Jezus Maria Plezantrop. Do usług, Mesje.

Pan w Kapeluszu oddał i uścisk i ukłon, i szacunek należny gościowi o tak niepodważalnym nazwisku i podał odzew:

- Pan w Kapeluszu, Panie.

Po czym, by rozwiać wątpliwości dodał z godnością

- Jam tu dziedzic, a to - zatoczył trzystustopniowy krąg - to moje. A tamto nie, dodał, w ten sposób wyjaśniając ową lukę w trzystusześćdziesięciostopniowym kręgu, jaka powstała na skutek podkupienia przed laty przez Saharyjską Kompanię Śledziową owego spłachetka plaży i lasku o wartości nie tyle pieniężnej, przeliczalnej na rupie, szekle, bezany, drachmy, dirhamy, dromadery, nubijskie kokoty, krótkosiurkie pacholęta, słodkopiczne dziewice z krain mgieł i wichrów, koraliki ze szkła weneckiego, lisiury z Tajgi, kolczugi z Damaszku, welin z Malezji, jaspis ze Skowarcza i - a kto by to spamiętał - ile wartość sine qua non estetyczną. Jednym słowem, uczciwie wyznał Nieznajomemu, jako się rzeczy mają. I że - co jego, to jego; co nie jego, to NIE jego i tego nie tknie, choćby go na pasy rwali. A nawet, że gdyby miał dzieci, to by im też zabronił! Taki był, ten Pan w Kapeluszu z Karpiem na kuchennym stole w kuchni. Nie innym. Takim!

Kiedy już weszli do kuchni, ta bowiem była izbą pierwszą pomiędzy innymi izbami, Pan w Kapeluszu wskazał Nieznajomemu zydel, na którym ów zasiadł łapczywie. Boleściwie też pomyślał o swej lewej i swej prawej stopie, co go bolały. Od Stacyjki do domku Pana w Kapeluszu było bowiem - ho, ho! Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby było dalej!

Siedząc w milczeniu w kuchni, patrzyli w milczeniu na Sire Karpia, który z kolei patrzył na nich z milczącym wyrzutem (bo jakże, o, jakże inaczej?!) i także nasłuchiwał straszliwego skwierczenia dobiegającego z patelni. Nieznajomy nadpił z pucharka podanego mu chwilę wcześniej uczynną, gospodarską ręka Pana w Kapeluszu a był to słynny gruszkowy kompot bez nazwy i raz jeszcze popatrzył na Pana w Kapeluszu.

Pan w Kapeluszu, człowiek renesansu i światowiec w każdym calu, znający i Europy zakątki i malajskie burdele, dziekany w Coventry i bajzel-mamy znad Creek River; zbiegłych rzeźbiarzy z Porto Rico i pachnące cynamonem Kafarskie nałożnice, rowery z Bangkoku, soki kauczukowe z jungli nad Yochabamba, teleskop z Mount Palomares, sekstans, busolę, jakiś Cypel, cztery święte krowy spod Calcuty oraz mnóstwo wszelakich dóbr, piżm, jaszczurczych skórek, zębów narwali, siekier dwupłatnych, krzew yochimbiny po którym staje, starą drabinę strażacką, okutanych Eskimo i takie coś, co się zaczyna na Wu, ten człowiek, ten Pan w Kapeluszu nagle wstał! Ale jak wstał! W tym wstawaniu jego było coś i z pisku nietoperza o zmierzchaniu i ze stąpania Archanioła, i elementy przekraczania Rubikonu i jakieś świątobliwe szepty mnisze pod kopułką Syxtynki a także, ale to mniej pewne - przesypywanie soli na żupach solnych przez podległych Żupanowi Wielkiemu, Żupanów pomniejszych. A świece jeszcze niezapalone, nawet o zapaleniu nie myślały, tyle było w tym wstawaniu jego Mocy, Powagi, Siły i Desperacji. Jako proroczej.

- A to go wypuszczę, powiedział Pan w Kapeluszu i takoż uczynił w asyście Nieznajomego. Sire Karp odpłynął z godnością, właściwą Wielkiej Rybie z Klasą. Dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie.

- Chodźmy, panie Plezantrop, mam w domu grzeczny gąsiorek dereniówki.

- Zatem chodźmy więc, Panie w Kapeluszu. Rad będę gościć pod dachem pańskim i pijać pańskie bimbry, albowiem opowiedzieć muszę wiele, bo po tom tu zjechał.

- Zatem więc chodźmy, powiedział Pan w Kapeluszu.

I stali jeszcze długo, długo nad brzegiem jeziora, którego jeden koniec zaczyna się w lesistych górach zaś drugi, kończy między wydmami morza, ot tam! Spostrzegli też, gdy tak dostali do czasu właściwego, że jest owa godzina, w której na cztery minuty zapada w sercach cisza. Jakby wszyscy naraz umarli. Jakby się zakończyło wszelkie życie i Kosmos z Panem Bogiem, po prostu przestali istnieć... A w minucie piątej otrząsnęli się, jak się otrząsa człowiek po trzęsieniu ziemi i pomaszerowali na pokoje pić. Daleki gwizd ekspresu, tego z Wiednia na Paryż, dwudziesta druga zero sześć uświadomił im, że jest dokładnie dwudziesta druga zero sześć, bowiem ten pociąg,  nie imał się spóźnień.

Miało się na wtorek, bo deszcz przestał padać; ostatnią kroplę widziano na skraju kościelnej wieży tak ze dwie godziny nazad. Poza tym, jak się pokazała tęcza o owej letniej godzinie 4:21, to się narobiło larum, że niech Pan Broni! No, bo i kto to widział tęczę, o 4:21, kiedy wszyscy chcą spać? A ponieważ poprzedniego dnia był poniedziałek, taki wprawdzie nijaki, zakisły, senny, mamroczący coś tam, ale zawsze poniedziałek, no to wtedy, o tej 4:21 musiał być już wtorek. A z resztą, kogo to obchodzi?

A jak się zrobiła ze wszystkim tak jakoś szósta piętnaście czy coś, kiedy stada spłowiałych od słońca pleciug odleciały na kukurydziano-żytnie pola węsząc żertwę, wtedy od strony Stacji, jak zawsze, nadjechała na niklowanym welocypedzie Pati, panazawiadowcowa córka, taż sama, o której mówiłem w poprzedniej rozmowie. Jechała sobie po kocich łbach rynku, a cycki jej się trzęsły, bo ma ci ich ona dwoje i dorodnych do tego. Na głowie kapelutek z kiścią wiśni, bluzka z koronkowym kołnierzem, granatowa spódniczka z wysokim rozporkiem, aby było co widać, jak jedzie. I było widać, co. Od strony mostu na Wijce nadjechał automobil i Czterech Przedstawicieli. A co jeden, to ważniejszy!

Zajechali przed Ratusz od strony apteki, do której Pati wtaczała rower, wtaczała go zawsze, bo, powiadała "zaziębi się na dworze". Fakt, ona wprawdzie aptekarką była, ale czy kto słyszał o syropie na gardło welocypeda? Jaki syrop? No, nie ważny welocyped! A Czterej Przedstawiciele z automobila wysiedli, teczki pobrali skórzaste, pachnące. Ruszyli z kopyta jak szesnastonogi rumak do drzwi Ratusza, na którego czele stał Burmistrz Wawrzynek, a na szczycie dachu - statuja jakiegoś Klumberga co wygrał pod Pitiszwili. Albo odwrotnie, Pitiszwiliego, który wygrał pode Klumbergiem. Ale z kim? O co im szło? O jakie granice, pieniądze, haracze, okupy? Eh, kto by tam spamiętał? A że jedna z drugą świnia nakradli, namordowali, a Żydów to z lubością i nagwałcili dziewic, rozwódek, panien po przejściach, zakonnic, syfilitycznych kurew, jakieś harcerki, dojarki - to pewna! I powiesili paru Cyganów, bo i czemu nie? I owszem; zawsze się wiesza Cygana, rżnie Żyda, bije Moskala, Madziara, Słowaka a leje Turka, Kozaka, Francuza. Anglików się nie leje, nie rżnie i nie wiesza, nie. Z Anglikami się pija herbaty, tak koło 17 czy coś.

No, to oni, ci Czterej Przedstawiciele z teczkami ze świńskiej skóry, jak weszli do Ratusza, to poszli do Burmistrza. Zamknęli się na głucho w gabinecie, choć gorąco było i dopiero lada chwila po 7. Siedzieli tak a po 4 godzinach wyszli, drzwiami prasnęli i jak stali, tak z kopyta odjechali. A Burmistrz wytoczył się na miękkich nogach, Heroldowi naszeptał, potem słaniający się do zajazdu zatoczył, siadł pod lipą i zapłakał! Wprawdzie płaczący mężczyzna to żadna nowinka na tym świecie, ale żeby Burmistrz? Nasz Burmistrz Wawrzynek? O świcie? No, to tego jeszcze nie było! A zleciały się tam, Heroldem powiadomione osobistości, jako to doktor Panurg, Zawiadowca Bropat, ksiądz Celestyn, Jenerał-major Esterhazy, wdowa po Radcy, Telegrafista, Pan w Kapeluszu i ze dwie setki innych; brakowało tylko nocy, pochodni i zrobiłby się z tego capstrzyk poległych wojowników. Wszystkich dręczyło tylko jedno pytanie: o co chodzi? No, o co chodzi na Rany Jezusa? A doktor Panurg, który chwilę szeptał z Burmistrzem szlochemwstrząsanym, nagle wskoczył na ławkę, rękę wyciągnął jakby miał w niej szablę i zakrzyknął potwornym, spiżowym głosem

- OBYWATELE!

- RODACY!

- RZYMIANIE!

Zapadła taka cisza, że słychać było jak po drugiej stronie rynku, tuż przed sklepem Żyda Mameluka, szczy w najlepsze kobyła od wozu z beczkami z piwem. Browarowa kobyła znaczy.

Więc doktor Panurg, jako Demiurg, z twarzą nawiedzoną, raz jeszcze coś tam o rzymianach i że cywilizacja zawisła (zawisła! a że mu z rozporka kalesony było widać, i że na tymż rozporku zawisła oczyma Wdowa po Radcy to nie dostrzegł!) i że Tatarzyn byłby lepszy, że jakiś ktoś tam Ante portas, że to, śmo, owo. Brakowało tylko salam alejkum, szalom, rachatłukum, lasciate ogni speranza, for sale, geburstag, zum Teuffel, goworite po ruski? I jeszcze czegoś pikantniejszego. Aż w końcu nie zdzierżył ksiądz Celestyn i na ławę wskoczywszy, doktora pyta wprost :

- Co ty gadasz, Panurg?

- Hrycwę mianowano Namiestnikiem! Zawrzasnął doktor i osunął się na zydel, zwiesiwszy ciężko głowę na śnieżnobiały gors maraskińskiej koszuli.

Ksiądz Celestyn takoż osiadł acz miękko i niepewnie na swej sutannie, potem drżącym głosem poprosił o coś do picia i natychmiast podano szklanicę zielonooką, po wręby wypełnioną mrożoną  wódką.

- Ludzie!

Zrozpaczony rozglądał się po milczącym tłumie jakiś Pan, widać Nieznajomy. A może i Znajomy ale tylko Pana w Kapeluszu. No, więc może jeszcze Sire Karpia, ale to inne szarawary; jednym słowem - Plezantrop! Więc tak kołatał się po tłumie i pytał

- A co to za jedna, ta Hrycwa? zaś stadko gołębi wirowało i wirowało, a kurz osypywał zetlałe krużganki klasztoru Pasożytów Obutych i w katakumbach katafalki obsiadały szczury, historia, jakieś stąpania sandałowe...

HRYCWA! HRYCWA! HRYCWA!

Z tymi oto słowy, zwiotczały tłum mieszkańców jak tworzył mocny, zwarty, ścisły niedorozerwania pierścień wokół Burmistrza, tak teraz rozpływał się, roztapiał, rozpełzał jak owe nawodne kręgi, jak się weźmie na ten przykład kaczora, utnie mu łeb, wypatroszy, oskubie, poćwiartuje, przyprawi solą, pieprzem, cząbrem, no – po prostu czym tylko zechcesz - i nagotuje zupy, z makaronem najlepiej, do tego jakiś Burbon czy co, a potem, oczywiście, ziemniaczki zrumienione na tłuszczyku, nieco czerwonej kapustki i te soczyste, rumianolice piersi, udka kaczora w sosie tymiankowo-porzeczkowym a resztę tego kaczora, trupa znaczy, to się praśnie do wody, no to wtedy po tym praśnięciu właśnie takie kręgi się rozejdą, rozejdą i zanikną, jak rozchodzący się z placu tłum zaniknął po bramach, klatkach schodowych, suterynach...

Hrycwa! To słowo miało w sobie moc zdolną paraliżować silnych, ucinać jajca zuchwałym, rozcapierzać kobiety, obsmarkiwać dziecięce nosy. Hrycwa! Tego się nie da opisać jednym, dwoma ani nawet 1245087630983569643845 słowami a poza tym, komu by się chciało tyle gadać czy pisać?

Siedzący na ganku Pan w Kapeluszu trącił szklaneczką bimbru, bimbru szklaneczkę Plezantropa.

- A co tam Hrycwa? Hrycwa jak nastała, tak i odejdzie. Bo co dziś mianowane, jutro odmianowanym być może.

- Być może, Panie w Kapeluszu ale co ona za jedna, ta Hrycwa?

- Ba, żebym to ja wiedział! Nie sądzisz pan, Jezusie Mario, że już samo imię nosi zaczątek?

I zrozumiał pan Plezantrop Maria Jezus alias Nieznajomy, że tak! Imię samo w sobie jest zaczątkiem i zaczątek jest w mianie.

- Czy byłby ukrzyżowan, gdyby miał na imię Zbyszek? Spytał ot, po prostu Pan w Kapeluszu.

- Albo Marian. Dodał Mesje Plezantrop podchwyciwszy myśl.

- Albo Ryszard Kazimierz.

- Albo Kazimierz Robert.

- Albo i tak i tak na raz, zgodził się Pan w Kapeluszu i popatrzyli na przejeżdżającą, wracającą do domu Pati i zachwyciły ich i dwa cycuszki bimbające się tam i sam, i na tyłeczek, który zdał się smacznym ponad wyobrażenie.

- No, a tak w ogóle, to może wypijemy za Hrycwę, powiedział Pan w Kapeluszu, bo kto wie? może Ona czy tam On (nawet to nieznane) łagodne toto jest i dobre, a my tu zaraz....

- No, to zdrowie Hrycwy, Panie w Kapeluszu!

I wypili, zakąsili ogórkiem, pojedli raków, jakiś warzyw (brokuły czy co?)  marchew bez chleba ale za to z naleśnikami, szpik smażony, wątróbka, jajka... No takie, tam, rozmaite.

Lelek kozodój nadleciał od południowej baszty Zamku Namiestnika. Było dobrze po północy gdy karoca? kolasa? z Hrycwą wjeżdżała na kocie łby podwórca, gdzie witał go? ją? zalękniony tłumek czeladzi i Burmistrz. (…)

 

Fragment opowiadania ze zbioru Hrycwa, opublikowanego przez Wydawnictwo LITERA w 1992 r. - obecnie trudno osiągalnego (jeżeli w ogóle)

Sławomir Majewski

 

portal LM, marzec 2015



Przeczytaj też wiersze S. Majewskiego w dziale „poezja”, eseje w dziale „eseje i szkice”, a też recenzję jego książki Mój Gdańsk. Ruda i inne opowiadania (2013) pióra Szymona Prowackiego w dziale „port literacki”