Acodin

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 11 listopad 2010


Artur Kosiorowski


                                Głupie pomysły mają to do siebie, że rzadko kiedy bywają nudne.
                                Joan Vollmer (Courtney Love) w filmie ”Bitnicy”

Po raz kolejny. Po raz czwarty w ciągu ostatnich dwóch tygodni próbuję prowadzić Dziennik. Biorę za patronów tego Dziennika W. S. Burroughsa; Jacka Kerouaca; George’a Orwella i Josepha Conrada. Lepiej żeby Oni i Dobry Bóg, jeśli takowy w ogóle istnieje, porządnie pilnowali moich dróg, bo jest ciężko.
Jest bodajże ósmy stycznia. Przed chwilą podarłem swój poprzedni Dziennik, a właściwie zeszyt, w którym ponownie próbowałem Dziennik założyć. To, co się ze mną dzieje, nie bawi mnie wcale, wręcz przeciwnie.
Czasem dotyka mnie coś tak silnie i boleśnie. Nie dotykało już od dosyć dawna, ale przed chwila znów poczułem to ukłucie i po prostu podarłem poprzedni zeszyt na strzępy. Nadal leżę w burdelu. To znaczy w moim mieszkaniu z osobnym wejściem, jak to sobie ładnie nazywam ten pokój, przypominający ruderę.
Znów nie chciałem być; znów chciałem się zabić; znów kłuło i bolało; znów szedłem się powiesić podczas gdy myślałem, że ten parszywy czas już przeminął. Znów myślałem o tym ażeby spalić wszystko albo prawie wszystko z tego, co napisałem.
Na trzydziestego mam umówiona wizytę u laryngologa. Może w końcu coś zrobię z tą cholerną przegrodą swoją. Nie chce być wulgarnym chamem. Nie chce być jeszcze bardziej histerykiem głupim; która kobieta traktowałaby poważnie jakiegoś histeryka?
Chce odzyskać szacunek dla samego siebie .Jest mi zimno i źle. Wziąłem dwadzieścia tabletek Acodinu.
Bardzo mnie kłuło w środku i bolało dlatego postanowiłem wyjść z domu do szpitala.
Po wyjściu z domu pojechałem tramwajem do krańcówki. Kasę na bilety wziąłem od mamy.
Pod szpitalem spotkałem Piotrka z walkmanem. Niezbyt go lubię. Ostatnio zaczął się zadawać z chłopakami od schizów i religii, poezji mniej. Zrobiłem się tak bezideowy, jak powiedziałaby któraś z nich i tabletki chyba zaczynają działać.
Po drodze mijałem ośrodek w którym pracuje(jeszcze chyba)Ester.
W głowie ”Lament bohaterów” Rafała Wojaczka i nie chciało mi się żyć, a nawet bardzo mi się nie chciało.
Nie wiem czy był jakikolwiek sens brania Acodinu, skoro mnie tak naprawdę to już bez narkotyków nie może wiele zdziwić. Naprawdę niewiele może.
To boli mnie w środku tak bardzo, że naprawdę mogłoby mnie nie być.
Wszedłem do szpitala.
Myślałem, że będzie dobrze, ale wcale nie jest .Acodin nie znieczulił. Boże, chcę żyć.
Lamentowałem ostatnie dwa miesiące za Ester. Sporo pisałem pod sztandarem marka Hłaski i lubię się czuć głupi, bo mam wtedy nadzieję, że się ta głupota ze mnie wyruguje.
Lamentowałem dziesięć dni; co najmniej dziesięć dni wzywałem Boga, paląc w piecu mandalę za mandalą. Wstyd się przyznać, ale zanosiłem nieustanny wręcz lament do Boga. ”Chciałem umrzeć ,ale nie umarłem”.
Panie Conrad, obejmujesz Pan Dowództwo. Kierunek Wrocław- studia - etnologia. Nie wiem jak Pan sobie z tym poradzisz, ale w Panu jedyna nadzieja.
No i spadłem w rzeczywistość.
Nie wiem, może opiszę kiedyś tą historię, ale tymczasem chciałbym uprzątnąć wysypisko dookoła mojego łóżka.
Tak więc byłem w tym szpitalu - dolne pawilony, jak to popularnie nazywają Pabianiczanie i pukałem do jednego chłopaka, z którym zamieniłem kiedyś kilka słów o literaturze…Nie zastałem go jednak.
Wszedłem do palarni, chociaż nie miałem ochoty palić właśnie tam. No, ale cóż.
Przyszedł Piotrek. Tak zresztą jak obiecał, ale nie chciało mi się z nim zbytnio rozmawiać.
Chciałbym popełnić samobójstwo.
Albo nie myśleć, nie
Mówić już o tym więcej.
Dalej szukałem ubikacji i kręciłem się bez sensu. Portier się nieco wkurzył.
Chciałem wejść na obserwację, wymienić się demonami…Może ktoś miałby jakieś ciekawe, ale personel był mi wyraźnie niechętny.
Na dyżurze doktor Słowiański, więc postanowiłem nie truć dupy.
Potem poszedłem do głównego budynku szpitala. Urządziłem sobie spacer poprzez labirynty korytarzy. Nadal coś mnie kłuło i czułem się co najmniej dziwnie.
Wtedy strażnik podszedł i powiedział, że zamykają.
Chodziłem więc jeszcze trochę po budynku i gubiłem się.  
No i kiedy dotarłem do głównego wyjścia to zobaczyłem aptekę. Nieco wcześniej chciałem sobie kupić kawę, ale zobaczyłem monetę wystającą z otworu, do którego wypada reszta. Spróbowałem ją wyjąć.
Głowę zasiedlali już bitnicy za sprawą zbioru wierszy „Buntownicy i wizjonerzy”.
Suma, jaką dysponowałem, obejmowała teraz całe cztery złote.
Przy aptece wiedziałem, już byłem pewien - All that Jazz and Beat Movement. Wszedłem i kupiłem paczkę Acodinu.
Po drodze wstąpiłem do kaplicy szpitalnej. Była tam jedna starsza pani. Niechcący narobiłem rumoru. Kiedy już  byłem w środku, nie wiedziałem do końca, czy się modlić, czy co ja mam robić. Rozłożyłem się tam bezradnie…
Myślałem o tym ażeby zamienić kilka słów ze starszą kobietą odmawiającą różaniec.   Ostatecznie wyszedłem. Nadal coś mnie uwierało i z trudem, bo z trudem, ale znalazłem wyjście.
Wyszedłem na park.
Posuwałem i myślałem sam nie wiem o czym, ale najpewniej o Ester. Trochę też czułem się jak narkoman, ale to wiadomo, że to trzeba uważać w co się człowiek bawi, bo udawać kogoś to już być nim po części.
W domu poprosiłem mamę o kasę na piwo. Pamiętałem bowiem, że kiedy brałem kiedyś Acodin ze Starym Bratem, to naprane wzięło nas dopiero kiedy poprawiliśmy piwem.
Byłem w parszywym nastroju. Położyłem Acodin na półce. Piwo również zostawiłem gdzieś w swoim pokoju. Chciałem zrobić sobie herbatę, ale mama mówiła, ażebym już nie pił skoro mam piwo, bo będę chodził i sikał.
Nie chciało mi się czekać aż woda się zagotuje.
Wziąłem czym prędzej tabletki w liczbie dwudziestu i otworzyłem piwo. Było mi chyba trochę źle, więc się położyłem.
Mama wychodziła gdzieś z Pawłem…No i dzięki Bogu, bo po chwili zaczęło być ze mną bardzo źle.
Czułem zapach, który ostatnio czułem u Ann, który - całkiem możliwe - zawsze jest u Ann. Coś się we mnie rozsuwało. Czułem się CIĘŻKO. Dosłownie CIĘŻKO, to znaczy jakiś ciężar mnie gniótł.
Przykucnąłem nad wiaderkiem od śmierci czy też Śmieci. Z tego, co pamiętam, ogarnęło mrowienie. Czułem się jak Żyd idący przez rozstępujące się Morze Czerwone. Ja byłem pośrodku suchego lądu, lecz to, co było do tej pory mną, było na krańcach świadomości - jak nie do końca rozwinięty pergamin.
Ogromnie mnie mdliło, ale nie mogłem zwymiotować. Robiło mi się ciepło i zimno na przemian.
Mrowienie…już nie do wytrzymania. Zacząłem oddychać przez nos. To przeważnie pomaga.
Poczułem Śmierć i Strach. Resztkami trzeźwej myśli zastanowiłem się czy dam radę napisać mamie co wziąłem i ile, gdyby mieli mnie zabrać na odtrucie.
Wydaje się jednak, że nie chciałem wstać. Może i dałbym radę, ale nie chciałem. Była to ogromna i nieodparta niechęć.
Każdy z nas zna zapewne podobną niechęć, na przykład kiedy jesteśmy odurzeni alkoholem i zbiera nam się na wymioty, a ktoś - choćby w najlepszej wierze - chce nam podać barszczyk lub wyprowadzić na świeże powietrze.
Ta niechęć była o wiele większa. Zderzyć się z tą grawitacją, z tym oporem gęstości powietrza.
Nie miałem nic przeciw mojemu przejściu w Niebyt.
Byłem teraz prawie pewien, że przedawkowałem. Tysiące myśli, że wstyd ażeby mnie takiego znaleźli, że zbyt szybko, że zbyt dużo…
I nagle myśl, że w szpitalu musieliby mi zrobić płukanie żołądka. Czemu więc nie zrobić tego samemu? No i do kibla.
Przedarłem się przez korytarz, który dzieli mnie od mieszkania Mamy i do ubikacji. Ręka do gardła, ale wcale nie czułem się dobrze. Jakoś doczłapałem z powrotem do siebie i znów mnie coś dopadło.
Zrobiło mi się cholernie duszno albo gorąco. Zdjąłem w pośpiechu bluzę razem z koszulą. Przykucnąłem przy drzwiach i znów byłem bliski omdlenia.
Goła klatka piersiowa odbierała chłód podłogi. Oddychałem szybko i głęboko, łapczywe chwytając powietrze.
Przemknęły przez głowę zdania z Williama S. Burroughsa, który mówił o tym, że mimo iż głęboko wierzy, że śmierć to nie koniec, to jednak z pewnością nie jest to przyjemne doświadczenie.
Kiedy pierwszy raz brałem Acodin, wyczytałem w ulotce, że w razie przedawkowania mogą występować duszności i rozkojarzenie. Ja natomiast przedawkowałem celowo, ale za bardzo. Przedawkowałem przedawkowanie. Piwa wziąłem chyba tylko jeden czy dwa łyki.
Potem przeszło.
Dowlokłem się do łóżka i leżałem. Przed oczyma kilka razy pojawiał mi się kolorowy notes z czymś na kształt arabesek czy też kolorowych ornamentów. W tej chwili nie miałem jednak siły pomyśleć nawet o Przyczynach, które nagminnie zaprzątają moją głowę, co jest właściwie moją zmorą, którą pokonać może chyba tylko sceptyczny Szkot - Pan David Hume.
Pojawiał się ten notes i pojawiał, i było mi nijak. Już kiedyś mówiłem to całkiem nieświadomie Staremu Bratu, że są osoby, które mają tak skołataną psychikę, że zażywanie substancji wprowadzających w odmienne stany świadomości może ich tylko spłycić.
Myślałem o tej sprawie również w drodze do domu, kiedy Acodin spoczywał jeszcze w mojej kieszeni, zanim zdążył się rozproszyć po żołądku, krwi, ubikacji i szafce (bo z dziesięć tabletek mi zostało).Wszak niektórzy leczą zaburzenia psychiczne owymi Substancjami, co zresztą nie jest pomysłem nowym. Wszak może występować między narkomanami a chorymi psychicznie połączenie Poprzeczne (to mój termin z pewnej mojej paranoidalnej teorii), może ich umysłowości mają jakiś wspólny pas transmisyjny dla myśli, coś jak wspólny kanał radiowy.
Potem zrobiło się jakoś dziwnie i sennie. Ona powiedziałaby zapewne, że Miękko. Ja prędzej, że Plastycznie, choć to nie Tramal ni opiaty żadne. Powoli, onirycznie, błogo - rzeczywistość odkształcała się dowolnie, jak modelowana plastelina. Ani się zorientowałem, a byłem małym chłopcem, którego nikt nie zauważa i nie traktuje poważnie. Bądź też małym Karakonem z ”Przemiany” Kafki.
Przebudziłem się kilka razy, ale nie chciałem, żeby ten sen się skończył. Przed oczyma cały czas ten notes.
Daremnie próbowałem zapalić papierosa. Po Acodinie nie chce się palić. Nie chciało mi się też pić tego piwa. Właściwie wziąłem to świństwo, bo już wtedy uważałem to za świństwo, ażeby opisać wrażenia na gorąco, lecz nie mogłem. Nie mogłem zbytnio ani pisać, ani czytać, choć próbowałem wziąć się parokrotnie za Kafki ”Listy do Felicji”.
W pewnym momencie wyskoczyłem z łóżka na proste nogi i byłem Insektem jak ten współczesny chłopak tej całej Moniki, który może tak wiele.
Byłem wtedy dość wysoki, a jednocześnie poczułem się jakbym spał gdzieś na jakimś złomowisku.
Znów bowiem próbowałem wyprowadzić pokój z bałaganu. Boki od wersalki kojarzyły mi się z elementami karoserii czy też oponami. Stałem tak wśród porozrzucanych na podłodze książek, zeszytów, notatek, które jak zwykle wymykały się spod kontroli.
Miałem małą dyskoordynację, nieuporządkowanie ruchów kończyn i oczu. Kroczyłem jak żuraw, no ale w końcu dotarłem do kuchni i postanowiłem zrobić sobie coś do jedzenia.
Dobrze rozmawiało mi się z Mamą. Tylko zapomniałem, że nie jestem jeszcze do końca trzeźwy i albo mi się zdawało, albo było tak naprawdę, że mówiłem dziwnie.
Kroki dłuuuugie.
Potem znów do siebie i ogarnianie. Byle jak, bez ładu i składu. Aby tylko upchnąć. Wszak ”człowiek nie jest stylem, styl jest losem”.
Nie spałem całą noc. Co pewien czas chodząc do kuchni po herbatę.
Być może jestem trochę jak stróż. Wszak często w nocy pali się u mnie lampka i nie raz w ciągu ostatnich, nieco koszmarnych ośmiu miesięcy mojego życia, było tak, że kiedy sąsiedzi wstawali o szóstej czy też piątej rano do pracy, to ja już albo jeszcze nie spałem.
Próbowałem palić papierosy, ale dogaszałem je nawet całe. Dopiero kiedy mogłem normalnie zaciągnąć się zrozumiałem, że tabletki przestały działać. Myślałem o tym żeby wziąć te pozostałe dziesięć, ale obawiałem się, że trafi mnie tak jak na początku.
No i tak, czując się beznadziejnie i nie mając nic przeciw własnej śmierci, uważając się za kompletnego idiotę, doczekałem ranka.




Latarnia Morska 1-2 (11012) 2009 / 1 (13) 2010