Komplet, Kocia, Ręka do ryb

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 11 listopad 2010


Władysław Łazuka

KOMPLET

 Maj. Kwitnienie. Pastelowa zieleń liści i traw. Idę nad kanałem łączącym stawy. Trzcina, tatarak dalej gdzieniegdzie pływająca  rdestnica. Pełna słoneczność. Wiatr północno – wschodni. Ciągnie chłodem. Jest już kilku wędkarzy.  Zajmuję stanowisko. Dmucha, faluje. Zarzucam zestaw. Pytam o efekty. Wzruszenia ramion czyli  nic. Nie biorą. Zanęcone i zero. Patrzę w spławiki; jak zaczarowane ani drgną. Spławiki które po zasiadkach śnią się później. Kto łowił liny ten wie. Ryby te nie jednemu dały się we znaki . Z linami nigdy nic niewiadomo… Człowiek przysypia w domu, a tu widzi jak spławik drga, odjeżdża, zanurza się – trzeba zacinać… sny, sny, sny. Obrazy utrwalone po długich nieraz godzinach  łowienia.         
A teraz. Co jest…?  Nikt nie ma nawet skubnięcia. Zbieram się i idę w lewo na przeciwległy brzeg. Wchodzę w tatarak. Przysiadam. Zaczajam się. Słońce przygrzewa. Zdejmuję kurtkę. Woda jak lustro. Zawietrzna. Ustalam grunt. Płytko. Zarzucam. Po chwili drgnięcie, odjazd  – zacinam… Jest. Do podbieraka. Jak najmniej hałasu. Pomarańczowe wargi, złociste podbrzusze, reszta oliwkowa w różnych odcieniach. Tłuścioszek, koło kilograma. Piękny, majowy. Widzę  poruszenie wśród wędkarzy, którzy tkwią tam, gdzie i ja byłem. Na tamtym brzegu z falowaniem i wiatrem prosto w twarz. Tu gdzie jestem; wypłycenie. Zacisznie. Ha – ryby się tutaj zgromadziły. Wygrzewają się. Mam następne branie. Po pewnym czasie pięć sztuk, wybarwionych, aksamitnych „prosiaczków”. Komplet. Jak w książkach wędkarskich piszą. Zauważam poruszenie. Niektórzy wędkarze przemieszczają się w moim kierunku. Ruszyło… ich. Na sto dwa. Narobili hałasu. Nie mieli tam nawet branka.
Ja szukałem. Za rybą trzeba chodzić. Znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. To jest to. Wkładam kurtkę, zwijam sprzęt. Wyciągam kasiorek. Nie robię uwag, gdy mijam kolegów po kiju. Nie ma co. Wiem jak jest. Ten nałowił, a my nic.
Wracam do domu. Cześć. Cześć. Komplet to komplet. Wystarczy.



KOCIA

Kocia była prawdziwą damą. Wysmukłą, po kociemu delikatną. Nosiła się z wysoka, ale nie była zarozumiała. Poruszała się lekko i z wdziękiem. Była kotką o połyskliwym czarnym futerku - z białymi dodatkami na łapkach, pyszczku i ogonie. Miała również biały krawacik.
Z nikim za bardzo się nie spoufalała, ale lubiła, kiedy miała na to ochotę,  ocierać się o nogi. I żeby ją za uszami podrapać też. Chodziła sobie tylko znanymi drogami, ale dom odwiedzała  regularnie. Od pewnego czasu Kocia stawała się coraz grubsza, najzwyczajniej przytyła. I nagle schudła. Co jest…?  Przychodziła, prosiła o jedzenie.  I znikała.  Gdzie…?
Zacząłem podpatrywać. Kiedy pewnego razu po posiłku Kocia ostrożnie wyszła - ja za nią.
Przebiegła podwórze i po drabinie weszła na stryszek - tam gdzie składowane było siano.
A tam gniazdo. W nim kociaki. Ślepe maleństwa o różnej maści. Kocia popatrzyła na mnie trochę zaniepokojona, jakby dając do zrozumienia:  tylko krzywdy im nie zrób, bądź ostrożny, bo pazury w razie czego mam ... I wcale się ciebie nie boję. Pomyślałem, że kocięta trzeba by do domu zabrać. Przygotowałem posłanie w dużym kartonie. Pomysł nie był dobry. Patrzę, a tu ni Koci, ni kotków w kartonie nie ma.
Zaglądam przez okno na podwórze, a tam Kocia wnosi już ostatnie z piątki swoich dzieci po drabinie na stryszek. Kiedy wyszedłem na ganek - jakby na chwilę zatrzymała się, spojrzała na mnie, dając do zrozumienia: kociaki mają być tam, bo tak trzeba i wara - nie waż się ich więcej zabierać, bo tu wszystko ma być po kociemu. I basta… Przyjąłem do wiadomości. Ma być  po kociemu. Każdy ma swój rytm, sposób bycia i styl. Kocia… ma koci.      Któregoś wieczoru ciszą targnął niesamowity pisk  i wrzask. To Kocia goniła coś, czego nie widziałem. A to coś darło się wniebogłosy. Mogła to być kuna, a może kocur. Intruz pewnie znalazł się w pobliżu gniazda... Wiał niby wiatr i ratunku szukał na drewnianym słupie tuż przy bramie i furtce. Kocia za nim. Tak przerażającego wrzasku nie słyszałem nigdy przedtem, ani potem. To coś, co mogło być kuną lub kocurem, skoczyło ze słupa w ciemność i tak to się skończyło. Kocia wracała do dzieci. Pogłaskałem ją. Cała była rozdygotana.
W małym ciele wielki duch, ogromne matczyne oddanie. Waleczność.
Mogła przecież narazić na szwank swoje zdrowie, a kto wie, może i życie. Wiedziała czego się trzymać.  Miała charakter…
Na jej pociechy trzeba było poczekać. Podrosły. Już widziały. Przyszła pora kiedy sama przyprowadziła całą gromadkę do domu . Kocia i pięć kociąt. Tak  miało być…
Po  kociemu…



RĘKA DO RYB
  
 Wybieramy się  nad Małe Jezioro. Ja i młodsza siostra. Zanęta, przynęta to gotowane w mundurkach ziemniaki - zwyczajnie kartofle. Wędziska leszczynowe ze szczytówkami z  jałowca. Spławiki własnego wyrobu - z  akacjowej  kory. Schodzimy w dolinę obsianą żytem i owsem. Dalej już tylko las. Starodrzew poprzetykany zagajnikami. Korzenie sosen wystają  na  piaszczystym poboczu. Idziemy. W prawo, w obniżeniu, zaczyna się woda. Widać stąd jej koniec. Zresztą zależy z której strony się spojrzy. Kiedyś jezioro ciągnęło się na odległość pięciu do siedmiu kilometrów. Zarosło. Teraz są tam nieprzebyte torfowiska, gdzie gnieżdżą się  żurawie. Przed zmierzchem słychać ich głos. Kilometr za wodą jest przejście z żerdzi ułożonych na torfowisku, zmurszałych teraz i bardzo śliskich.
Zrobiono je zapewne po to, by robotnicy leśni mieli krótszą drogę  do pracy. Na tamten brzeg. My korzystaliśmy z niego wybierając się na jagody. Kiedy tam się szło, każdy mówił: trzeba iść na Orle Gniazdo albo  na Spalony Las. Tam za torfowiskiem, porośniętym karłowatą sosną, brzozą, bagnem, rosiczkami i wełnianką, w kępie starych sosen mają gniazdo orły bieliki. Często widać jak patrolują z wysoka swoje terytorium. Wiele lat temu był  tam  pożar. Do dzisiaj kora sosen jest osmolona i czarna.
Nad jeziorem spotykamy sąsiada. Starszy pan. Liniarz że ho, ho. Łowi na dwie wędki. Po przywitaniu pytamy o wyniki. Odpowiada że na razie nic. Siedzi na mostku.  Siostra idzie w bok. Podsypuje zanętę z pogniecionego w dłoni ziemniaka. Łowimy. Cisza jak makiem zasiał. Późne popołudnie. Siostra coś ciągnie. Linek - trzydziestak. Sąsiad i ja wpatrujemy się w spławiki. Siostra złowiła następnego. Tuż przy brzegu. Ona ma brania, a my nie. Po trzecim wyholowanym  przez nią linku - rusza nas. Pytamy na jakiej głębokości łowi, jak dużą kostkę zakłada na haczyk. Przesuwamy spławiki. Ale u nas nic. Siostra holuje kolejnego. Patrzymy  po sobie. Co jest  grane…?  I zdaje się, że bór sosnowy za nami powtarza: ręka do ryb, ręka do ryb…



Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010